Czuli herosi końca czasów. Polemika z Habermasem i Korab
Transkrypt
Czuli herosi końca czasów. Polemika z Habermasem i Korab
Czuli herosi końca czasów. Polemika z Habermasem i Korab-Karpowiczem Piotr Sawczyński K ondycja człowieka nowoczesnego rozpięta jest gdzieś między melancholią a ironią. Melancholia to tęsknota za tym, co utracone, i świadomość, że odczuwanego braku nie uda się zrekompensować; to pogodzenie z permanentnym niezaspokojeniem i z tym, że czegoś – jak powiedziałaby Wisława Szymborska – „uporczywie nie ma”. Melancholia stanowi przy tym nieuchronnie rewers nowoczesności, skoro w nowoczesność wpisany jest sam brak, który melancholię konstytuuje. Jako taka melancholia nie może się odwrócić od nowoczesności, bo zakwestionowałaby samą siebie, w końcu nieodrodne dziecko modernitas. To nowoczesność wynalazła bowiem melancholię jako kondycję epoki, w której nic już nie dzieje się po prostu, gdzie wszystko nie tyle jest dane, co raczej zadane, a więc epoki, która wymaga od podmiotu wyborów jednych dróg i życia z ciężarem świadomości, że nie podążyło się innymi. Nowoczesność to zdanie sobie sprawy z wszystkiego tego, co w drodze trzeba było poświęcić, „świadomość tego, co zostało utracone”. „Tęsknota jest naszym domem”, pisał Herman Hesse, sugerując, że albo wtulimy się w ciepły, choć zawsze przykrótki kocyk melancholii, albo 242 Pressje 2012, teka 28 udamy na wygnanie, z którego dla człowieka nowoczesnego nie ma powrotu. Drugim biegunem tak rozumianego doświadczenia nowoczesności jest ironia. Ironicznym dystansem broni się melancholik przed popadnięciem w czarną rozpacz, której nie jest już dane to, co ironista jeszcze potrafi: śmiać się z siebie i z kuriozalności swojego położenia. Ironia „pociesza, obiecuje, usprawiedliwia” (de Man 2000: 254) i zezwala podmiotowi na w miarę bezpieczne zdystansowanie się od otoczenia i własnego wnętrza, bo wie dobrze, że pełne zaangażowanie by go zabiło. Dlatego właśnie ironiści są „metastabilni”, nie potrafią i nie chcą brać siebie na serio, zdając sobie sprawę, czym grozi powaga w świecie absurdu (Rorty 2009: 122). Ironia jest zatem wentylem bezpieczeństwa melancholii, złączonym z nią pełną ambiwalencji Hassliebe, co bardziej jednak oznacza szorstką symbiozę niż otwartą walkę, od której ironista odstępuje w świadomości, że agon już się toczy, tyle że gdzie indziej, bo w obrębie samej melancholii. W pojęcie tego, co melancholijne, wpisana jest bowiem na starcie agoniczna dwoistość: podmiotowi doświadczającemu straty grozi całkowite uzależnienie się od utraconego obiektu i osunięcie w depresyjny stan przygnębienia i rezygnacji, ale ma on też szansę twórczo tę stratę przepracować i z pomocą ironii uniknąć popadnięcia w rozpacz, jeśli tylko w akcie identyfikacji z przedmiotem straty nie wyrzeknie się podmiotowości, lecz ukształtuje siebie jako Ja na nowo, wpisując brak w swoją kondycję podmiotu melancholijnego (Freud 2009: 217 n.). Nie ma zatem nowoczesności bez melancholii, nie ma melancholii bez agonu. Cały ten przydługi wstęp jest konieczny, by wykazać ciekawy paradoks: Julian Korab-Karpowicz krytykuje Jürgena Habermasa za to, że ten jest nowoczesny, a tymczasem, jeśli za coś już należałoby go krytykować, to za antynowoczesność. Okazuje się bowiem, że broniący „niedokończonego projektu nowoczesności” Habermas zapoznaje konstytutywne dla modernitas pojęcie agonu w równym stopniu, co Korab-Karpowicz kondycję melancholika. Dowcip polega więc na tym, że zdeklarowany antymodernista kontrując zdeklarowanego modernistę, sam okazuje się niewiele bardziej old-fashioned niż obiekt połajanki. Przewagą Habermasa jest ewentualnie trafniejsza identyfikacja tego, co Charles Taylor nazwał domagającą się remedium malaise of modernity (2001: 677 n.), ale już zaaplikowana po wstępnym rozpoznaniu terapia jest w obydwu wypadkach dla melancholijnego ironisty równie problematyczna. Przyjrzyjmy się zatem, dlaczego obydwaj adwersarze nie chcą być nowocześni i co wynika z odrzucenia przez nich melancholii i agonu. Źródła nowożytnego woluntaryzmu Komentarz do stanowiska Korab-Karpowicza warto zacząć uwagą, że w swoim tęsknym spojrzeniu na tradycję klasyczną jest on początkowo melancholikiem par excellence, a przestaje nim być dopiero, gdy posta- nawia zawrócić w przeszłość przekonany, że nowoczesności − czy, jak sam woli, „moderności” − bronić już nie tylko nie sposób, ale i nie warto. Odpowiedzialne za malaise of modernity patogeny diagnozuje w datowanym od Hobbesa i współczesnych mu protoliberałów przesileniu wolnościowym, które Nie ma nowoczesności bez melancholii, nie ma melancholii bez agonu podczas terapii chce przezwyciężyć dzięki powtórnej aplikacji klasycznych cnót sophrozyne i phronesis. Aktualność tradycji klasycznej (antyk plus chrześcijaństwo) uzasadnia problematyczną tezą o niezmienności ludzkiej natury, opartej na nienegocjowalnych fundamentach i nieczułej na uwarunkowania geograficzne i historyczne (Korab-Karpowicz 2010: 7−8). Dlatego nie waha się zalecić, by na krętej drodze do emancypacji podmiotu wrzucić wsteczny bieg i zamiast rewizji wadliwych podstaw nowoczesności odkryć na nowo to, co przednowoczesne. O ile bowiem przeświadczenie o stałej naturze człowieka wyjaśnia, dlaczego lekarstwa na schorzenie nowoczesności warto szukać poza nią samą, o tyle uznanie choroby za wrodzoną przesądza, że remedium nie może pochodzić z wnętrza modernitas, jeśli nie chcemy, by replikowało substancje chorobotwórcze. Samo uzasadnienie tak zaplanowanej kuracji (niezmienność natury ludzkiej) trudno kwestionować, bo wysunięta antyteza musiałaby być równie uznaniowa jak teza wyjściowa, warto natomiast pochylić się nad rozpoznaniem, które tę kurację poprzedza, bo wydaje się ono opierać na dość wątpliwych przesłankach. Korab-Karpowicz upiera się, żeby traktować nowoczesność jako dziedzictwo Hobbesowskiego woluntaryzmu, przemilczając, że woluntaryzm ma korzenie nie tylko Czuli herosi końca czasów 243 przed-Hobbesowskie, ale i przednowoczesne; więcej nawet, wykształcone na tle sporu o scholastykę w samym sercu tradycji, za którą tęsknie spogląda. W połowie XIII wieku św. Tomasz argumentował jeszcze ostrożnie, że wzorzec ludzkiej natury zawarty jest w rozumnej Boskiej idei, więc ustanowione przez Niego prawo naturalne musi być ekspresją rozumu, a nie arbitralnej woli, ale już kilka dziesięcioleci później, gdy o Hobbesie ani Machiavellim nikomu się nawet nie śniło, prąd antyscholastyczny głosił otwarcie prymat tej drugiej, a stworzenie zaczęto traktować jako rezultat władczego aktu Bożej woli. Najpierw szkotyzm, a chwilę później nominalizm Ockhama podważyły tym samym nie tylko istnienie więzi partycypacyjnej między twórczym rozumem Boga i Jego rozumnym stworzeniem, ale i podległość rozumu woli, która w działaniu zyskiwała odtąd pierwszeństwo, zastępując imperatyw cnoty imperatywem uprawnień wolnościowych (Milbank 2008: 216−217). W tym kontekście utrzymywanie, że woluntaryzm jest dzieckiem nowoczesności i jej źródłowym wypaczeniem jest ahistoryczne, skoro korzenie paradygmatu woluntarystycznego sięgają o wiele głębiej. Uczciwość nakazuje też, żeby – nawet jeśli ostatecznie uznamy woluntaryzm za wyznacznik modernitas – nie zarzucać nowoczesności, że weszła w ubłoconych butach do klasycznego pałacu. Nowoczesność nie miała mocy, by obalać Boskie uprawomocnienia, ona po prostu wypełniła puste miejsce, które zostawiła zapadająca się pod ciężarem wewnętrznych sprzeczności tradycja klasyczna. Ślady błota nowoczesność zostawiła zatem nie w pałacu, ale na pobojowisku. Opresja jednomyślności Wygląda na to, że więcej racji ma Habermas, gdy nowoczesnej transgresji upatruje nie w prymacie wolności, ale w redukcyj- 244 Piotr Sawczyński nym ujmowaniu podmiotowości. Zgodnie z tym rozumowaniem epoka liberalnego humanizmu, w której „człowiek staje się miarą Utrzymywanie, że woluntaryzm jest dzieckiem nowoczesności i jej źródłowym wypaczeniem jest ahistoryczne i centralnym punktem bytu” (Heidegger 1998: 61), postawiła sobie za cel wyzwolenie podmiotu z przednowoczesnych determinacji, a środkiem do jego realizacji miał być system scentralizowanej władzy, chroniącej prawa wolnościowe jednostki. To, co przynależne człowiekowi i konstytuujące jego podmiotowość, zakreślono jednak tak wąsko i redukcyjnie, że wepchnięto jednostkę w tryby mechanizmów władzy, które w zamyśle miały być wehikułem emancypacji. Na ten autodestrukcyjny redukcjonizm nowoczesnego antropocentryzmu zwracało już uwagę pierwsze pokolenie szkoły frankfurckiej, próbujące dociec, jak i dlaczego Kantowski ideał rozumu krytycznego wyrodził się w praktykę rozumu instrumentalnego, pracującego nie dla autonomizacji podmiotu, lecz dla usankcjonowania relacji panowania (Horkheimer, Adorno 2010: 19−22). Habermas, kontynuator tej tradycji, podąża wskazaną przez poprzedników drogą, ale nie ufa radykalizmowi nawoływań do podważenia oświeceniowego humanizmu, na którym nowoczesność bazuje, ani nie wierzy, „byśmy mogli […] wyjść z dyskursu nowoczesności” (2005: 74). Przekonuje, że niedokończony gmach nowoczesnego świata nie wymaga rozbiórki i ponownego wzniesienia od podstaw, ale wymiany planu konstrukcyjnego na adekwatniejszy do posiadanych zasobów materiałowych, a proces uprzedmiotowiania podmiotu można zastopować bez demontażu struktur władzy (bo czy w ogóle byłoby to możliwe?), choć przy ich zasadniczej reorientacji. Habermas odrzuca tym samym intuicje poststrukturalistów, że neutralizacja relacji władzy nie powiedzie się bez zerwania z projektem liberalnego humanizmu i argumentuje, że można znaleźć w demokracji liberalnej przestrzeń wolną od uprzedmiotawiających stosunków panowania. Za kluczowe uważa oddzielenie sfery techniki i panowania nad rzeczami od sfery praktyki społecznej, czyli podmiotowego współdziałania jednostek, która jest newralgicznym polem emancypacji i którą dlatego właśnie należy chronić przed logiką racjonalności instrumentalnej. W tym celu przedstawia swój własny projekt przejścia od paradygmatu poznawania przedmiotów („rozum ześrodkowany w podmiocie”) do komunikacyjnego porozumienia podmiotów („rozum komunikacyjny”). Twierdzi, że nowoczesna filozofia świadomości promowała obiektywizujące nastawienie, w którym podmiot poznający odnosi się do samego siebie jak do przedmiotów zewnętrznych, natomiast paradygmat komunikacyjny zakłada wejście podmiotu w międzyosobową relację językową, co umożliwia odniesienie podmiotu do samego siebie inne niż postawa obiektywizująca, bo zapośredniczone uczestnictwem w interakcji (Habermas 2005: 335-337). Podmiot nie jest już zatem obiektywizującym i uprzedmiotawiającym obserwatorem z zewnątrz, ale uczestnikiem działania komunikacyjnego, który na drodze do porozumienia musi uwzględnić podmiotowość drugiej strony oraz intersubiektywność samego działania. Projekt takiego działania wymaga opracowania sytuacji „idealnej rozmowy”, w której strony na drodze wolnej od panowania komunikacji osiągną „niewymuszony konsens” rozumiany jako obustronna zgoda (Habermas 2009b: 242−247). Nacisk na konsensualną formułę interakcji wypacza jednak zamysł całego przedsięwzięcia, któ- re miało wykreować obszar podmiotowości wolnej od relacji władczych. Habermas ignoruje fakt, że przykrawając złożoność rozmowy do konceptualnego wzorca, sam tworzy instrument władzy, a więc utwierdza mechanizm, który chciał wyrugować. Procedury osiągania jednomyślności, w założeniu uskuteczniające porozumienie, w praktyce bowiem władczo wykluczają tych, którzy nie spełniają formalnych wymogów uczest- Procedury osiągania jednomyślności w praktyce władczo wykluczają nictwa w „powszechnym dyskursie”. Habermas nadużywa zresztą pojęcia porozumienia w znaczeniu zgody, podczas gdy można je równie dobrze rozumieć jako negocjację stanowisk i wypracowywanie opartego na ustępstwach kompromisu. Porozumienie to zatem nie tylko zgoda (konsens), ale i ugoda (kompromis), która nie udaje, że z interakcji nowoczesnych podmiotów uda się wyeliminować agon, skoro agon konstytuuje samą ich podmiotowość. Wierząc w iluzję jednomyślności, Habermas jest tu podwójnie antynowoczesny: nie tylko odrzuca fundament kondycji człowieka nowoczesnego, agon, ale i powiela błąd redukcji, upatrując w interakcji konsensualnej leku na całe zło modernitas. Inny i silny podmiot Również sama filozofia konsensu, jaką proponuje, uwikłana jest w relacje władzy w dwójnasób. Z jednej strony podmiot dialogujący jest spętany formalnymi wymogami osiągnięcia porozumienia, a z drugiej strony to on sam narzuca rozmówcy, z którym wchodzi w interakcję, reguły znaczeniowe. Habermas (2009b) deklaruje, że „uwzględnia Innego”, ale zakłada równocześnie wspólne Czuli herosi końca czasów 245 universum sensu, horyzont przeżywanego świata, który dostarcza zasobów i wzorców dla aktu komunikacji (2005: 338, 354). Tym samym idealny podmiot dialogujący Habermasa sprowadza inność do tego, co dobrze znane, i wzdraga się przed autentycznym otwarciem na Innego. To prawda, że kulturowe uwarunkowanie myślenia i języka uniemożliwia bezzałożeniowość relacji z Innym, która zawsze tak czy owak wypływa z określonego rezerwuaru pojęć i znaczeń. Wciąganie rozmówcy we własną semantykę lub wymaganie od niego, by ją podzielał, jest jednak odmową wyjścia poza swój własny świat i poddaniem się na starcie, podczas gdy zamknięty krąg tego, co składa się na Ja, może przełamać dopiero zetknięcie z innością autentyczną w akcie spotkania bez odgórnie określonych warunków brzegowych, pozbawionym, jak chciałby Habermas, universum sensu. Ja staje się sobą tylko wtedy, gdy jest oddane Innemu, zaś podmiotowość jest zawsze zapośredniczona przez relacje, w jakie wchodzi, i zasoby, jakimi w nich dysponuje. Bez próby konfrontacji z autentyczną innością nie sposób dostrzec Innego w sobie, Innego, który zawsze istnieje, choć nie zawsze jest uświadamiany. Właśnie to rozdwojenie siebie, bycie „tym samym” i „Innym” równocześnie, wyznacza nowoczesną podmiotowość zdystansowanego melancholika, któremu nieobcy jest subtelny agon. Warunkiem bycia sobą jako Innym, rozpoznania swojej kondycji człowieka nowoczesnego, jest zatem nieuchronnie kontakt z autentycznym Innym, pod wpływem którego podmiot nie tylko staje się inny sam dla siebie, ale i w inności Innego może dostrzec to, co jego własne. Ostatecznie, jak przekonuje Paul Ricoeur (2003: 7−8), być sobą to być dla siebie Innym, a tego, co moje, szukać poza Ja. Habermas nie tylko lekceważy znaczenie inności dla podmiotu, ale skupiając się na społecznym wypracowywaniu konsensu, 246 Piotr Sawczyński w ogóle pomija problem silnej podmiotowości, którą przezwyciężający „niedokończony projekt” postmoderniści chcieliby wyrzucić na śmietnik historii. Trwoniąc potencjał emancypacyjny na abstrakcyjne procedury dyskursu, powiela tym samym błąd modernistów, którzy w walce o to, co społeczne, zapomnieli o tym, co jednostkowe (Berman 2006: 17, 27). Habermas nie dostrzega lub nie chce się zgodzić, że powrót do misji emancypacyjnej nowoczesności musi być przede wszystkim restytucją silnej podmiotowości, a dopiero potem dopieszczaniem instrumentów dialogu społecznego. Sytuacja „idealnej komunikacji” nie uwolni bowiem działania komunikacyjnego od relacji panowania, jeśli strony przystąpią do niego podatne na władczy wpływ. Akt komunikacji może być nieczuły na logikę władzy tylko wtedy, gdy strony uprzednio staną się silnymi interlokutorami, to znaczy wytworzą w sobie przestrzeń podmiotowości, która nie pozwoli zewnętrznym mechanizmom władzy sprowadzić się w relacji z Innym do roli przedmiotu; interlokutorami, którzy przejdą próbę agonu przy kreowaniu własnej podmiotowości, więc nie będą później ulegali w przestrzeni publicznej zwodniczym obietnicom konsensu. Potraktujmy serio memento Korab-Karpowicza (2012), że „aby się ocalić, współczesny człowiek musi poznać się ponownie”, pójdźmy tym tropem o krok dalej i dodajmy, że nie wystarczy mu odkryć się na powrót, on się musi na nowo wymyślić. W świecie, w którym „wszystko, co stałe, wyparowuje” (Marks, Engels 1954: 55−51), nic nie jest już bowiem uzasadnione po prostu ani samo przez się zrozumiałe, a podmiot nie przetrwa siłą inercji, jeśli nie podejmie wysiłku autokreacji. Melancholia silnego poety Z tego właśnie założenia wychodzi w swojej teorii „silnego poety” Harold Bloom, który jest przeciwwagą dla Haberma- sa, zwłaszcza że literacką koncepcję „silnego poety” bez nadużyć można rozwinąć do antropologicznego poziomu podmiotu-interlokutora. Bloom zauważa, że decydującą dla egzystencjalnego kształtu nowoczesności kategorią jest zapóźnienie, belatedness. Na Najgorsze w starości jest to, że pamięta się młodość wchodzącego w życie człowieka nowoczesnego nieuchronnie pada cień przeszłości, a dostępna mu podmiotowość jest zawsze zależna, zapośredniczona przez pamięć o poprzednikach. „Najgorsze w starości jest to, że pamięta się młodość”, mówi bohater jednego z filmów Davida Lyncha i te słowa mógłby powtórzyć nowoczesny, stary melancholik, świadomy duszącego ciężaru przeszłości na równi z tym, że jej brzemienia nie sposób zrzucić, skoro konstytuuje ono kondycję człowieka nowoczesnego (Bloom 2002: 49−52). Agoniczna relacja wiążąca melancholika z przeszłością przesądza ostatecznie, że agon to synonim nowoczesności, który podmiot musi przepracować tak, jak samą nowoczesność, aby wpływ przeszłości uczynić własnym. Melancholik nie tylko ciągle na nowo podejmuje walkę, ale musi bronić samej kondycji siebie jako wojownika, bo wie, że bez tego jego podmiotowość padnie łupem ponowoczesności, która w gnostyckim geście ucieczki od historii chciałaby zanurzyć się w kojącym bezczasie, melancholię zastąpić swawolą, a podmiot posłać w wiekuiste zapomnienie, aby już nigdy nie musiał się kompromitować. Melancholik nie łudzi się, że bez agonicznej relacji z tym, co minione, co pozwala wzbić się w przestworza tylko po to, by za chwilę ściągnąć na ziemię, ocali swoją podmiotowość. Kto chce pozostać nowoczesny i nadal być silnym podmiotem, nie może uciekać przed świadomością tego, co było, lecz musi odczytać agon jako oznakę dojrzałości. Zbudowana na fundamencie agonu melancholia, której symbolem nieprzypadkowo jest Kronos, antyczne bóstwo czasu, jest bowiem złączona na dobre i złe z historycznością, ciągłością i łańcuchem następstw (Bielik-Robson 2000: 64). Podmiot melancholijny jest zatem nieodwołalnie rozdwojony – nie tylko na siebie i Innego, bez którego nie ma Ja, ale również na to, co jest, i to, co było, bez którego to, co jest, pozostaje puste (Poulet 2004: 58−59). Nowoczesny melancholik, ten heros końca czasów, jest wobec tego postacią tragiczną: skazany na agon musi walczyć, bo w tej walce wypełnia się jego kondycja, choć z góry przesądzone jest, że jako belated, przychodzący za późno, nie dorówna tym, których jedyną przewagą jest wcześniejsze urodzenie. W konfrontacji z ciężarem historii, z tym, co przednowoczesne i kanoniczne, musi polec każdy, ale chodzi o to − jak powiada Bloom − żeby na opasłym ciele historii odcisnąć ślad swojej jednostkowości, by przegrać na swój własny sposób. Chyba, że wybierzemy poddanie się bez walki i udamy się na wygnanie z Hesse’owskiego „domu tęsknoty”. Ale tego, co dobrze zrozumiał Bloom, a czego udaje, że nie wie Habermas, zwyczajnie nie warto chcieć. Co dalej? Więcej o agonizmie i miejscu, jakie daje on religii w sferze publicznej, Piotr Sawczyński pisał w poprzednich „Pressjach”. 247