Było upalne lipcowe południe. Słońce paliło

Transkrypt

Było upalne lipcowe południe. Słońce paliło
Było upalne lipcowe południe. Słońce paliło niemiłosiernie, a na bladobłękitnym niebie nie było ani jednej chmury. Okoliczne pola
pachniały dojrzewającym zbożem. Stare lipy aż drżały od pszczół uwijających się wśród przekwitających już kwiatów. Niewielki
murowany kościół, mimo iż wypełniony ludźmi, dawał miłe wytchnienie.
„I niesie się wieść pośród sawann i buszu od Amboseli po Masai Mara, od Samburu aż po Tsavo, że Wielki Bwana nie żyje”.
Zdanie wypowiedziane powoli i dobitnie zawisło w ciszy wypełniającej podlaski kościół. Nikt się nie poruszył, nikt nawet głośniej
nie odetchnął. Minęło dobrych kilkadziesiąt sekund, zanim przemawiający w imieniu Polskiego Związku Łowieckiego myśliwy
podjął swoją mowę. Głos mu się łamał. A i nam dreszcz przechodził po plecach i łzy same napływały do oczu na takie słowa
wypowiedziane o Księciu.
Pamiętny pogrzeb Księcia Eustachego Sapiehy w 2004 roku w Boćkach na Podlasiu wspominamy w jego rodzinnym domu na
północnych przedmieściach Nairobi. Z jego najstarszącórką, K siężniczką Teresą Sapieżanką, przez rodzinę i przyjaciół zwaną – nie
wiadomo dlaczego – Kasiunią.
„Ojcu od dawna te Boćki chodziły po głowie, chciał, by tam spoczęła część jego prochów” – mówi Pani Teresa. „To jedyny
fragment rodowych włości Sapiehów-Różańskich, który zachował się na terytorium dzisiejszej Polski. Po pałacu w Spuszy, gdzie
Ojciec się urodził, i wielkim majątku, obecnie w granicach Białorusi, nie zostało nic. Żaden ślad. Ojciec bardzo nad tym bolał i
ciężko przeżył podróż w rodzinne strony, gdy wreszcie w latach dziewięćdziesiątych mógł tam znowu pojechać. Ale Boćki,
miasteczko założone przez Sapiehów w XVI wieku, i fundowany przez rodzinę kościół istnieją. Dlatego ojciec chciał być tam
pochowany. Chciał wrócić do domu. Jednak pogrzeb odbył się nie tylko w Boćkach, ale także tu, w Nairobi, w naszej kapliczce
Matki Bożej, w ogrodzie. Tu, gdzie w 1996 roku żegnaliśmy naszą Mamę” – opowiada Pani Teresa.
Książę Eustachy Sapieha i jego żona Antonina Maria z Siemieńskich, będąca właśnie w stanie błogosławionym, w 1948 roku
wyruszyli z Europy do Nairobi bez grosza przy duszy. Po wojnie, pozbawieni majątków i nie mogąc wrócić do Polski ze względu na
swoje pochodzenie i wojenną przeszłość, nie mieli czego szukać w zrujnowanej Europie. Postanowili zacząć nowe życie w Afryce.
Dlaczego tam? W Nairobi byli już rodzice Księcia. Ojciec, któremu po wojennym pobycie w więzieniu na Łubiance i w obozie
pracy udało się wyjść ze Związku Radzieckiego z armią generała Andersa, pełnił funkcję szefa misji Polskiego Czerwonego Krzyża
w Afryce Wschodniej. A poza tym młody Książę już przed wojną planował wyjazd do Afryki, w interesach. Teraz poniekąd spełniał
swoje marzenie.
Gdyby powiedzieć, że koleje losu Księcia Eustachego i jego ukochanej żony Diduni były zmienne, to jakby nic nie powiedzieć.
Ich życiorysami można by obdzielić kilkoro łowców przygód. Książę w Afryce prowadził tartaki, skupował złom, poszukiwał
szlachetnych kamieni, by wreszcie znaleźć swe powołanie. Został zawodowym myśliwym z licencją na prowadzenie łowieckich
safari, a po wprowadzeniu w Kenii zakazu polowań – safari fotograficznych, które zresztą niepomiernie go nudziły. Kolejne
zajęcia sprawiły, że wielokrotnie przemierzył samochodem i na piechotę większość krajów Afryki Wschodniej i Środkowej.
W tym czasie Księżna remontowała i urządzała kolejne miejsca służące im wówczas za domy, własnoręcznie murowała piece i
kominki, szyła zasłony. Potem urządzała rodzinne safari dla żon i dzieci myśliwych – klientów Księcia. Z czasem stworzyła wcale
dużą rodzinną firmę Sapieha Tours & Safaris, którą prowadziła najpierw sama, a później z córkami. Klientów miały z całej Eu ropy.
Sami Księstwo byli dla wielu z nich magnesem. Wysoko urodzeni arystokraci w egzotycznej scenerii, a do tego pełni wdzięku
gospodarze i gawędziarze. Talent oratorski Księcia zawsze przyciągał tłumy przyjaciół i nieznajomych, zarówno podczas safari, jak
i do ich rodzinnego domu, którego wreszcie w latach sześćdziesiątych dorobili się w Nairobi.
Urok Księżnej, jej optymizm i werwa znane były w Kenii szeroko. Nazywano ją Mama Safari. Nie do wiary, ile siły i odwagi było
w tej drobnej, stale uśmiechniętej kobiecie. Jej ulubionym zajęciem było ponoć prowadzenie na safari wielkich ciężarówek.
Zresztą już pierwsze spotkanie Księcia z przyszłą żoną było znamienne. Rzecz miała miejsce w 1945 roku w stadninie koni w
Grabau, gdzie Didi pojawiła się po klęsce powstania warszawskiego, w którym brała udział. Książę – po ucieczce z obozu
jenieckiego – zarządzał tą stadniną, doglądając polskich arabów wywiezionych przez Niemców z Janowa Podlaskiego. Opisał ich
pierwsze spotkanie w swojej znakomitej książce Tak było. Niedemokratyczne wspomnienia Eustachego Sapiehy: „Teraz dopiero
zauważyłem, że jedną nogę miała zabandażowaną szmatą, na plecach niosła starą wypchaną torbę, była rozczochrana i okropnie
umorusana jakąś oliwą. Nagle bardzo mi się spodobała z tymi zagniewanymi oczyma i aroganckim spojrzeniem. (…) Pod wieczór
na podwórzu zawieszono ogromną świnię, którą masztalerze potrafili zarżnąć, ale jakoś nikt nie umiał jej poćwiartować. Stałem z
grupą ludzi, zastanawiając się, co mamy z tym zrobić, gdy nagle pojawili się Karolowie z Didi, pytając, o co chodzi. Didi obeszła
dookoła świnię i poprosiła o nóż. Zanim zdążyliśmy się wszyscy zorientować, zaczęła najspokojniej w świecie świniaka krajać.
Przyglądaliśmy się temu w nabożnej ciszy. »Co się tak gapicie, nigdy nie widzieliście, jak się świnię ćwiartuje? Mama wymagała,
abyśmy wszystkie te rzeczy, które miałyśmy kazać robić innym, umiały zrobić same«1”. Takie oto wychowanie odebrała panna
Siemieńska herbu Leszczyc w rodzinnym dworze. Trzy dni później Książę Eustachy Sapieha herbu Lis oświadczył się Didi i został
1
Eustachy Sapieha, Tak było. Niedemokratyczne wspomnienia Eustachego Sapiehy, Wydawnictwo Safari, Warszawa 1999, s. 156–157.
przyjęty. A w listopadzie tego samego roku w kościele St. Honoré w Paryżu wzięli ślub.
Rozliczne zajęcia nie przeszkodziły Księżnej w urodzeniu i wychowaniu trzech córek i syna. Wszystkie dzieci przyszły na świat
w Kenii. I wszystkie mówią po polsku, z pięknym, miękkim, kresowym akcentem. Biegle znają także inne języki, w tym suahili.
Teresa Jadwiga, zwana Kasiunią, całe życie spędziła w Kenii, wyłączając jedynie czas studiowania w Polsce i w Niemczech.
Maria Gabriela, zwana Maryjką, po ślubie z Bengtem Beckmannem dzieliła swój czas między Kenię i Szwecję. Ale zawsze miała
i nadal ma własny dom w Nairobi, w pobliżu domu rodziców. Od śmierci męża mieszka w nim na stałe.
Anna Joanna, zwana Anulą, wyszła za mąż za hrabiego Franciszka Wodzickiego i wyemigrowała za nim do Kanady. Jednak
często przyjeżdżała do Kenii. Teraz, gdy owdowiała, a trójka jej dzieci dorosła, planuje wrócić do Nairobi na stałe.
Najmłodszym dzieckiem był Lew Eustachy, który mimo wszelkich podejmowanych terapii zmarł w wieku dziesięciu lat na
wrodzoną, nieuleczalną chorobę trzustki.
Księżniczki Sapieżanki, jak przystało na rodowite Kenijki, wychowywały się blisko natury. Od najmłodszych lat jeździły na
safari, na wycieczki w busz i na sawanny. Zresztą kolejne domy, w których rodzina mieszkała, stały na plantacjach lub dalekich
przedmieściach. Zawsze otaczała je dzika przyroda albo – jak teraz – ogród. A w domu zawsze były psy.

Gdy przyjeżdżam do Księżniczki Teresy z umówioną wizytą, siedzę w samochodzie jak trusia, dopóki nie pojawia się gospodyni.
Bo jako pierwsze z domu wybiegają psy: dwa małe i trzy duże. Opadają samochód ze wszystkich stron i zawzięcie ujadają. Brzmi
to radośnie, ale jest ich aż pięć. Pani Teresa ucisza je jednym słowem. Witają się ze mną serdecznie albo przynajmniej obwąchują
z zaciekawieniem. Potem harcują w najlepsze, porywają poduszki, uciekają przed ogrodnikiem.
A jest gdzie harcować. Ogród jest ogromny. Przed domem rozciąga się zadbany trawnik – wielki jak boisko piłkarskie. Na
wprost wyrasta ściana drzew, a pod nimi gazony kwiatów we wszystkich kolorach. Na drzewach rozpięte kwitnące pnącza.
Podobnie dom – opleciony bugenwillą i jeszcze co najmniej dziesięcioma innymi gatunkami wspinających się po ścianach roślin,
których nazw nawet się nie domyślam. Po lewej stronie wielkie stare drzewa dają ciemnozielony, wilgotny cień. Za nimi w
narożniku ogrodu stoi kapliczka. Idę tam, bo Księżniczka musi jeszcze pilnie omówić z ogrodnikiem prace na najbliższe dni. Stoją
nad rabatami i dyskutują, gestykulując zawzięcie.
Ja tymczasem przyglądam się kapliczce, zbudowanej własnoręcznie przez Księcia Eustachego, gdy tylko zamieszkali w tym
domu. Wyglądem przypomina dawne kapliczki stawiane w czterech rogach majątków ziemskich: strzelista, czworokątna, wsparta
z przodu na kolumienkach i z kopułką na dachu.
Wewnątrz na tylnej ścianie umieszczony jest ołtarz, na co dzień zamknięty deską. Na msze odprawiane co jakiś czas i rodzinne
święta zawiesza się tu kopię Sapieżyńskiej Matki Boskiej Kodeńskiej, którą namalował pewien zdolny artysta spod Kodnia właśnie.
W tej to kapliczce odbyły się śluby Księżniczek, tu odprawiano msze żałobne po śmierci małego Lewka i Księżnej Didi, a potem
także Księcia. To miejsce widziało łzy i szczęścia, i żalu.
Równie niezwykła jak kapliczka jest leżąca przed nią mozaika o powierzchni pięć na pięć metrów, podzielona na trzydzieści
dwa kwadraty. Cała rodzina uczestniczyła w ich zdobieniu kamieniami półszlachetnymi i muszlami, układając różne wzory. Jako
że kaplica miała oddawać obecnego w rodzinie ducha ekumenizmu, są tu symbole wielkich religii od rzymskokatolickiego krzyża
poczynając, poprzez znaki prawosławne, greckie, żydowskie, na islamskim półksiężycu kończąc. Widnieją tu także herby czworga
rodziców, a więc ze strony Księcia: Sapieżyński Lis po ojcu i Drużyna Lubomirskich po matce, a ze strony Księżnej: Leszczyc
Siemieńskich po ojcu i Korczak Horodyńskich po matce. Pozostałe kwadraty wypełniają rozmaite zdobienia i esy-floresy.
Wszystkie są dziełem Księcia Eustachego, księżnej Didi, ich córek i synka.
Śliczne to miejsce, urokliwe, pełne spokoju. Może to przez tę zieleń, ptaki i słońce delikatnie przeświecające przez liście. A
może przez magię wspomnień.
Z zadumy wyrywa mnie donośny głos Księżniczki Teresy. Herbata na werandzie już podana. Filiżanki, w których ją pijemy,
własnoręcznie malowała Księżna. Cały dom pełen jest przedmiotów wykonanych przez członków rodziny. Książę w czasach, gdy
nie mieli prawie nic, nauczył się robić meble. Ze wszystkiego, co było pod ręką. Najpierw ze sklepowych skrzynek, potem z
drewna tartacznego, z czasem coraz bardziej wykwintne i skomplikowane. Stoliki i wszystkie biblioteki w rodzinnym domu to
dzieło Księcia Eustachego. Zasłony i firanki szyła Księżna i jej córki. „Anula nauczyła się tapicerki, sama robiła krzesła i
pokrywała na nowo kanapy” – mówi Księżniczka Teresa. „Ja kończyłam w Polsce szkołę ceramiczną, więc na praktykach
zrobiłam serwis kawowy i komplet kieliszków. Mama skończyła kurs malowania porcelany, no i świetnie szyła” – dodaje.
„Wyniosła to z domu, a potem i nas tak wychowała. Zawsze mówiła, że musimy nauczyć się robić różne rzeczy samodzielnie. Bo
warto umieć samemu zrobić coś ładnego. Ale i dlatego, że nigdy nie wiadomo, co los przyniesie – może na wiele rzeczy nie
będzie nas stać i wtedy też będziemy umiały sobie poradzić. Tego to już ją nauczyło powojenne życie. Sama długo musiała sobie
radzić z niedostatkiem. Ale Rodzice nigdy się tego nie wstydzili. Ani Mama, ani Ojciec. Ojciec zwykł nawet mówić, że tylko
chamstwo wstydzi się biedy” – dodaje Pani Teresa z mocą.
Księżniczka jest nieodrodną córką swoich rodziców. Gdy na spotkaniu w Warszawie ktoś ze zdziwieniem, a może nawet z
przyganą w głosie spytał, dlaczego tak długo nie przyjeżdżali do Polski po wojnie, odpowiedziała prosto: „Nie mieliśmy pieniędzy
na taką kosztowną podróż…”.
Cały dom Sapiehów świadczy o takiej postawie: o skromności, ale i zamiłowaniu do rzeczy pięknych. Nad prostymi,
funkcjonalnymi meblami wiszą stare sztychy, stoją pojedyncze, cudem odnalezione u dalekiej rodziny lichtarz, mlecznik czy karafka.
Tapicerkę krzeseł zdobią ręcznie haftowane herby, na ścianie wiszą barwne tkaniny. No i portrety: Księcia, Księżnej i Leweczka.

Osobny pokój wypełniony jest trofeami i pamiątkami z rajdu Rhino Charge. Ta charytatywna impreza organizowana corocznie w
Kenii to nieodłączna część życia rodziny Sapiehów. „Rhino Charge to jest choroba, to wirus” – śmieje się Księżniczka Teresa. „Kto
raz spróbował, wraca co roku. Tak jak my. Po raz pierwszy pojechaliśmy jako załoga w 1994 roku. Mój Ojciec, prawie
osiemdziesięcioletni, był po operacji serca, założyli Mu kilka bajpasów. Wrócił ze szpitala znękany, zmartwiony. Jak to mężczyzna,
gdy zachoruje. Taki biedny, już nic go nie czeka, niczego nie będzie mógł robić” – żartuje. „Wtedy powiedziałam Ojcu: » Jest taki
rajd terenowy. Tam się jeździ po krzakach, po buszu, ale bardzo wolno. Ty całe życie to robiłeś. Pojedź, dasz radę « ” – wspomina.
„Chciałam, żeby wstał z fotela, bo On całe życie był w ruchu, w naturze, bardzo aktywny, nie nadawał się do siedzenia w domu. A
ja już dwukrotnie byłam na tym rajdzie, pomagałam przyjaciołom, którzy startowali. Wiedziałam, że to bardzo dobra, wesoła
impreza, a przy tym szczytna idea” – z przekonaniem mówi Pani Teresa.
Rhino Charge, czyli Rajd Nosorożca, to nie są zwykłe wyścigi samochodów terenowych. To impreza charytatywna organizowana
przez stowarzyszenie Rhino Arch rokrocznie od 1989 roku. Zawsze w weekend na przełomie maja i czerwca, blisko Madaraka Day,
Dnia Wolności. Zbiera się na niej pieniądze na ochronę przyrody, a dokładniej na ogradzanie parków narodowych w Kenii. By
chronić żyjące tam zwierzęta przed kłusownikami, ale też by chronić pola i wioski otaczające rezerwaty przed zwierzętami. Stado
słoni, bawołów czy guźców potrafi każde pole obrócić w perzynę w jedną noc. A gdy zwierzęta niszczą uprawy czy domy, a bywa że
straszone stają się niebezpieczne, ludzie w odwecie zastawiają na nie pułapki, płoszą je i zabijają. Rhino Arch postawiło sobie za cel
pokojowe rozdzielenie ludzi i dzikich zwierząt. Aby mogli żyć w sąsiedztwie, każdy na swoim terytorium.
„To fantastyczna idea i świetnie zorganizowana impreza” – mówi Pani Teresa z entuzjazmem. „Nie marnują ani szylinga ze
zgromadzonych pieniędzy. Rhino Arch ogrodziło już cały park narodowy Aberdare. Tam ważna była ochrona czarnych
nosorożców – stąd nazwa stowarzyszenia. Teraz grodzimy park Mount Kenya. Ludzie wiedzą, że przekazane pieniądze są dobrze
wydawane, dlatego tak chętnie startują w rajdzie. Podczas Rhino Charge pieniądze zbiera się od widzów i gości. Ale główny
wkład pochodzi od uczestników. Każda załoga, czyli każdy samochód, żeby wystartować, musi wpłacić wpisowe – co najmniej
równowartość dziesięciu tysięcy dolarów w kenijskich szylingach. Ambicją załóg jest zgromadzić jak najwięcej pieniędzy. Jest taki
samochód, zawsze z numerem pięć, który potrafi zebrać wpisowe w wysokości siedemdziesięciu, a nawet stu tysięcy dolarów! Są
niesamowici” – Pani Teresa jest pełna podziwu. „A jak załogi zbierają takie kwoty?” – pytam. „Och, ludzie są bardzo pomysłowi”
– śmieje się Księżniczka. „W ciągu całego roku organizują bale charytatywne, turnieje tenisa, kolacje, pokazy filmów, wystawy
sztuki. Szukają sponsorów, namawiają różne firmy, żeby dały pieniądze w zamian za logo na aucie. Pewien znajomy Kenijczyk, z
pochodzenia Polak, organizuje na przykład rajd rowerowy dla dzieci. Nazwał go Hog Charge, czyli Rajd Guźca. Taka miniatura
naszego rajdu. Dzieci mają frajdę ze zbierania pieniędzy, startują, ścigają się, rodzice wpłacają wpisowe. Zabawa trwa przez cały
weekend”. „No pięknie – kiwam głową – nawet dzieci wykorzystujecie”. „A pewnie – śmieje się Pani Teresa – ale w dobrej
sprawie”.
Dopytuję o starty rodziny Sapiehów. „Zaczęło się od Ojca, który wystartował w 1994 roku w ramach rekonwalescencji” – żartuje
Księżniczka. „Kiedy tylko usiadł za kierownicą, wszystkie dolegliwości Mu minęły. Zakochał się w tym rajdzie i jeździł aż do 2000
roku. Dwa razy w załodze jechała też Mama. Żartowali, że łącznie z Wacusiem mają ponad dwieście lat. Byli najstarszą załogą”.
No właśnie, Wacuś, czyli… mały land rover rocznik 1957. „To był ulubiony samochód mojego Ojca” – tłumaczy Pani Teresa.
„Kupił go, gdy zajmował się poszukiwaniem kamieni szlachetnych, chyba od jakichś wojskowych. Przejechał nim pół Afryki: od
północnej Kenii aż po Kongo i Rodezję. Potem – w czasach, gdy prowadził polowania – Wacuś zawsze był z nim w myśliwskim
obozie. Ojciec mówił, że on go nigdy nie zawiódł”. „Ale dlaczego Wacuś?”– dopytuję. „Po ucieczce z obozu jenieckiego, gdy Tata
był w stadninie Grabau, miał bardzo dobrego i zaufanego szofera, pana Wacusia Kabana. I to chyba na jego cześć nazwał naszego
małego land rovera”.
Dopytuję, kto jeszcze jeździł w załodze Księcia. „Czasem Maryjka, czasem Anula, różne osoby z rodziny, przyjaciele. Chętnych nie
brakowało. Ja zawsze zajmowałam się organizacją naszego campu. Bo każda załoga musi zapewnić namioty i wyżywienie dla siebie i
swoich gości. A jak byli Rodzice, to było pół Nairobi” – wspomina Pani Teresa. „Ojciec wspaniale opowiadał, więc przyjeżdżało
mnóstwo przyjaciół, żeby go słuchać. Wieczorami siedziało się przy ognisku, a Ojciec opowiadał i opowiadał. O safari, o
polowaniach, o przygodach w buszu. W końcu mówiłam: » Koniec na dziś. Jutro trzeba wcześnie wstać. Start o wschodzie słońca « . I
wszyscy grzecznie szli spać. Tak, było się kim zajmować na każdym rajdzie” – dodaje z uśmiechem, a jej twarz rozjaśnia się na to
wspomnienie. Księżniczka Teresa ma niezwykle żywą twarz. Gdy mówi, ale i gdy słucha, malują się na niej wszystkie emocje. Jak na
twarzy młodej dziewczyny, żeby nie powiedzieć dziewczynki. To odejmuje Jej lat, a słowom dodaje mocy.

„Gdy Ojciec zapowiedział, że już nie pojedzie, postanowiłyśmy z Maryjką, że teraz my będziemy startować. Musimy przecież
podtrzymać rodzinną tradycję. Namówiłyśmy i Anulę, bo przyszło nam do głowy, że teraz będziemy jeździły razem, trzy
Sapieżanki, same baby. No i zaczęłyśmy jeździć, oczywiście Wacusiem, oczywiście co roku” – Księżniczka Teresa opowiada o
początkach ich kobiecej załogi. „My wszystkie zawsze nosimy perły, nieważne gdzie, kiedy i co robimy. Mama nas nauczyła, że
kobieta zawsze powinna elegancko wyglądać. Sama ładnie się nosiła, była umalowana i w dyskretnej biżuterii. Zawsze. I w domu,
i na wakacjach na Lamu, i gdy prowadziła safari. No i chodziła wyłącznie w sukienkach lub spódnicach, nigdy nie nosiła spodni.
Mam to po niej, żadnych spodni” – podkreśla Pani Teresa. „Moje siostry już niekoniecznie, ale perły – zawsze. Na rajdach też
byłyśmy w perłach. No i inni to zauważyli. Że załoga kobieca i że w perłach. A do tego jeszcze ten charakterystyczny stary Wacuś.
Bo my cały czas jeździmy Wacusiem” – dodaje. „Łatwo było nas rozpoznać. I zaczęli tak o nas mówić: Girls in Pearls, Dziewczyny
w perłach. Niektórzy mówili Ladies in Pearls, ale my wolimy »dziewczyny«” – śmieje się Księżniczka. „Ta nazwa do nas przylgnęła,
więc ją przyjęłyśmy i nawet miałyśmy takie specjalne koszulki z nadrukiem Girls in Pearls. No i nosimy jeszcze więcej pereł:
naszyjniki, kolczyki, nawet kapelusze ozdabiamy perłami. W końcu kiedyś owiniemy nimi całego Wacusia” – żartuje.
Perły perłami, elegancja elegancją, ale ten rajd to nie żarty. Uznawany jest za jeden z najtrudniejszych rajdów terenowych, choć
trwa tylko jeden dzień. Zwykle jedna trzecia załóg, a czasem i połowa, w ogóle go nie kończy. Co roku organizowany jest w innym
miejscu w Kenii. W pięknych, ale dzikich i trudno dostępnych rejonach. Nie ma tam dróg, tylko busz, pustynia lub góry. Mniej
więcej trzy tygodnie przed rajdem organizatorzy informują o przybliżonym miejscu rajdu. Na dwa–trzy dni przed imprezą podają
miejsce zbiórki, gdzie załogi muszą się stawić, by się zarejestrować, dostać pozwolenie na postawienie campu i odebrać mapę
trasy. Ale mapę dostają dopiero wieczorem w dniu poprzedzającym start.
Rhino Charge to rajd na orientację. Na mapie są tylko współrzędne geograficzne i poziomice. Do tego załogi dostają listę
współrzędnych trzynastu punktów kontrolnych, na których trzeba się zameldować. „Dziś to współrzędne GPS, kiedyś długość i
szerokość geograficzna, bo jeździło się tylko z kompasem” – wspomina Księżniczka Teresa. Start o wschodzie słońca, do mety
trzeba dojechać najpóźniej o zachodzie. Nie wolno pominąć żadnego punktu kontrolnego. I wcale nie wygrywa najszybszy, ale
ten, kto przejedzie trasę najkrótszą drogą. Na tym właśnie polega trudność. Bo organizatorzy dbają o to, by najkrótsza droga była
ekstremalnie trudna. Na samochody czyhają zwodnicze piaski, gęsty, zwarty busz, bagna, głębokie jary, rzeki, wielkie głazy.
„Bywa, że załogi przenoszą samochody, by nie nadkładać drogi. Bywa, że bardzo ryzykują, jadąc na łeb na szyję i łamią osie,
zrywają podwozia” – opowiada Pani Teresa, a na jej twarzy ożywają rajdowe wspomnienia. „Załodze może pomóc tylko inna
załoga, goście i obserwatorzy muszą się trzymać z daleka. Zresztą teren jest tak trudny, że samochody nie widzą się nawzajem.
Czasem nie sposób odnaleźć punktu kontrolnego, mimo GPS-u. W razie wypadku daje się sygnał flagą: białą, gdy chodzi o pojazd,
czerwoną, gdy zagrożony jest człowiek. Krążący nad terenem rajdu helikopter obserwuje załogi, a siedziba główna jest z nami w
radiowym kontakcie. Co jakiś czas musimy się do nich zgłaszać i potwierdzać, czy wszystko jest w porządku”.
„My nie szalejemy, jak niektóre męskie załogi. Chcemy dojechać do mety, zaliczając wszystkie punkty kontrolne, a potem jeszcze
wrócić Wacusiem do domu” – tłumaczy Księżniczka. „I zawsze kończymy rajd. A poza tym chodzi o frajdę. Na punkty kontrolne
wjeżdżamy w kapeluszach albo ze śpiewem na ustach” – śmieje się. „Dwa razy zdobyłyśmy nagrodę Coup de Damm – dla
najlepszej załogi kobiecej: w 2001 i 2009 roku. Dwa razy Sapiehowie dostali nagrodę Most Meritorious dla najbardziej zasłużonej
załogi: w 1996 roku, gdy jechał Tata i w 2004 roku dla Girls in Pearls. A w 2012 roku wygraliśmy w klasie »U«, czyli samochodów
niemodyfikowanych” – mówi Pani z Teresa z nieukrywaną dumą.
Startujące samochody dzieli się na dwie klasy. Część to samochody modyfikowane. „Czego ci mężczyźni nie wymyślają:
specjalne wzmocnienia, dopalacze, dodatkowe napędy – to są jakieś kosmiczne pojazdy. A samochody niemodyfikowane to
takie, których nikt nie ulepszał. Są takie, jak je wyprodukowano – wyjaśnia – jak nasz Wacuś. On jest najstarszym samochodem
na rajdzie. Ma jeszcze miedziane rurki.W ubiegłym roku miałyśmy problem, bo jedna z tych starych rurek pękła i wyciekał nam
płyn hamulcowy. Ale pomogła nam przemiła załoga przystojnych Hindusów” – żartuje Pani Teresa.

Pytam o podział ról, kto prowadzi, kto jest pilotem, a kto mechanikiem.
„Ja zawsze jestem kierowcą, bo nie mam już siły biegać po krzakach” – mówi i obie się śmiejemy. „Ale po co biegać po
krzakach?” – pytam. „Jak to po co? Żeby znaleźć dobrą drogę, sprawdzić, którędy da się przejechać. Bo mapa nie wystarczy. Dopiero
na trasie widać, gdzie są głazy, gdzie jar wymyty przez wodę, a gdzie głębokie piaski. Dlatego dziewczyny co chwilę wysiadają i
szukają przejazdu. Jak busz jest gęsty, oznaczają trasę… papierem toaletowym. Nazywamy go rolls-royce. A potem ja szukam
dziewczyn, bo w buszu można zniknąć w kilka sekund. To niesamowite, nic nie widać, nic nie słychać” – Pani Teresa opowiada
rozbawiona, gestykulując zawzięcie. „Trąbimy, gwiżdżemy. To cud, że jeszcze nigdy nie pogubiłam moich pań” – śmieje się.
„Jednego roku postanowiłyśmy, że nie jedziemy. Przerwa. I zrobiłyśmy polski punkt kontrolny” – wspomina Księżniczka. Ale to
było strasznie nudne. Od razu zdecydowałyśmy, że w następnym roku znów startujemy. I że zawsze będziemy jeździć. Dopóki
będziemy się ruszać – mówi z determinacją. Czy wygrywamy, czy tylko dojeżdżamy do mety – nieważne. Ważne, że jedziemy. No,
i Wacuś wciąż działa”. „A co, gdy się psuje?” – pytam. „To naprawiamy – pada błyskawiczna odpowiedź – ale my potrafimy
naprawiać tylko takie proste rzeczy. Za to mamy wspaniałego mechanika. To syn mechanika Taty. I tylko on szykuje Wacusia do
rajdu. A poza tym ja w trakcie jazdy uważam, żeby nie zepsuć samochodu, niczego nie urwać. Bo to przecież staruszek. Tylko raz
nie ukończyłyśmy rajdu. Samochód raptem zgasł i już nie chciał zapalić. Nie wiedziałyśmy, co się dzieje. Miałyśmy nowy
akumulator i to on nawalił. Nie Wacuś, ha!”
„Ale najwspanialsze w Rhino Charge jest to, że odbywa się w najpiękniejszych miejscach w Kenii. Nigdy byśmy tam nie dotarli,
gdyby nie rajd. To dzikie, jeszcze niezmienione przez człowieka tereny. Kenia to taki piękny kraj” – mówi z rozmarzeniem. „I za to
kocha pani Afrykę?” – pytam. „Tak. Natura tu jest niesamowita. Światło, kolory, widoki. I taka różnorodna. Co kilkadziesiąt
kilometrów zmieniają się rośliny, kształty, barwy ziemi – jak gdyby było się w innym kraju. Jeżdżę po Kenii od tylu lat i ciągle widzę
coś nowego, niezwykłego” – mówi Pani Teresa z nieomal dziecięcym zachwytem.
Słucham Księżniczki, widzę, jak śmieją się jej oczy, gdy opowiada o Rhino Charge. „To chyba faktycznie jak wirus” – mówię.
„Czy dużo jest takich załóg, jak Girls in Pearls, które jeżdżą co roku, i to od lat?” – pytam. „O tak, ludzie uwielbiają ten rajd”. –
Pani Teresa nie ma wątpliwości. „To co roku wielkie święto, przyjeżdżają całe rodziny z psami, kotami, dziećmi, przyjaciółmi.
Ludzie świetnie się bawią. No i mają pewność, że razem robimy coś dobrego i ważnego. Startować może sześćdziesiąt pięć
samochodów, a zapisy na kolejny rok są w biurze Rhino Arch od 1 lipca roku poprzedniego. Trzeba przyjść osobiście, zapisać się i
wpłacić wpisowe. 1 lipca 2015 roku lista uczestników na rajd w 2016 została zamknięta o siódmej trzydzieści, a biuro otwierali o
ósmej! Chętni stali pod drzwiami od piątej rano! I sami zrobili listę według kolejności przyjścia” – Pani Teresa mówi
przekonująco, widząc moje niedowierzanie. „Byłyśmy pierwsze na liście – dodaje – załoga numer 47, Girls in Pearls!”
W tym momencie naszą rozmowę bezpardonowo przerywa malutka beżowa suczka. Przybiegła po swoją porcję mleczka do
herbaty. Księżniczka Teresa zrywa się z fotela, podaje mleczko na spodeczku i czule przemawia do pieska.
Wycofuję się dyskretnie, by sfotografować rajdowe trofea „Dziewczyn w perłach”. A po drodze przystaję na chwilę w holu,
gdzie z portretu spoglądają ciepłe oczy Księcia Eustachego. Jak żywe.