Te trzy literki
Transkrypt
Te trzy literki
Te trzy literki W związku z pracą magisterską żony należało pomóc przeciążonej obowiązkami kobiecie i zająć się maszynopisem. A było to zajęcie nie lada. Tekst wymagał dwojakiego rodzaju poprawek, stylistycznych i literowych. Krystyna poprosiła swoją koleżankę o napisanie wstępu. Można by przypuścić, że zwrócono się pod właściwy adres. Koleżanka – pracownica wyższej uczelni, polonistka i rusycystka w jednej osobie – ochoczo zabrała się do dzieła. Efekt – straszny. Kilkanaście stronic wypełnionych bzdurami i bełkotem. Scholastyczna wiedza wyrażona pseudonaukowym żargonem. Paniusia z pewnością była z siebie bardzo dumna, że dzięki bystrości swego umysłu udało jej się dostrzec pewne zjawiska we współczesnej kulturze, a między innymi „szerzące się w ostatnich latach i zauważalne coraz wyraźniej nie tylko w praktyce nauczycielskiej zjawisko trudności wypowiedzi pisemnej i ustnej uczniów w języku ojczystym, jak też w znacznej mierze fakt rozbieżności lub niejasności myślowych w istniejącej literaturze przedmiotu dotyczącej danego zagadnienia w aspekcie metodologicznym i teoriopoznawczym, przy czym nie ulega wątpliwości, że na ekstensyfikację fenomenu...” itd., itd. Nie można było tego tak zostawić, coś z tym należało zrobić. Uprościć, przetłumaczyć na język polski. Porozbijać zdania, pociąć nie kończące się tasiemce. Korekta wymagała niewąskiej harówki. Następnie musiałem zabrać się do poprawiania błędów maszynowych. Była to z kolei sprawka kopisty obsługującego komputer. Na każdej stronicy roiło się od byków. Ten człowiek musiał być pijany w czasie swego przepisywania; zamiast abstrakcja walnął obstrukcja, tam gdzie powinno być wcale nierzadko, czytało się w czasie nierzadko, w miejsce sprawności językowej pojawiła się strawność językowa, walor estetyczny zamienił się w kolor estetyczny, a kapitalny efekt w kapitalistyczny defekt. Udało się przebrnąć przez tor przeszkód i Krystyna odetchnęła z ulgą. Po kilkunastu latach trwania zaocznych studiów – meta. – Zostawiłam to za sobą, z mojego słownika znikły słowa: praca magisterska. Siedzieliśmy w kawiarni i w nastroju odprężenia popijaliśmy wino. Mając na myśli pracę zawodową żony, jej funkcję dyrektora szkoły: – Czy już dysponujesz nową pieczątkę? – zapytałem. – Tak, dziewczyny z sekretariatu już się o to postarały. Wyjęła z torebki pieczątkę razem z jakąś starą kopertą i odcisnęła ślad, na którym poprzedzone trzema literkami nazwisko wyglądało dumnie. – Czy w czasie studiów miałaś do czynienia z profesorem Andrzejem Makowieckim? – Nie. * Korytarz w gmachu polonistyki, rok 1958, przerwa w zajęciach. Kilku studentów skupionych wokół popielniczki, wśród nich młody Makowiecki i ja, piszący te słowa, młodszy o lat czterdzieści. Makowiecki opowiada o swej niedawnej przeszłości, o tym, jak to było w ostatniej klasie liceum. Mógł już swobodnie palić na korytarzu papierosy i był zaprzyjaźniony z polonistą. – Leń taki, nie chciało mu się sprawdzać prac maturalnych, mówi: „Andrzej, zajmij się tym.” Wziąłem tę całą pisaninę, sprawdziłem wstawiłem parę goli. Nie mogłem inaczej, niektóre prace były takie, że można by je w piśmie humorystycznym zamieścić. O swoich perypetiach w związku z egzaminem wstępnym: – Jakoś długo nie ogłaszali wyników. Przychodzę raz, drugi i trzeci, szukam listy z nazwiskami; nie ma. A pilno mi było, bo miałem zaplanowany wyjazd na Mazury. Więc w końcu poszedłem do dziekanatu z prośbą o informację. Urzędniczka sięga do akt i czyta: egzamin pisemny – pięć, ustny z polskiego – pięć, ustny z historii – pięć. No to już nie czekałem dłużej na wywieszenie listy i tego samego dnia wsiadłem do pociągu. O studiach: – To już nie to, co w ogólniaku; codziennie trzeba minimum dwie godziny w bibliotece... O polonistyce jako takiej: – Dzisiaj, w obecnych czasach, polonistyka i w ogóle studia humanistyczne guzik warte. Wyższe wykształcenie zawsze warto mieć, ale po tych czterech latach najlepiej byłoby dyplom włożyć do szuflady, skończyć kurs tokarstwa – i do fabryki. Mówił płynnie, wartko, ze swadą, niewyraźnie wymawiając głoskę „r” Potrafił być dowcipny, a to błyśnięcie dowcipem miało miejsce już gdzie indziej, w auli, gdzieśmy czekali na przybycie profesora i rozpoczęcie wykładu. Makowiecki, któremu ktoś terkotał nad uchem, jakiś przyjemniaczek o rosyjskim nazwisku, zerknął w stronę gaduły i rzucił: – Szugajew, tisze! Za katedrą staje Stanisław Skorupka, autor słowników, mężczyzna o regularnych rysach. Wpatrzone weń studentki dziwią się: taki przystojny i... zajmuje się gramatyką. Że też ktoś taki, zamiast po maturze iść do szkoły teatralnej, wybrał sobie gramatykę, dziedzinę suchą, nudną. I teraz, po latach, prawi nam o akcencie w języku polskim. Słychać głos Makowieckiego: – Czym skohupka za młodu nasiąknie, tym na stahość thąci. * Krystyna odezwała się po namyśle: – Makowiecki? Znam go z telewizji. Był jurorem w konkursie na najlepszego znawcę twórczości Reymonta. Ale na uczelni nie miałam z nim do czynienia. I już nie będę mieć. Ani z nim, ani z innymi luminarzami. Ta monumentalna brama na Krakowskim Przedmieściu będzie już teraz omijana szerokim kołem. Mając wciąż we krwi korektorskie nawyki, pedantycznie (zbyt pedantycznie) sprostowałem: – Szerokim łukiem.