Błagam o listy Halina Szwambaum Przedstawiamy zaskakujący

Transkrypt

Błagam o listy Halina Szwambaum Przedstawiamy zaskakujący
Błagam o listy
Halina Szwambaum
Przedstawiamy
zaskakujący
obraz
getta
w Warszawie
—
w listach
uwięzionej
tam
od
października 1940 roku Haliny Szwambaum (ur. ok. 1921) pisanych do Stefanii Liliental (ur. 1905),
żyjącej wraz z synkiem po aryjskiej stronie miasta. W świat getta (w latach 1941–42) wprowadza
nas ktoś, kto mu nie uległ, kto z własnego świata buduje opokę niedostępną okupantowi.
Stefania Liliental, sama pochodzenia żydowskiego, przeżyła wojnę pod przybranym nazwiskiem
Adela Stasiewicz. Listy przekazał do druku jej syn, Witold Liliental (ur. 1939), również noszący
wówczas przybrane nazwisko. Wychowywał się bez ojca — Antoni Liliental (ur. 1908) zginął
w Katyniu w kwietniu 1940.
Nadesłane przez Witolda Lilientala listy nie stanowią kompletu. Wspólnie szukamy pozostałych.
Liczymy, że uda się je dopełnić — to świadectwo najwyższej próby. (Red.)
Droga Pani,
Chodzę już od paru tygodni z tęsknotą i wyrzutami sumienia w sercu, aż wreszcie muszę z Panią
porozmawiać. Bo właściwie to nie brak czasu przeszkadzał mi w napisaniu listu — zawsze można
znaleźć w ciągu dnia jakieś wolne pół godziny — ale właśnie nie miałam ochoty „wciskać” Pani
między jedno zajęcie a drugie. Z bliskimi ludźmi tak nie można, bo z tego czasu, który się
przeznacza na kontakt z nimi, trzeba i dla siebie najwięcej wyciągnąć. Więc siedzę sobie teraz na
balkonie w fotelu, wśród doniczek z fasolą i słonecznikami, niczym w altanie, i bardzo się cieszę, że
mogę wreszcie napisać do Pani, i bardzo jest mi przy tym smutno. Nie wiem, jak to napisać, że
teraz dopiero przekonałam się, jak bardzo mi Pani brak i jak mi jest Pani bliska. To wszystko dla
mnie samej jest trochę nieoczekiwane, ta nagła tęsknota za Panią, która mnie teraz często łapie
i ta okropna nasza bezsilność. A przy tym wszystkim jestem tak teraz zapracowana, że nie mam
po prostu dość energii, żeby utrzymać nasz kontakt [...].
Ale to nie jest brak zainteresowania, Pani mi wierzy — prawda? Jest jedno słowo niezbyt
literackie, którym określam dokładnie mój obecny stan: skapcaniałam zupełnie. Po francusku to się
nazywa „dégringolade”. Uczę się jeszcze tego pięknego języka, bo mój profesor nie przyjął
„dymisji” i przychodzi dalej wytrwale, chociaż bezinteresownie. To mi daje trochę odprężenia
i pomaga utrzymać mózg w mniej więcej elastycznym stanie. Niedawno zdobyłam się na niemały
wysiłek i opisałam po francusku katedrę w Chartres. Zajęło mi to cały zeszyt za 50 groszy, sporo
wieczorów i na pewien czas głowę, co bardzo dobrze robi. Ale drugi raz nie zdobędę się tak prędko
na podobną eskapadę.
[...]
Tęsknię za Pani tapczanem z poduszkami, po którym Wituś baraszkował i nie chce mi się
wierzyć, że już nigdy nie będę w tym mieszkaniu. A czasami znów to mi się wydaje tak odległe, jak
na przykład wtedy, gdy uczyła mnie Pani greki. To już tak dawno, prawda? Już zupełnie greki nie
pamiętam, a czytałam przecież Ksenofonta i Homera. Było wtedy lepiej niż teraz, ale Pani na
1
przykład nie miała jeszcze Witusia, to może znów było gorzej? Zresztą, nie trzeba filozofować. To,
co my przeżywamy choćby najciężej, nie ma przecież i tak znaczenia wobec Historii, która chodzi
teraz po ulicach. Jest nam źle, jesteśmy zmęczone. Wituś nie ma masła, my mamy za mało zupy.
Ale teraz prawie wszyscy dorośli i prawie wszystkie dzieci w całej Europie jedzą za mało.
Tylko czy to pokolenie Witusiów uwierzy nam kiedyś, żeśmy przeżyli takie straszne rzeczy? Przy
okazji proszę Panią o dużo powiedzonek małego, bo bardzo ich łaknę i mają duże powodzenie. Jak
funkcjonuje fabryka obuwia? Czy jest Pani bardzo zmęczona? Czy zarobki się poprawiły?
Chciałabym dowiedzieć się wszystkiego osobiście.
Całuję Panią bardzo mocno i malutkiego też z całych sił. Błagam o listy!
Warszawa, 9 lipca 1941
Droga, kochana Pani!
[...]
Ja jestem bardzo bogata: mam trochę koksu, trochę drewna i dużo wrodzonego ciepła.
A zresztą
jestem
stale
w ruchu.
Chciałabym
napisać
Pani
coś
o swoich
zajęciach,
na których schodzą mi boże dni i tygodnie, ale to będzie trochę trudno. Jak to z grubsza wygląda —
pisałam już poprzednio. Ale nie wiem, czy dałam Pani właściwy obraz mojego dzisiejszego życia. To
nie
ale
tylko
to
coś
walka
zupełnie
o
jedynego
byt,
walka
w swoim
dosłownie
rodzaju,
jedynego
„na
w swojej
śmierć
i życie”,
brzydocie,
w swojej
bezbarwności, w swoim tragicznym jakimś komizmie. To jakaś maskarada nie do namalowania, nie
do powtórzenia w dziejach świata chyba, to jakaś dziwna mara, której by żaden pisarz nie
wymyślił.
Dlatego sadzę, że to jednak ma pewną wartość i zdaje mi się, że w przyszłości, kiedy sobie
zrobię rachunek złych i dobrych przeżyć, to chyba od ogólnej sumy zła, doznanego podczas tej
wojny, trzeba będzie odjąć to, co się składa na wartość moralną pewnych doświadczeń i przeżyć.
Każde pokolenie, każde społeczeństwo ma jakiś swój udział do odcierpienia i nie wiem, czemu mam
się uważać za specjalnie pokrzywdzoną, że „odrabiam” tę wojnę jako mieszkanka getta
w Warszawie. Tak mi wypadło w udziale i z tego punktu obserwacyjnego przyszło mi przyglądać się
życiu. Nic w tym nie ma poza tym.
Tyle
jeżeli
chodzi
o filozoficzne
podejście
do
zagadnień
życia
w getcie.
Zdaje
się,
że moja filozofia zmienia się w każdym liście, ale to nie szkodzi. Pani jest jedyną osobą, do której
pisuję i lubię pisać, a listy moje mają przecież wartość archiwalną. W każdym razie to bardzo
ciekawa pozycja: przeobrażenia kobiety z rezerwatu szczątkowego plemienia Semitów w Europie
Środkowej. Jeżeli wojna będzie trzydziestoletnia, jak już kiedyś w Niemczech było, to pozostaną
z tego wymierającego plemienia dwa–trzy żywe eksponaty, które będzie można oglądać za
specjalną opłatą.
[…]
20 października 1941
Droga Pani Stefanio!
2
[...] Piszę od paru dni kartkę do Pani K., bardzo się ucieszyłam na widok jej charakteru pisma,
nigdy bym nie przypuszczała, że mnie to tak „rozbierze”. Przypomniały mi się szkolne lata. Wtedy
przynajmniej nie myślało się o śmierci.
Nie chce mi się wierzyć, że to byłam ja sama, taka niezbyt popularna dziewczynka w gimnazjum
pełnym „aryjczyków”. Nikomu w niczym nie szkodziłam, nie wywierałam złego wpływu ani nie
szerzyłam
epidemii,
a teraz
zamurowali
mnie
w więzieniu
i kto
wie,
czy jeszcze kiedy z niego wyjdę. Myślę, że jeżeli istnieje reinkarnacja, to na przestrzeni jednego
życia, człowiek bowiem tak się zmienia, że staje się parę razy w życiu zupełnie kim innym. Myślę
czasami o moich szkolnych koleżankach i przypominam sobie, że niektóre z nich były bardzo do
rzeczy.
Ciekawa jestem, czy umiałabym się teraz dogadać z jakąś Halą Z. i czy znalazłybyśmy wspólny
język. Mam czasem wrażenie, że wyrosłam na innej planecie, tak nasze życie potoczyło się różnym
torem i zrobiło z nas innych ludzi. A przecież nie ma jeszcze pięciu lat, jak wyszłyśmy z jednego
jakby gniazda, spod opieki tych samych ludzi, i tych samych, że tak powiem, idei. I obie miałyśmy
wiele cech wspólnych, nawet podobne stopnie na maturze (ona trochę więcej piątek!). Obie mamy
wspólny język ojczysty, wychowały nas te same książki, ta sama ławka w szkole, to samo miasto.
Teraz każda z nas myśli inaczej, jak gdybyśmy wyrosły na różnych półkulach i nawet istnieje jakby
jakaś wrogość między nami.
Zupełnie nie chce mi się wierzyć, że to ja sama byłam kiedyś koleżanką na przykład Marysi P.
czy Krysi H.; i teraz, myśląc o nich, nie mogę się oprzeć uczuciu, że one wszystkie są zadowolone
z losu, jaki mnie spotkał i że wcale im na tym nie zależy, żeby zawaliły się mury urbanistyki
dwudziestego wieku. Bałabym się rozmowy z Halą Z., a i ona czułaby się nieswojo i, mimo całej
swojej kultury (a to jest dziewczyna o dużej kulturze), patrzyłaby na mnie z poczuciem swojej
jednak wyższości.
[…]
Słyszałam, że Pani bardzo się o nas boi. Nie trzeba, ktoś przecież przeżyje, chociaż tyfus to
naprawdę nie jest taka zabawna historia [...]. Ale nie wszyscy przecież zaraz umierają. Wśród
moich bliskich znajomych i krewnych było 17 wypadków, z czego jeden śmiertelny. Na ogół ludzie
wyłażą z tego. Gorszy jest głód, a głód cierpią wszyscy, nie ma na to żadnej rady. Za jakieś 50–
100 lat wymyślą i szczepionkę przeciwtyfusową, i jakiś ekstrakt witaminowo-tłuszczowy, który
stosowany dożylnie zastąpi jedzenie, a wtedy będzie można bez skrupułów prowadzić wojnę. Na
razie trzeba odżywiać się staroświecką metodą, tj. „doustnie”. [...]
23 listopada 1941
Droga Pani Stefanio!
Po raz pierwszy w tym roku udało mi się wykraść kawałek niedzieli, wolnego pokoju i dziennego
światła, żeby znów napisać parę słów. Już chyba pół wieku minęło od czasu, kiedy ostatni raz
pisałam do Pani. A jednocześnie tak przelatują dni i miesiące, że aż przerażenie ogarnia na myśl, że
coraz bliżej do „wolności” — raczej wiecznej niż doczesnej, bo tylko ta pierwsza jest zupełnie
niewątpliwa. Zresztą teraz panuje tu już ogólne przekonanie, że „kto przeżyje, wolny będzie, kto
3
umiera, wolny już”. Od czasu, kiedy pozabierali nam nasze kołnierze i mufki1, przekonanie to
nabrało jeszcze głębszego sensu. Kiedy mamy mróz, cieszymy się, że „oni” tam marzną. [...]
Takie u nas są nastroje. Ciekawa jestem, co mówią „po tamtej stronie”. Okropnie jestem
zmartwiona, że nie mogę zobaczyć się z Panią. Zawsze okazuje się to niemożliwe i bardzo się boję,
że kiedyś zabiorą to jedyne miejsce spotkań2 i wtedy już nie wiem, kiedy się zobaczymy. [...]
Ogromnie mi dokuczają mrozy, bo większą część dnia spędzam na ulicach. Cieszę się, że już
trzecią część stycznia mamy za sobą. Trudno jest przeżyć zimę w takich warunkach. Żeby Pani
zobaczyła te bose dzieci na ulicach!
[…]
Mam teraz bardzo bogate życie towarzyskie. Poznałam mnóstwo wartościowych ludzi i mam
zawsze pełen dom „gości”. Nigdy nie byłam specjalnie towarzyska ani nie miałam licznych
znajomości, brakło mi nawet przyjaciół, a teraz podczas wojny wszystko się odmieniło. Nie wiem,
czemu to przypisać, ale nie wydaje mi się to przykre ani nienaturalne. Jest mi z tym dużo łatwiej
przeżywać to, co mam złego do przeżycia. Gdyby nie ta właśnie okoliczność, przypuszczam, że bym
nie wytrzymała. Najgorszy jest dom, rodzina, warunki mieszkaniowe.
Mieszkam w przejściowym pokoju, jak w autobusie. Nie tylko, że cały dzień się kręcą po
kilkadziesiąt razy na minutę, ale w ogóle pchają się we drzwiach wszyscy naraz jak w „metro”. To
jest wprost obrzydliwe. Nie mogę tego znieść. Ciasnota jest chyba gorsza niż głód. A może i nie
zresztą? Wszyscy tu chorujemy na głód przestrzeni. Stałam się ogromnie wrażliwa na opisywane
i malowane pejzaże, powiesiłam sobie na ścianach pocztówki z krajobrazami Corota, Sisleya,
Moneta i nie mogę się im napatrzeć. Każda zielona barwa przyprawia mnie o niesłychane
wzruszenie. Marzę o trawie, żeby móc się na niej położyć, o jakiejś polanie, drzewach, lesie. Kiedyś
śniło mi się morze, ale to był przykry sen.
No, dosyć na dzisiaj. Już się robi ciemno. Wkrótce znów napiszę. Całuję Panią bardzo mocno.
Czekam na list. Całuję Wituśka. Pozdrowienia dla Geni.
11 stycznia 1942
Droga Pani Stefanio!
[…]
Pamiętam, że zawsze nudziły mnie opisy przyrody w literaturze, a teraz jestem ich niesłychanie
chciwa i wzruszają mnie do łez prawie. Podobnie stałam się niezwykle wrażliwa na pejzaże
w malarstwie. Zielone barwy reprodukcji działają nie tylko na wzrok — to nawet węchowi się zdaje,
że pachnie trawa, uszom — że wkoło szumią jakieś trawy, śpiewają jakieś ptaki.
Straszna jest
gniazdami.
tęsknota w więzieniu. Mamy tu trochę
Rozdziobią
nas
wkrótce
kruki,
wrony!
[...]
chuderlawych drzewek z wronimi
Przy
tym
powiadają
panikarze,
że na wiosnę będzie cholera.
1
W grudniu 1941 Heinz Auerswald, hitlerowski komisarz do spraw dzielnicy żydowskiej w Warszawie nakazał Żydom oddać
wszelkie futra, płaszcze na futrzanych spodach, mufki
czy czapki dla żołnierzy niemieckich na froncie wschodnim.
2
Najpopularniejszym miejscem spotkań był gmach Sądów na ulicy Leszno 55/57. Polacy wchodzili tam od strony ulicy Białej,
Żydzi — od Leszna.
4
[…]
Jest mi teraz lepiej niż dawniej. Prowadzę bogate życie towarzyskie i — o ile mi czas na to
pozwala — jestem stale z ludźmi, którzy by się Pani bardzo podobali. Urządzamy sobie „sobotnie
wieczory” (zamiast „obiadów czwartkowych”), na których czasem są koncerty z płyt, bo i o płyty
postaraliśmy się niedawno, chociaż z wielkim trudem. Mamy już III, V i IX symfonię Beethovena,
prawie całego Chopina w najcudowniejszych nagraniach i różne inne cuda. Chodzimy zresztą na
koncerty, urządzane tu przez ŻOS — „Żydowską Orkiestrę Symfoniczną”, które tak się mają do
muzyki, jak fotografia w gazecie do oryginału jakiegoś arcydzieła malarstwa, ale chodzimy na te
koncerty. Dla mnie przynajmniej są one atrakcją nie tylko muzyczną, ale i towarzyską.
Poza tym jest jeszcze coś, a raczej „ktoś”. Jest mi bardzo bliski i właściwie doskonale zastępuje
mi cały świat. Natomiast pewna jestem, że cały świat, gdyby był przede mną otwarty, nie mógłby
mi go zastąpić.
Tyle, jeśli chodzi o mnie. Myślę, że jeżeli Pani dotychczas martwiła się o mnie, to teraz już nie
będzie się Pani martwić. Natomiast ja bardzo martwię się o Panią. Słyszałam o Pani ostatnich
zmartwieniach — o ile są większe i poważniejsze niż moje! O ile trudniejsze jest życie, jeżeli w tych
warunkach trzeba wychowywać sobie i oddać później światu, no i ojcu, zdrowe dziecko.3 Nie mogę
pojąć, jak Pani sobie radzi i jestem wciąż pełna podziwu dla Pani wytrwałości w borykaniu się
z losem. Słucham często od pani Edzi o Witusiu, o jego rozumie, dobroci i przywiązaniu — i ciągle
mi jest mało. Boję się pytać o Panią, bo mam wciąż straszne uczucie, że Pani jest głodna
i w zimnym
mieszkaniu
razem
z dzieckiem
i aż mi się strasznie robi na myśl o tej orce, którą mi Pani w ostatnim liście opisała.
Posyłam Pani i Witusiowi moc całusów. Myślę o Was stale, chociaż mało mam czasu pisać.
14 lutego 1942, sobota
Droga Pani Stefanio!
[…]
Chciałabym wyjść stąd i pójść do Pani, do Warszawy. Poszłabym sobie — Bielańską, placem
Teatralnym, Focha i Nowym Światem prosto, prosto do placu Trzech Krzyży i Alej Ujazdowskich.
Tak bym sobie wolno wędrowała, oddychałabym latem, zielenią liści i trawy w Łazienkach — ile by
starczyło płuc. Tyle bym miała przestrzeni dokoła, tyle by było nieba nad głową! Może bym zeszła
w dół Agrykolą aż do stawu, popatrzeć na Sobieskiego i pałac w Łazienkach. To tak pachnie
Warszawą z dawnych czasów, kiedy można było pójść do Polskiego na Noc listopadową i potem,
wprost z teatru, powędrować o północy pod sztachety Łazienek. Jak tam teraz musi być cicho
i pusto na Agrykoli!
Nie mam już widać wyobraźni słuchowej, bo nie mogę się wczuć w ciszę, jaka by tam teraz
panowała. Ciągle mam w uszach zgiełk ulic zatłoczonych ludźmi i krzyki konających pod murami
domów. Nawet cisza wieczorna zakłócona jest chrapaniem i kaszlem sąsiadów w natłoczonych
mieszkaniach, a jak często strzałami i jękami z ulicy! Ale po co wracam do getta! Oto najlepszy
dowód, że nie ma stąd ucieczki. Byłam przecież w Alejach Ujazdowskich!
3
Stefania Liliental brała udział w tajnym nauczaniu i pracowała w fabryce marmolady z marchwi, by utrzymać siebie
i chorowitego, niedożywionego syna.
5
[…]
Czy ja jeszcze kiedyś zobaczę Wisłę? Nikt nie może sobie wyobrazić, jak można kochać Wisłę,
jak można wysilać mózg, żeby ją sobie dokładnie przypomnieć. Bo przecież po pewnym czasie
zaczyna się zapominać. Zapomina się rysów i głosów najukochańszych zmarłych, choćby nie wiem
jak tęskniło się do nich. Kiedyś zapytał mnie „towarzysz z celi”: „Czy pamiętasz jeszcze, jak
wygląda
zwyczajny
lasek?”.
Zaraz
zaczęłam
wyobrażać
podwarszawskiej „linii” i jakiś sobie zwykły „Meran”
4
sobie
suchy,
upalny
dzień
na
— wysokie sosny o gładkich, brązowych
pniach, z których ku górze łuszczy się kora i parasol gałęzi na szczycie. Deptało się po zeschłych
igłach, po mchu i wrzosie, wszystko było suche, wszystko trzeszczało pod nogami.
Od tego czasu, od tego zapytania, nie mogę znaleźć spokoju. Tak chciałabym pojechać na wieś
i pobyć w sosnowym lesie, tak nie mogę przestać o tym myśleć, że aż się boję, aby z tego nie
narodził się jakiś „kompleks lasu”. Tłumaczyłam kiedyś 6-letniemu chłopcu, co to jest szyszka, ale
nie udało mi się go przekonać, że to zwyczajny „owoc drzewa iglastego”. Nie wiedział, jak to
wygląda i wreszcie kazałam mu zasadzić fasolę w doniczce. I dzieciak zasadził fasolę, starannie ją
podlewa, przypatrując się zielonym listkom i już wie, co to jest przyroda! Widział nawet drzewo
u kolegi na podwórku. Nic dziwnego, że nie pamięta szyszek z Michalina, był przecież wtedy, „przed
wojną”,
zupełnie
mały.
Ale teraz budzi się w nim, po tylu wiekach, miłość przyrody. Pewno po przodkach pasterzach
i rolnikach z czasów wielkiego króla Salomona.
Wszystkie dzieci hodują rośliny. W doniczkach, w skrzynkach, na balkonach, w oknach, wszędzie
kiełkuje teraz fasola, groch, nasturcja, rezeda, koniczyna. Przychodzi się do znajomych — na oknie
doniczka z zieloną warstwą kiełków. „Jak u was pięknie rośnie! U nas gorzej, nie ma słońca!” Ale
rośliny nie robią zawodu, rosną jakoś i bez słońca! Wychylają główki w stronę światła, rosną nauką,
ale rosną naprzeciw całemu światu. Najlepiej chowa się koniczyna, a jeszcze lepiej chwasty. Toteż
zajmuję się specjalnie ich hodowlą. W zeszłym roku tak mi obrodziły, że przewyższały ogrodniczkę.
Mój balkon, chociaż niesłoneczny, wygląda jak prawdziwy ogród. Doniczki, skrzynki, pełno zieleni,
pełno nadziei na kwiaty. Największą pociechę mam z grochu — wczoraj otworzył się pierwszy biały
kwiatek.
[…]
Tymczasem żyjemy tu w ustawicznym strachu, zasłuchani w kursujące od pewnego czasu
pogłoski o bliskim zmierzchu Izraela5. Czekamy na jakiś kataklizm, na jakąś burzę, która ma nas
zmieść z powierzchni ziemi już na zawsze. Nie wiem tylko, czemu się to teraz narodziło. Fakt
jednak jest, że przeznaczeniem naszym jest czekać zagłady.
Na szczęście (a może na nieszczęście, to się okaże) jestem zakochana. Mam więc głowę zajętą
tak ważnymi sprawami, że nie mogę jednocześnie martwić się o wszystkich Żydów. Ten jeden
przysparza mi dość zmartwienia. Nie mam kiedy widywać się z nim, a co gorsza — nie mam gdzie;
najlepszym stróżem moralności w getcie są warunki mieszkaniowe. Była tu nawet taka rewia:
4
Nazwą nawiązującą do włoskiego alpejskiego uzdrowiska Merano posługiwano się przed wojną w odniesieniu do pagórków
w okolicach Otwocka.
5
Jak ustaliła Ruta Sakowska (zob. Archiwum Ringelbluma. Listy o Zagładzie, Warszawa 1997),
od jesieni 1941 do warszawskiego getta zaczęły docierać informacje o zagładzie Żydów
na terenach wschodnich, w kwietniu 1942 — o zagładzie Żydów z Lublina.
6
Miłość szuka mieszkania6. Widujemy się naprędce, czasem w kuchni ludowej, na obiedzie, czasem
tuż przed dziewiątą wpadam na niego na pięć minut, żeby mu powiedzieć dobranoc i potem
wysłuchiwać wymyśleń policjantów. [...]
Jutro idę do pani Edzi z listem. Teraz dopiero będę czekała na odpowiedź! Cieszę się, że troszkę
spraw zwaliłam z serca na papier. To przynosi dużą ulgę. Muszę się kiedy tak urządzić, żeby Panią
zobaczyć. Pomyślę o tym, to pewno da się zrobić. Moja koleżanka widuje Panią często i zaczynam
się dręczyć, że nie umiem sobie poradzić. Chociaż raz na pewien czas! Bardzo jestem ciekawa, jak
Pani teraz wygląda, mówią mi, że mizernie. Chciałabym posłuchać Pani głosu. Tymczasem będę
czekała na list. Jeżeli przyjdzie późno, nie będę miała żalu, bo wiem, że „można nie móc” pisać. Ale
tak bym chciała przeczytać taki długi, długi list, napisany przez Panią o sobie i Witusiu, tak jak ja
egoistycznie pisałam tyle o sobie. Bardzo mocno całuję Mamusię i Synka.
25 czerwca 1942
Halina Szwambaum
Rozproszone
Percepcja tego, czym była okupacja niemiecka w Polsce, często ogranicza się do ogólnej
atmosfery zagrożenia, bohaterskiej, czasem nawet romantycznej konspiracji i... statystyki
milionów, które w wyniku wojny straciły życie. Znacznie trudniej dociera do naszej świadomości
obraz tamtego „zwykłego” dnia, zwłaszcza — dnia osoby zamkniętej w getcie. A przecież tam też,
póki okupant nie podjął planu eksterminacji ludności żydowskiej, życie domagało się jakiejś
namiastki normalności.
„Zwykłe życie” w tamtych czasach opisała Halina Szwambaum, młoda dziewczyna pochodząca
z zasymilowanej żydowskiej rodziny. Przez trzy lata pisała i przemycała różnymi drogami listy do
zaprzyjaźnionej
z nią
nauczycielki
z liceum.
Stefania
Liliental,
adresatka
listów,
również
pochodzenia żydowskiego, pozostała pod zmienionym nazwiskiem po stronie aryjskiej wraz
z małym synkiem i przeżyła okupację. Tym synkiem byłem ja. Listy Halinki, bo inaczej o niej moja
matka nie mówiła, pisane piękną, literacką polszczyzną, zawierały całkiem niezwykły opis życia
w getcie: wolny od patosu, z dystansem do tego, co ją otaczało, nawet z pewną dozą humoru.
Halina Szwambaum zginęła w powstaniu w getcie w kwietniu 1943, walcząc u boku swojego
ukochanego. Miała 22 lata.
Wszystkie listy, a było ich kilkanaście, przetrwały okupację i pamiętam je doskonale, ponieważ
matka czytała mi je często. Urywki niektórych z nich wryły mi się w pamięć. Kiedy w 1949 roku
wyjechaliśmy do Unii Południowej Afryki (dzisiejszej RPA), listy Halinki powędrowały z nami.
Podczas tej mojej pierwszej emigracji często do nich wracaliśmy. Nadszedł rok 1956, a wraz z nim
istotne zmiany w Polsce. Na ich fali wpadliśmy z matką na pomysł szlachetny, ale bardzo naiwny.
Doceniając historyczną wartość listów Halinki, uznaliśmy, że należą one do społeczeństwa i należy
je udostępnić wszystkim. Zapakowaliśmy spory zbiór oryginalnych listów do koperty i z listem
6
Była to sztuka napisana przez Jerzego Jurandota. Premiera odbyła się 16 stycznia 1942 w teatrze „Femina” przy ulicy Leszno
35.
7
przewodnim wysłaliśmy do redakcji „Przekroju” w Krakowie. Nie zobaczyliśmy ich więcej — ani
w druku, ani w formie zwróconych oryginałów.
Po powrocie do Polski w 1960 roku, moja matka skontaktowała się z historykiem Lucjanem
Dobroszyckim,
co
zaowocowało
wydrukowaniem
w tygodniku
„Świat”
sześciu
pozostałych
w naszym posiadaniu listów. Z wielu krajów nadchodziły do redakcji pytania i komentarze. Co stało
się z oryginałami tych sześciu listów — nie wiem.
Dwa lata temu w internecie znalazłem cztery listy Halinki do mojej matki, tłumaczone na
angielski. Przypadek zrządził, że niedługo potem zwrócił się do mnie pracownik Muzeum Historii
Żydów Polskich, od którego otrzymałem wersję elektroniczną tych czterech i jeszcze dwóch listów
po polsku. Udostępniłem je do publikacji w grudniu 2009 w 152 numerze „Gazety” — dziennika
Polonii w Kanadzie. To wszystko, co pozostało z wielu listów, które dziś, gdyby się odnalazły,
można by zaliczyć do klasyki literatury okupacyjnej. Anne Frank w swoim dzienniku pisała o życiu
ograniczonym do poddasza. Halina Szwambaum w swoich listach maluje kompleksowy obraz życia
społeczności, która mimo wszystko nie chciała dać się upodlić.
Niech te słowa staną się apelem do wszystkich osób, które mogły niegdyś zetknąć się
z oryginalnymi listami Haliny Szwambaum. Może gdzieś żyją dawni archiwiści „Przekroju” czy
„Świata”. Może ktoś te archiwa przejął. Podejmijcie ten wysiłek, poszukajcie. Te listy są bezcenne!
Halinko! Ten mały Wituś jest już mężczyzną z wieloletnim stażem i bagażem życia. Dziś czytam
Twoje słowa z pokorą i zadumą. Twoje listy do mojej mamy i do mnie żyją i żyć będą. Bo Twój hart
ducha, Twoja dobroć i Twój wkład do poznania historii tego nieludzkiego czasu dziś zyskują rangę
nieśmiertelności.
Witold Liliental
8