reportaż
Transkrypt
reportaż
11 maja 2008r. Trzebnica – Żądło Szerszenia - Maraton rowerowy na szosie ~ fryga I co mam pisać........................? W zasadzie reportaż powinien napisać Julek, bo tak naprawdę to był jego wyścig, w kontekście naszej sportowej rywalizacji. Obejdzie się bez opisywania jak tam było w drodze, na kwaterze, w łóżku i pod prysznicem ☺. Ważne, że byliśmy w czterech – Tadzik, Julek, Wojciecho i ja – cała szosowa paka. Jedyne co warto odnotować, to zmiana zaszeregowania Wojtka z „kolarzówki” na „treking”. Plany były ambitne. Przybyć, pojechać i zwyciężyć – dokładnie tak samo jak rok temu. Dystans deklarowany 240 km. I te nieco buńczuszne (przynajmniej z mojej strony) deklaracje, okazały się trudne do zrealizowania. Godzina 8.06 – startuję jako pierwszy, tym razem wyspany, bowiem „zaczopkowałem” sobie uszy skuteczniej niż w Gryficach (kto nie wiem w czym rzecz, odsyłam do reportażu z Gryflandu). Dodałem do tego większą porcję mikroelementu piwnego i sen twardy, nieprzerwany, towarzyszył mi wystarczającą ilość godzin. Od kilku minut jestem na trasie. Tempo 33 km/h i ani mi w głowie doskakiwanie do jakiejkolwiek grupy. Już na 8 km mija mnie grupa „kolarzówek” i jest to nieco podejrzane. Chyba moje tempo jest jednak za wolne, ale nie zmieniam postanowienia. Mam trzymać średnią 28 km/h i w co najwyżej 9 godzin przejechać 240 km. Wjeżdżam do Doliny Baryczy. Ślicznie jak zawsze, ale stan nawierzchni identyczny jak rok temu. Nierówno, ale do zniesienia. Prawdziwą irytację przeżywam dopiero na trasie Żmigród – Milicz. Nawaliłem w opony maksymalną ilość atmosfer i dopiero teraz mną trzęsie jak na pralce Frani. Tempo nieco spada i pojawiają się pierwsze złe sygnały. Mamy dopiero 40 km trasy a mój kark zaczyna drętwieć. Nieznośny tępy ucisk, który z każdym kilometrem się nasila. Wiercę się na siodle. Szukam jak najwygodniejszej pozycji. Na 45 kilometrze dostaję piątaka w plecy i mija mnie pociąg, a w nim Wojciecho ..... Kurcze, odrobił do mnie niezwykle szybko dwadzieścia parę minut. Taka sytuacja potrafi zirytować bardziej niż koślawa nawierzchnia. Od Milicza jest już zupełnie inna trasa. Pierwszy podjazd i zaczynam kalkulację. Na ten moment mam duże szanse aby przejechać trasę w 8 godzin i 30 minut, wliczając do tego większy postój na drugim punkcie żywieniowym. Na chwilę zabieram się do grupy, z którą dojeżdżam do Trzebnickich Wzgórz. żastanawia mnie na jak bardzo „miętkim” przełożeniu podjeżdżają. W konsekwencji pod górę ja mijam ich, a Oni mnie na zjazdach. I tak przez kilkanaście kilometrów aż pojawia się ta jedyna – Kozia Pierdzi, tym razem zdobywana z drugiej strony i nazwana – Kozia Popuściła. Podjazd pod nią był dla mnie bardzo sympatyczny. Po pierwsze pamiętałem o dzieciach (odsyłam do zeszłorocznego reportażu) i rozdałem cukierki. ż niektórymi nawet się przywitałem klepiąc w otwarte łapki. Trochę mnie to spowolniło ale podjeżdża mi się świetnie. Na szczycie widząc fotoreporterów rozkładam ręce w geście triumfu, co momentalnie zostaje wykorzystane i wszystkie aparaty zostają skierowane na mnie. Nawet kark jakby mniej dokucza w tym momencie. Przede mną zjazd i trójka innych zawodników. Po chwili jednak pozostało ich dwóch. Na ostrym zakręcie, troszkę piasku wystarczy. Na szczęście obyło się bez poważnych obrażeń. żbliżam się do setnego kilometra i nie czuję już takiej satysfakcji z jazdy. Podjazdy i zjazdy nie kłopoczą mnie tak, jak narastający ból karku i szyi. Jest tak niekomfortowy, że postanawiam spasować i zamiast 240, pojechać tylko 120 km. Szybko analizuję mój dotychczasowy czas przejazdu. Wychodzi na to, że na mecie będę mniej więcej po czterech godzinach. Na kilka kilometrów przed finiszem mijam mojego konkurenta z grupy, co upewnia mnie, że ostatecznie w klasyfikacji generalnej źle nie będzie. Na mecie spotykam Wojtka, który jak się okazało pokonał trasę w takim tempie, że dalsza jazda byłaby dla niego nieracjonalna. Ale o tym poczytamy w jego własnym reportażu. Dla mnie dużym zaskoczeniem był moment, kiedy na mecie (jakby za szybko) pojawił się Julek i to w czasie o dziesięć minut lepszym od mojego. Słów mi brak. Od teraz jesteś Sen-sei ☺. Muszę w Lesznie bardziej się postarać. Kolejną niespodzianką był moment dekoracji. Okazało się bowiem, że w swojej kategorii zająłem trzecie miejsce. Ha! Drugi start i znów z pucharkiem. Ale duma prawdziwa to rozrywała pierś Wojciecha. Pierwsze miejsce w kategorii M2 rower trekingowy i wysoka pozycja w generalce. Szkoda tylko, że umknęły mu śliczne krajobrazy. 11 maja 2008r. Trzebnica – Żądło Szerszenia - Maraton rowerowy na szosie ~ Wojciecho Maraton w Gryficach odpuściłem, więc sezon 2008 zacząłem od II Trzebnickiego Maratonu Rowerowego. W zeszłym roku startowałem w kategorii szosa, w tym mała odmiana, „dostosowanie” do kolegów (jak powiada Pan Jurek „kolegami jesteśmy tylko na rowerach”), czyli kategoria rowery inne. Do Trzebnicy w składzie Pan Jurek (Julek), Pan Tadzik, Radek (Fryga) i ja wyruszyliśmy w piątek popołudniu. Rejestracja w biurze zawodów, zakwaterowanie, małe zakupy i wieczorem odprawa techniczna. Trasa podobna do tej w zeszłym roku, tylko końcówka trochę inna. Już przed wyjazdem do Trzebnicy, Radek wspominał, że kiepsko spał w Gryficach ☺, stąd asekuracyjnie zarezerwował pokoje dwuosobowe, niestety dostaliśmy czwórkę (była opcja eksmitować pana Jurka na balkon, ale nie wypaliło). Widziałem niepokój na Radka twarzy, bo scenariusz nocy w Gryficach mógł się powtórzyć. Ja przyznam szczerze sprawę zbagatelizowałem, przecież ile w nocy można chrapać? żjedliśmy kolacje, wypiliśmy mikroelementy, uszykowaliśmy sprzęt, wieczorna toaleta i śpimy. Pan Jurek zasnął w 5 min. Niestety, kto pierwszy ten lepszy, bo my już nie mieliśmy tak łatwo. Radek miał worek stoperów do uszu, jednak ilości decybeli, które wydawał pan Jerzy była powyżej wszystkich norm. Nawet Pan Tadziu który w Gryficach się wyspał, tej nocy do najlepszych nie zaliczył. Niewyspani (oprócz Pana Jurka), obudzeni ok. 6 przez hałasujących saperów z pokoju obok, powoli szykowaliśmy się do startu. Na pierwszy ogień poszedł Radek. Start zaraz po 8. Później ja, Pan Tadziu i Pan Jurek. Dwójka ostatnich zdeklarowała jedną pętle - 120km, a ja z Radkiem do końca wahaliśmy się czy nie pojechać 240km. Na start przyjechałem na styk. W mojej grupie same szosówki – myślę fajnie, bo będzie dobre tempo. No i było. Jeszcze nie wyjechaliśmy z Trzebnicy i już myślałem że licznik mi się popsuł, bo prawie cały czas wskazywał 45 km/h. Niektórzy nie dowierzali. Pogoda ładna, ciepło, delikatnie wiało w twarz, a tempo cały czas takie same. Na 10-tym km, prędkość średnia 42 km/h. 20-sty km to samo. Wtedy mój dylemat jechać jedną czy dwie pętle sam się rozwiązał. Wiedziałem, że po tak ostrym starcie 240 km zbyt mnie wymęczy, a już za tydzień maraton w Lesznie więc będzie mało czasu na regeneracje. Tętno przez pierwsze 20 km około 180, później trochę spadło. ż ponad dwustu gatunków ptaków, do których podziwiania na odprawie technicznej zachęcali włodarze „Doliny Baryczy” przy tym tempie jazdy nie zauważyłem ani jednego. Wsunąłem żel, jakiegoś batona by energii starczyło na kolejne kilometry, a z grupki zaczęli odpadać pojedynczy zawodnicy. Wśród tych jacy pozostali byłem jedynym na szerokich oponach. W sumie pracowało ok. 6 kolarzy. Mi jakoś nie udało się przebić na prowadzenie (pewnie widząc sabotażystę na „innym” sprzęcie nie chcieli tracić tempa). Prowadząca szóstka często przyspieszała, a ja stałem się spornikiem łączącym początek z liczniejszym (słabszym) końcem grupy. Czasem było ciężko utrzymać tempo, ale wówczas zbierałem się w sobie. Na 41 km zauważyłem Radka, jechał w swoim stylu, leżąc na kierownicy. Dałem mu za to „lepę” w plecy na zachętę (sory - może ciut za mocno). W Miliczu był punk żywnościowy, niestety nie zapoznałem się z menu gdyż wraz z grupą przelecieliśmy obok, delikatnie zwalniając na czerwonym świetle. Tempo cały czas szaleńcze. Na 60 km średnia 41 km/h z hakiem. Po paru kilometrach pojawiła się pierwszy podjazd i grupka się poszarpała. Odpadło 2 zawodników. Mi szerokie „laczki” i dotychczasowe tempo dały się we znaki, więc odpuściłem. ża mną pozostał jeden zawodnik, a przede mną dwóch. Chciałem zaczekać, za tym z tyłu i podgonić razem z nim, jednak oddalał się ode mnie, więc trzeba było się spiąć i dojść tych z przodu. Udało się to po dwóch kilometrach i jechaliśmy dalej już w trójkę. Panowie jechali ok. 35 km/h, a że miałem jeszcze trochę sił, wyszedłem na przód i podkręciłem. Jednym z nich był kolaż z szóstki, która przez pierwsze kilometry narzucała tempo. Drugi to Pan z kategorii M6. Jechał z tyłu i mówił, że nam za bardzo nie pomoże, bo nie ma siły (później raz wyszedł na zmianę i do końca z nami dojechał). Woda mi się kończyła. Resztki w bidonie starczyły co najwyżej na dwa duże łyki, a przed nami najciekawsza jeszcze cześć – górki. Rozplanowałem sobie, parę kropel na język co 5 km. Kolega na szosówce, chyba doszedł do siebie, bo dyktował tempo. Ja na zmianę wychodziłem rzadko, biorąc pod uwagę „lichy zapas” wody. W międzyczasie doszliśmy kolejnego kolarza, który odpadł z pędzącej czołówki i w czwórkę pokonywaliśmy ostatnie 20 km. Mijaliśmy startujących we wcześniejszych grupach, czasem ktoś się podwoził, ale po paruset metrach odstawał. Końcówka trasy, bardzo przyjemna. Trzebnickie wzniesienia po świetnym asfalcie (czego nie można było powiedzieć o drodze do Milicza!). W czwórkę minęliśmy tablice Trzebnica. W centrum miasta ruch, ale ja zaprawiony w bojach (kamikaze – to chyba najlepsze określenie) znalazłem się pierwszy na drodze do mety. Jednak z racji tego, że to kolega na szosie najwięcej pracował, poczekałem i dopiero za nim wjechałem metę. Od razu podjechałem do punktu żywnościowego i na miejscu wypiłem 1,5 l wody. Sędziowie pytali czy jadę dalej, ale podziękowałem (po wpadnięciu na metę jest takie uczucie uniesienia, że można by spokojnie jechać, ale po przejechaniu w takim tempie pierwszej pętli to w połowie drugiej pewnie zadawałbym sobie pytania natury egzystencjalnej ☺). Wynik 3:18:28 i średnia blisko 38 km/h. Pierwsze miejsce w kategorii M2 rower trekingowy i 24 w generalce na 196 startujących na dystansie 120 km Rozłożyłem się na ławce i na słoneczku czekałem, aż reszta kolegów z klubu dobije do mety. Mijając Radka myślałem (z resztą on też), że w tym tempie pojedzie dwie pętle, ale nie dał mi długo nas siebie czekać, po nim pojawił się Pan Jerzy i Pan Tadziu. żjedliśmy ciepłą strawę i udaliśmy się odświeżyć na kwaterę. Później na miejscu startu , gdzie przygrywał zespół można było posilić się kiełbaską z grilla i wypić zasłużone piwo. Ludzi trochę mało było, a kapela nie porywała publiczności. Najedzeni i zrelaksowani udaliśmy się na kwaterę. Jednak perspektywa gapienia się w TV, wydała się mi mało interesująca. Wybrałem się z Radkiem raz jeszcze na plac gdzie przygrywał zespół, zobaczyć „niespodziankę wieczoru”. żwrot „pokaz sztucznych ogni” ☺ nabrał dla mnie nowego znaczenia (jeden błysk za sceny, ot Ci cały pokaz). żdegustowani, mając przed sobą nieunikniony nocny „koncert” pana Jurka, uzupełniliśmy jeszcze mikroelementy i udaliśmy się spać. W niedziele o 9 dekoracja zwycięzców w każdej z kategorii, wręczenie pamiątkowych medali i zakończenie imprezy. Oprócz mnie na „pudło” (ku swojemu zdziwieniu) załapał się Radek. Po wszystkim panowie samochodami wrócili do domu, a ja rowerem udałem się do Wrocławia. Podsumowując: Jak na pierwszy strat w sezonie i do tego na szerokich oponach myślę, że całkiem przyzwoity wynik, tym bardziej, że plan zajęć na uczelni pokrzyżował przygotowania do sezonu. Uzyskana średnia jest najlepszą jaką do tej pory wykręciłem na zawodach (może założyć jeszcze szersze opony to będzie jeszcze szybciej?). Co dalej? III Leszczyński Maraton Rowerowy! Pozdrawiam i do zobaczenia na trasie.