O wilkach dobrych i złych
Transkrypt
O wilkach dobrych i złych
O wilkach dobrych i złych Tańczący z wilkami Kevina Costnera Wszyscy kochamy takie filmy. Pozwalają uciec z zatłoczonych miast, oderwać się od czasu, który jest dla nas wyłącznie funkcją niezbędnych działań, poczuć tchnienie harmonii, o której nieomal już zapomnieliśmy. W kulturze amerykańskiej wojna secesyjna, którą rozpoczyna się Tańczący z wilkami, bywała zwykle synonimem krwawego absurdu. W filmie Kevina Costnera jest dodatkowo konsekwencją ilościowej mutacji człowieka: nie ma już indywiduum – jest tłum wymiennych ciał w lazarecie czy na polu bitwy. Bohater, porucznik John Dunbar, wyrywa się z tej anonimowości przez swoistą próbę samobójczą, która niezależnie od jego woli przekształca się w akt pierwotnie bezsensownego bohaterstwa, w efekcie jednak przynoszący zwycięstwo jego współtowarzyszom. Zdobywając w zamian odznaczenie i prawo wyboru miejsca służby, Dunbar, znużony cywilizacją, chociaż wierny ciągle jej zasadom, a więc swojemu rycerskiemu powołaniu, wybiera najdalsze pogranicze, Ultima Thule w westernowym wydaniu. Jego podróż na koniec świata przypomina nieco conradowskie wątki: na krańcach cywilizacja się rozpada, parszywieje, wariuje wreszcie, przedrzeźniając samą siebie; jej pożegnaniem będzie dla Dunbara samobójstwo jego ostatniego szalonego dowódcy. Natomiast obejmując pustą placówk,ę nie dociera Dunbar do „jądra ciemności”, ale wychodzi naprzeciw naturze i to w wersji natura naturans, a więc ładu naturalnego. Zamieszkujący prerię Siuksowie, wspaniałe „dzieci natury” przyjmą go na swoje łono tak, jak przyjęła go przyroda; ofiarują przyjaźń i miłość akurat w osobie białej żony, aby nie czynić nadmiernych estetycznych komplikacji, umożliwią mu ponowne „właściwe” narodzenie, ofiarowując nowe imię: „Tańczący z wilkami”. W tę naturalną harmonię wedrą się w osobach żołnierzy forpoczty cywilizacji – cywilizacji odrażającej swą głupotą i barbarzyństwem – nie pozostawiając wątpliwości co do tego, po której stronie leżą wszelkie racje. Jednak to do tej cywilizacji chaosu należeć będzie przyszłość, a aura klęski czyni film elegijną kontemplacją uśmierconego królestwa natury, które – jak wynika z filmu – jest zarazem królestwem wolności. Western jest jednym z mitów, które kultura amerykańska ofiarowała światu. Na jego przykładzie obserwować możemy zresztą strukturę i funkcję współczesnego mitu. A jest on dostępnym każdemu upostaciowaniem podstawowej sytuacji egzystencjalno-cywilizacyjnej. Nieprzypadkowo kładę nacisk na powszechną dostępność, dzięki czemu to właśnie kino, ostatni rodzaj sztuki, gdzie nie została jeszcze wykopana przepaść miedzy tym, co masowe, a tym, co elitarne (choć i tu dystans ten pogłębia się coraz bardziej), stało się wylęgarnią mitów współczesnych. Mimo że wynalezione w Europie, kino ciągle jeszcze jest sztuką amerykańską – co nie znaczy, że nie ma wybitnych tradycji i szkół kina, które wywodzą się z innych części świata. Jednak kino wciela najlepiej amerykańską kulturę, tradycję sztuki demokratycznej a nawet plebejskiej, prostej, agresywnej i pełnej rozmachu. Takiej właśnie sztuki najpełniejszym wyrazicielem jest western. Zachwycali się nim wszyscy; dla Bazina najpełniej wcielał on istotę kina, której zasadą miał być człowiek w przestrzeni. Jednym z klasycznych obrazów westernu jest samotny jeździec dążący do linii horyzontu bezkresnego stepu. Podstawowe elementy wpisane są już w ten kadr. Świat jest nieskończony i dziki. Nie można dotrzeć do jego kresu, jak nie można doścignąć linii widnokręgu. Człowiek wdziera się w nowy świat, który jest mu obcy, ale którego jest on przecież częścią, przemierzając, bierze go w swoje posiadanie. Istotnym elementem tego obrazu jest samotność bohatera, samotność – drugie oblicze wolności. To dopiero w ślad za nim nadejdą osadnicy, którzy ziemię podzielą ogrodzeniami, zaludnią miastami, ucywilizują i pozbawią wolności. Samotny bohater podąży dalej, otwierając przed sobą przestrzeń nieujarzmionej obcości. Stosunek bohatera westernu do nadchodzącej jego śladami zbiorowości jest dwoisty – tak jak dwoisty jest wobec podbijanej nieoswojonej natury: toruje on drogę zbiorowości, walczy o nią, ale nie do końca do niej przynależy. Jest „synem pustyni”, tym, który ściga horyzont. Chociaż stanowi forpocztę i ramię cywilizacji, przynależy również do dzikiego świata chaosu, łączy w sobie elementarną żywiołowość z kulturą. Jest bytem granicznym, istnieniem w ruchu, pośrednikiem między tym, co było, a tym, co nadejdzie, wciela w sobie dwie sprzeczne tęsknoty: pragnienie ładu i nieograniczonej wolności. Świat społeczny jest domeną ładu, ale i konieczności. W jego imię bohater westernu podejmuje walkę ze zbrodnią i chaosem. „Miasta bezprawia”, regiony, gdzie królują bandy, to również świat przedcywilizacji, rozpętanych instynktów, natury. Samotny bohater z gwiazdą lub bez przybywa tam, aby zaprowadzić ład, okiełznać żywioły, ale zwykle nie pozostaje w przestrzeni już uporządkowanej; rusza, aby kontynuować podbój, w którym realizuje się jego wolność. Ten mit wolności zespolony z mitem początku, narodzin narodu i cywilizacji powstać mógł tylko w Ameryce, gdzie doświadczenia te były najświeższej daty. W pierwszych westernach grali autentyczni cowboye, żyła jeszcze społecznie pamięć uciekających granic, które należało ścigać. Jednak wraz z oddalaniem się heroicznego czasu pionierów i jego dezaktualizacją, wysychać zaczęły żywe źródła westernu. Coraz bardziej odchodził on od swojej kanonicznej postaci, aż wreszcie pojawił się antywestern, kwestionujący zasady, które legły u podstaw gatunku oraz stworzonego przezeń mitu. Pojawił się również Sergio Leone (Włoch zresztą), który potrafił wręcz wydestylować formę westernu, tylko że nie była to już czystość pierwowzoru, ale dekadencka, aleksandryjska doskonałość estetyczna na granicy pastiszu i parodii. Nie zmienia to faktu, że Leone potrafił stworzyć ostatnie wielkie westerny. Można mieć wrażenie, że wysączył on z tej formy ostatnie soki żywotne i gatunek nie przeżył go. W kinie amerykańskim przetrwały jedynie jego elementy, szczególnie wyraźnie w tak zwanym „kinie drogi”. I czasami, pojedynczo pojawiają się filmy z „Dzikiego Zachodu”, jak choćby ostatnio Tańczący z wilkami. Właściwie film ten zaliczyć można do tradycji antywesternu. W klasycznym westernie Indianie personifikują dzikość i zagrożenie czyhające na wdzierających się w nieznane. Należą do natury, ale w sensie przeciwstawienia ich ładowi kultury. Włada nimi żądza mordu i zniszczenia, osadnicy widzą w nich wyłącznie żywioł destrukcji i brak cech racjonalnych. Z czasem sprawy zaczęły się komplikować. Twórcy filmów zaczęli dostrzegać również perspektywę Indian. A stopniowo w okresie kontestacji, kiedy to zakwestionowano wszystkie tradycyjne amerykańskie cnoty, postawa ich przekształciła się w jednoznaczne przejęcie perspektywy Indian. Najgłośniejsze filmy w tym duchu to Niebieski żołnierz Ralpha Nelsona czy Mały wielki człowiek Arthura Penna, który dodatkowo parodiuje wszystkie schematy westernu. W filmach tych odczłowieczeni żołnierze eksterminują szlachetnych i spokojnych Indian. To w tej tradycji mieści się ekologiczny western Costnera. Tylko czy jest to jeszcze western? Pomimo podobieństwa obrazów, znaczenia zostały tu przesunięte. Porucznik Dunbar odnajdzie w przestrzeniach Zachodu ziemię zapomnianej wolności. To nie jest już westernowa, złożona (mimo wszystko) dialektyka obcości i przynależności. Z Tańczącego z wilkami wypływa jednoznaczny wniosek, że to nasza cywilizacja zapoznaje autentyczną naturę człowieka, a prawdziwa wolność jawi się poprzez integrację z naturą. Bohater powraca do niej poprzez kolejne gesty jej oswajania – jak choćby długa i piękna scena obłaskawiania wilka, z którym właśnie „tańczył” będzie Dunbar. Wyobrażenie natury i dobrych „dzikich” jest w filmie Costnera uproszczone i jednoznaczne. W wilku dostrzega się wyłącznie piękno, zapominając o jego wilczym powołaniu. Nie mogąc jednak zapomnieć zupełnie o rzeczywistości, reżyser dokonuje swoistego zabiegu. W Tańczącym z wilkami Indianie mają dwie natury: szlachetną i wielkoduszną uosabiają Siuksowie, dziką i okrutną Paunisi. To ci ostatni zabijają na zimno i w odrażający sposób białych wyłącznie za kolor ich skóry, zabijają również swoich pobratymców, a ostatecznie zostają skompromitowani „kolaboracją” z żołnierzami. O ile w Tańczącym z wilkami biali postrzegani są wyłącznie z perspektywy Indian – jak w Dyliżansie czy Fort Apache Indianie postrzegani byli z perspektywy białych – to w porównaniu z westernem klasycznym, samo ujęcie bohaterów zostało ujednoznacznione w kierunku idealizacji. Wizja wolności w szczepie Indian może przyjść do głowy wyłącznie naiwnemu obserwatorowi. W kulturach plemiennych nie istnieje prawie pojęcie wolnego indywiduum, a człowiek występuje wyłącznie jako element zbiorowości. Za harmonię płaci się rozpłynięciem w niej. I tak musi być. W kulturach rozwijających się pojawiać musi się element niezaspokojenia, najczęściej wniesiony przez emancypujące się grupy i jednostki. W doskonałych – na poziomie organizacji – kulturach pierwotnych, gdzie wszystko funkcjonuje perfekcyjnie, (nad tą matematyczną doskonałością rozpływał się Levi-Strauss) nie istnieje czas – perspektywa wolności. W kulturach takich jednostka nie może być samotna czy wyalienowana, zawsze może liczyć na zbiorowość, na którą jest równocześnie skazana bezapelacyjnie. W wielkim filmie Shõhei Imamury Ballada o Narayamie autor zachwyca się kosmicznym ładem, w jakim żyje osada poza cywilizacją współczesną. Nie oszczędza nam jednak demonstracji okrucieństwa rozwiązywania tam konfliktów, odsłania świat nie tylko bez wolności, ale i bez sfery prywatności związanej z nią nierozerwalnie. Imamura otwiera nieznaną nam współcześnie i obcą perspektywę cywilizacyjną, pozwalając na nowo zobaczyć świat, Costner opowiada sympatyczną bajkę w stylu Karola Maya. O tym, że potrzebujemy takich właśnie opowieści w obrazach, snu o dobrej a zaprzepaszczonej naturze, świadczą widzowie walący drzwiami i oknami na Tańczącego z wilkami w Nowym Jorku, Paryżu czy Krakowie. Potrzebujemy prostej alternatywy dla naszej cywilizacji, pięknych wizji utraconej arkadii, których dostarcza nam Costner. Kontemplujemy więc nietkniętą przez cywilizację przestrzeń, której Dunbar nie bierze już w posiadanie, jak robili to bohaterowie klasycznych westernów, a tylko oddaje się jej. Zapomnieliśmy o możliwościach podboju, nie otworzą się przed nami uciekające horyzonty i pozostają tylko sny o naturze, która mruczy łagodnie, a jej kły nie kąsają jak kły wilka z bajki.