wspomnienie p. Marcina Wójcika

Transkrypt

wspomnienie p. Marcina Wójcika
Prof. dr hab. Marcin Marian Wójcik
Krok za krokiem
Był rok 1956, zbliżała się jesień i kończyło się beztroskie, bezpieczne dzieciństwo.
Obowiązek szkolny wówczas dotyczył również siedmiolatków. Uroczystość rozpoczęcia
mojego pierwszego roku szkolnego zakończyła informacja o salach, w których poszczególne
klasy, w tym moja I a, będą się uczyć. Podano również nazwisko wychowawczyni, pani Marii
Romańskiej, która miała być „naszą panią”. (Była naszą wychowawczynią przez trzy lata.
Przyprowadzała czasami do szkoły swojego psa Morusa, który chętnie się z nami bawił.
Czytała nam na lekcjach „O krasnoludkach i sierotce Marysi”, lecz tylko wówczas, kiedy
„byliśmy grzeczni”.) Następnego dnia, wzorem moich starszych sióstr, Małgorzaty i Eulalii,
udałem się z elementarzem i piórnikiem w tornistrze do szkoły na godzinę ósmą. Jakież było
moje zaniepokojenie, kiedy zorientowałem się, że w wyznaczonej sali nie było naszej klasy
(znałem wcześniej kilku kolegów) ani też naszej pani. Czekałem pod drzwiami sali przez trzy
kolejne lekcje. Nauka miała trwać codziennie trzy godziny. Poszedłem do domu
z przekonaniem, że coś w szkole zmieniono i następnego dnia na pewno nauka odbywać się
będzie tak jak zapowiadano. Nie pamiętam, czy niepokoiłem rodziców taką drobną sprawą.
Nazajutrz sytuacja, niestety, się powtórzyła. Wróciłem do domu po trzech godzinach
oczekiwania pod drzwiami mojej klasy. Trzeciego dnia, kiedy znowu w naszej klasie uczył się
ktoś inny, po bodajże drugiej godzinie, podszedł do mnie ksiądz katecheta i zapytał: Na kogo
ty tutaj, chłopcze, czekasz i jak się nazywasz? Po przedstawieniu mojej sytuacji, ksiądz gdzieś
poszedł – prawdopodobnie - zasięgnąć informacji. Po jakimś czasie wrócił i oznajmił, że moja
klasa uczy się, owszem, w tej sali, lecz nauka rozpoczyna się codziennie o godzinie wpół do
pierwszej. Nie czekałem już do 12:30, poszedłem do domu. Naukę więc rozpocząłem dopiero
czwartego dnia, był to już koniec tygodnia. Zaległości dosyć szybko nadrobiłem. Umiałem
czytać i pisać jeszcze przed rozpoczęciem nauki w szkole.
W czwartej klasie naszym wychowawcą był pan Józef Mazurkiewicz. Przed laty był on
również nauczycielem mojego ojca Tadeusza. Często na lekcjach grał na fisharmonii, którą
w czasie przerw przenosiliśmy z klasy do klasy, z piętra na parter i odwrotnie. Wielokrotnie
powtarzał: Pierwsze wychowanie, drugie nauczanie. Uczył nas piosenek z morałami i jak to
później zrozumiałem – wychowujących. Nas, chłopców, bardzo wówczas denerwowało
stosowanie przez pana Mazurkiewicza „taryfy ulgowej” w stosunku do naszych koleżanek w
klasie, natomiast konsekwentne trzymanie nas w ryzach przy użyciu różnych metod. Dopiero
po latach zrozumiałem działania wychowawcze doświadczonego pedagoga. Był to ostatni rok
pracy w szkole pana Mazurkiewicza przed jego przejściem na emeryturę.
Codziennie przed rozpoczęciem pierwszej lekcji, od pierwszych dni nauki w szkole,
sprawdzana była obecność poprzez odczytywanie kolejnych nazwisk z dziennika: Bielatowicz
Bronisław, Cieśla Marian, Dudek Zbigniew, Dudziński Andrzej, Godawski Jan, Gorczyca
Halina, Haptaś Jan, Korus Danuta, Kopeć Magdalena, Kopeć Małgorzata, Meinhardt Jerzy,…
Od klasy piątej do siódmej, naszą wychowawczynią była pani Jadwiga Pawlus, osoba
niezwykłej dobroci i życzliwości. Uczyła języka rosyjskiego. Swoją łagodnością panowała nad
klasą równie skutecznie jak surowy pan Mazurkiewicz. Pewnego dnia, w kwietniu 1961 roku,
nieoczekiwanie zorganizowano w szkole w godzinach południowych apel, podczas którego
przemawiał, używając wzniosłych słów, pan Stefan Janusz. Wydarzenie to dotyczyło
pierwszego lotu człowieka w kosmos – lotu Jurija Gagarina. Nasza pani określiła wówczas
pana Stefana Janusza mianem krasomówcy. Trudno było nam, będąc w piątej klasie, docenić
znaczenie tego epokowego osiągnięcia ludzkości.
Na wiosnę 1962 zostaliśmy zobowiązani (być może zbyt mocne słowo) do przybycia
na uroczystość nadania Naszej Szkole imienia Stanisława Ziai, lokalnego działacza ruchu
robotniczego, który został rozstrzelany w Krakowie w czasie okupacji niemieckiej.
Na uroczystość tę przybyło dziwnie mało nauczycieli i niewielu uczniów. Odsłonięcie tabliczki
z nazwiskiem nowego patrona, wmurowanej po prawej stronie bramy wejściowej, odbyło się
w ciszy, mimo iż grała orkiestra dęta (paradoks tamtych czasów).
Niezapomnianą wycieczkę w Góry Świętokrzyskie z naszą klasą odbyliśmy późną
wiosną 1962. Święty Krzyż z grobowcem Jeremiego Wiśniowieckiego był najdalszym
i najwyżej położonym miejscem, jakie do tamtego czasu znałem. Z wycieczki tej pozostało mi
jeszcze kilka zdjęć własnoręcznie wywołanych dzięki umiejętnościom obróbki chemicznej
materiałów fotograficznych, które posiedliśmy w czasie nadobowiązkowych zajęć
prowadzonych przez pana Srokę, nauczyciela chemii.
Kierownikiem Szkoły w czasie, kiedy do niej uczęszczałem, był pan Mieczysław Król,
który uczył nas chemii. Trwale zapamiętałem zasadę doświadczalnego rozróżniania
roztworów zasadowych i kwaśnych.
Wiosną 1963 roku było wiadomo, że koniec Podstawówki jest blisko. Na jednej
z ostatnich lekcji śpiewaliśmy: „Upływa szybko życie, jak potok płynie czas…, więc kiedy dziś
stajemy już u rozstaju dróg… ”. Dokąd rzuci nas los? Moi koledzy, Janek Godawski i Włodek
Pyrchla wybrali Technikum Mechaniczne w Dębicy. Edek Rynkar podjął naukę w szkole
zawodowej. Część kolegów i koleżanek z klasy, m.in. Janusz Świerczek, Jasiek Ciołkosz
(dołączył do nas w piątej lub szóstej klasie), Jurek Meinhardt, Danka Korus, Marysia Parat
(dołączyła do nas w piątej klasie), Halina Wojnarska, Halina Papiernik, … rozpoczęli wraz ze
mną naukę w LO w Pilźnie, gdzie po czterech latach ponownie „stanęliśmy u rozstaju dróg”.