Jagielski_Wypalanie traw_druk.indd

Transkrypt

Jagielski_Wypalanie traw_druk.indd
wielokrotnie nagradzany pisarz,
publicysta, korespondent wojenny, autor bestsellerowych
książek.
Wypalanie
traw
Mistrzowska opowieść, która na długo pozostaje w pamięci
W zmasakrowanej twarzy białego farmera nie sposób rozpoznać
budzącego paniczny strach Terre’Blanche’a. Czarnoskórzy zabójcy
nie próbują uciekać. Wymierzyli tylko sprawiedliwość.
Koniec obłędnego systemu rasowej segregacji. Biali oddali władzę czarnoskórej większości. Ale nie w rodzinnym miasteczku
Terre’Blanche’a. Samozwańczego generała nie obowiązują rządowe
umowy podpisane przez zdrajców. W Ventersdorp wszystko ma
pozostać zgodnie z boskim planem. Osobno biali Burowie, osobno
czarni, osobno potomkowie Anglików.
Przeczytaj także
Wieże z kamienia
Cena detal. 34,90 zł
Jagielski_Wypalanie traw_broszura_CS5.indd 1
Wypalanie traw
Zmysł obserwacji i mistrzostwo pióra Wojciecha Jagielskiego
zamieniają tu i teraz mieszkańców południowoafrykańskiego
miasteczka w uniwersalną opowieść o rozczarowaniu, jakie niesie
z sobą każda wielka rewolucja społeczna.
2012-04-10 11:37:30
1
Blade jesienne słońce wstało nad miasteczkiem i otaczającym je stepem.
Zaczynała się Wielka Sobota, czas smutku i niepewności. Dymy
z wypalanych traw, od tygodnia zasnuwające widnokrąg, przez noc podeszły bliżej. Pędzone wschodnim wiatrem podpełzły spod farm przez
rzekę Czystą aż pod miasto. Budziły niepokój, myśli o karze i skrusze,
nieznanym jeszcze rozrachunku.
Pierwszy, jak zwykle, obudził się Tshing, murzyńskie przedmieście
białego miasta Ventersdorp. Wstał, ledwie pierwsze promienie słońca rozproszyły trochę mrok i chłód nocy. Nad dachami, wciąż majaczącymi we mgle przedświtu, podnosiły się dymy z palenisk, rozlegało się gdakanie kur, skrzypienie i trzaskanie furtek.
Ulice powoli zapełniały się ludźmi. Mężczyźni w granatowych
kombinezonach starannie zamykali za sobą drzwi domów i furtki.
Wychodzili na drogę i dołączając do innych, zmierzali pieszo ku leżącemu za wzgórzem białemu miastu.
Tommy Lerefolo, czarnoskóry miejski radny, wciąż pogrążony
w półśnie, niemal widział tę scenę, rozgrywającą się wokół niego na
wszystkich pobliskich ulicach, to niezmienne poranne poruszenie
czarnego przedmieścia, podążanie w stronę białych dzielnic.
7
Sam jednak nie zamierzał wstawać. W sobotę ratusz był nieczynny. Leżąc w łóżku, z rozkoszną świadomością wolnego od pracy dnia,
Lerefolo odwlekał chwilę wstawania i wszystkie przyjemności, jakie
go czekały tego dnia. Postanowił, że przed południem umyje samochód, swojego białego terenowego nissana, a wieczorem obejrzy w telewizji piłkarski mecz.
Raymond Boardman wstał za wcześnie i za wcześnie dotarł do miasta, na długo przed otwarciem banku.
Zostawił samochód w śródmieściu, a sam, zerkając na zegarek i obliczając czas, bezwiednie ruszył wolno skąpaną w zimnym porannym
słońcu drogą wiodącą w stronę czarnego getta.
Było tak wcześnie, że napotykał kobiety Tswana, które szły sprzątać, prać i prasować w domach w Ventersdorpie. Mijał też zmierzających ku białemu miasteczku czarnych mężczyzn w drelichowych
kombinezonach. Niektórzy z nich stawali na rogatkach, przy stacji
benzynowej Caltex, żeby czekać na farmerów, którzy przyjadą tu po
robotników do pracy na farmach i wybiorą najsilniejszych, najsprawniejszych, najlepszych, nielicznych.
Jako chłopak Raymond przyjeżdżał tu nieraz z ojcem, jeśli na farmie zabrakło rąk do pracy albo trzeba było zrobić coś, czego żaden
z ich robotników nie potrafił. „Potrzebujemy więcej czarnych – mówił wtedy ojciec. – Trzeba się wybrać pod Caltex”.
Ilekroć mijał samochodem stację Caltexu, Raymondowi Boardmanowi przychodziło na myśl właśnie to wybieranie ludzi spośród
innych, wszystkich podobnych do siebie, w takich samych granatowych lub szarych drelichach i gumowych butach. I to, jak skwapliwie ładowali się na skrzynię ciężarówki. Zdawali się być już w ruchu,
zanim ojciec wskazał palcem, ty, ty i ty. Trwali w takiej gotowości,
że jakby wyczuwali jego decyzję na ułamek sekundy przed nim albo
chcieli go przymusić do właściwego wyboru. Raymond czuł ulgę, że
sam już tego od dawna nie robił. Do pracy na farmie wystarczało mu
8
własnych czarnych, a zdarzało się, że nawet i dla nich brakowało roboty i musieli jej szukać w miasteczku.
Zatrzymał się przy stacji Caltexu, zawrócił w stronę białego miasta.
Szedł teraz razem z mężczyznami, którzy nie zatrzymali się przy stacji
benzynowej. Mieli pracę w białych domach i szli dalej, w takim skupieniu, jakby już starali się zrozumieć i zapamiętać życzenia białych
gospodyń odnośnie do podlewania, strzyżenia trawników, porządkowania grządek, naprawiania płotów, garażowych podjazdów, dachów.
W śródmieściu nadal nie było żywego ducha, choć zwykle o tej
porze panował tu już spory ruch. W ciszy i pustce Raymond znalazł
ocienioną ławkę na skwerze przed nowym ratuszem, przy łuku triumfalnym. Przesiedział na niej do późnego poranka, godziny otwarcia
banków, patrząc na ścianę budynku sądu. W nocy, a może nad ranem, ktoś wymalował na murze skrzyżowane w swastykę czarne siódemki. Godło białego bractwa, znak czystości i dobra, nieustającej
wojny z Antychrystem.
Wybiła dziesiąta, kiedy przed tawerną Pod Rajskim Żurawiem, leżącą
na rogatkach miasta, zatrzymała się czerwona dostawcza półciężarówka. Właściciel gospody Henk Malan patrzył przez okno, jak kierowca
wysiada z wozu, idzie przez parking, rozglądając się niepewnie.
„Obcy”, pomyślał Malan. Wiedział, po co mężczyzna wysiadł z samochodu. Przyglądał mu się, nieśpiesznie wycierając dłonie w ręcznik.
„Idę o zakład, że nie klient”, ocenił. Biali, jeżeli zachodzili do Rajskiego Żurawia, to tylko po to, żeby spytać o drogę – jak wyjechać na szosę do Coligny, omijając czarne przedmieście. Miejscowi nie zaglądali
tu prawie nigdy. Nazywali tawernę shebeen, murzyńską meliną, jakby
to była podejrzana spelunka, a nie przyzwoity lokal.
„Omijają mnie jak zarazę”, pomyślał gniewnie Malan.
Biali nie chcieli, żeby czarni mieli swoją knajpę w Ventersdorpie.
Bali się, że otwierając bar na skraju miasta, Henk wyciągnie ich z getta. A w tym mieście czarni mieli pozostać tam, gdzie ich miejsce.
9
„Otwierasz lokal dla czarnych”, powiedziała matka, kiedy Henk
przywiózł ją do Rajskiego Żurawia po raz pierwszy. I ostatni, bo jej
noga nigdy więcej tu nie postała. „Knajpa dla czarnych”, powtarzała
z bolesnym niedowierzaniem, kiedy wiózł ją z powrotem do jej małego domku pod drzewem eukaliptusa. Myślała, że syn nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi, że ktoś mu źle doradził. „Czy ty nie wiesz,
gdzie my żyjemy? – pytała, jakby naprawdę mógł tego nie wiedzieć. –
Nie wiesz, co to za miejsce?”
Ale on dobrze wiedział, co to za miejsce. I miał bar dla czarnych,
dokładnie taki, jak chciał.
Myślał o matce, przyglądając się białemu kierowcy z półciężarówki, niepewnie rozglądającemu się po pustej ulicy.
– Pewnie już żałuje, że wysiadł albo że w ogóle się tu zatrzymał.
Przeklęte miasto – mruknął Malan pod nosem. – Boją się nas jak diabeł święconej wody.
I było tak, odkąd pamiętał. Przyjezdni zdarzali się tu równie rzadko jak deszcz. Omijali miasteczko nie tylko dlatego, że leżało z dala
od głównych dróg, ale z powodu grozy, jaką napawało obcych. Młodzi w mieście znosili to gorzej niż starzy. Frank, pasierb Henka, który
od rana malował nowy szyld w kącie baru, zaklął głośno na przypomnienie poprzedniego dnia, kiedy to wybrał się do Potchefstroom, leżącego opodal sporego miasta, sławnego z akademii.
– Nie można już nawet nigdzie pojechać! – rzucił ze złością. –
Człowiekowi się wymknie, że jest z Ventersdorpu, a zaraz gapią się
na niego jak na jakąś bestię! Może powinno się pomyśleć, czy nie
zmienić temu miastu nazwy?!
Biały kierowca z czerwonej półciężarówki wsiadł do samochodu
i zawrócił na krajową drogę N14, którą przyjechał.
Rozeźlony tym jeszcze bardziej niż zwykle Malan wyszedł na ulicę.
Frank przystawił drabinę i przybijał nad wejściem nowy szyld z wymalowanym złotą farbą żurawiem, takim samym jak na pięciocentowych monetach.
10
– Krzywo! Nie widzisz, do cholery, że krzywo?! – warknął Malan,
zapalając papierosa.
Stojąc na pustej już teraz ulicy, patrzył na dymy, które ze stepu podeszły nad samą rzekę. Tamtego dnia wychodzili co godzina, razem
z sąsiadami stawali w grupkach, patrząc w step. Ale tym razem byli na
ulicy sami, jakby inni ludzie odeszli.
– Pusto coś – odezwał się Frank z drabiny.
Tawerna Pod Rajskim Żurawiem stała w rzędzie budynków graniczących z łąkami i rzeką. Dalej był już step, skąd nadciągały ku miastu dymy z wypalanych traw. Czasem rzedniały i bladły, niemal nikły,
zlewając się z wysrebrzonym, sinym niebem, i wtedy zdawało się, że
odchodzą, odpędzane wiatrem. Ale teraz wydały się Malanowi jeszcze
bliższe, zgęstniałe, niemal granitowe, jak burzowe chmury osiadłe na
drugim brzegu rzeki.
Czarni od miesięcy podpalali trawy, czasem w kilku miejscach jednocześnie, tak że dymy otaczały miasto. Biali w Ventersdorpie mówili, że
robią to specjalnie, żeby nie było wiadomo, skąd się wzięły. Czy to tylko
robotnicy wypalają pobocza dróg, czy puszczają z dymem kolejną białą
farmę? Teraz dymy podeszły tak blisko, jakby chciały ogarnąć miasto,
przystąpić do jego oblężenia, a w końcu przypuścić ostateczny szturm.
– Może tak być?! – zawołał Frank z drabiny.
Malan odwrócił wzrok od dymów na stepie i niechętnie przyjrzał
się nowemu szyldowi. Pomyślał, że choćby nie wiadomo co na nim
wymalował i nie wiadomo jak się starał, nic nie poradzi na taki zastój, nie odwróci klęski.
– Co tu gadać! – mruknął. – Wszystko przez Eugène’a! Może gdyby go nie było...
Ale tak naprawdę Malan chciał, żeby Eugène Terre’Blanche był
w miasteczku.
W południe Chris Mahlangu przyszedł na farmę Terre’Blanche’a,
ale nie zastał białego farmera. Postanowił więc wybrać się do miasta
11
i prosić o pieniądze jego żonę. Wiedział, gdzie mieszka, czasem kosił u niej trawę.
Mahlangu, jak wszyscy ludzie w miasteczku, wiedział, że Terre’Blanche nie płacił robotnikom najmowanym do pracy na farmie, nie
płacił nawet za sprawunki w sklepach. Kupował na kredyt, którego
biali i hinduscy sklepikarze nie ośmielali się mu odmówić. Niegdyś
spłacał wszystkie długi pod koniec każdego miesiąca. W ostatnich latach nie był jednak tak skrupulatny i na widok Terre’Blanche’a sklepikarze w mieście wymykali się na zaplecze.
Nie płacił też czarnym, których zabierał z Tshingu do koszenia trawy czy pasania bydła. Jak inni biali farmerzy, odliczał im od obiecanej pensji każdy, nawet najmniejszy dodatkowy wydatek. Odliczał za
benzynę, jaką zużywał, by przewieźć ich z miasta na farmę, za nocleg w starej stajni i za prąd. Odliczał każde piwo czy butelkę whisky,
jakie kupował dla nich na kredyt. Kiedy przychodził dzień wypłaty,
z obiecanych kilkuset randów wydzielał robotnikom najwyżej połowę.
Inni biali farmerzy nie byli lepsi i przyjezdni dziwili się czarnym
z Tshingu, że najmują się u nich do pracy. Jakby mieli wybór! W całej okolicy nie było żadnej innej roboty ani okazji do zarobku. Szli
więc na służbę do farmerów, licząc, że może akurat im się poszczęści.
W Wielką Sobotę Chris Mahlangu wiedział już, że mu się nie poszczęściło. Kiedy poprzedniego dnia, w Wielki Piątek, poprosił Terre’Blanche’a o pieniądze, farmer kazał mu przygnać z pastwiska stado
i policzyć na jego oczach bydło. Chris doliczył się dziewięćdziesięciu
czterech sztuk, a Terre’Blanche upierał się, że powinno być dziewięćdziesiąt siedem.
Zagroził, że jeśli krowy się nie odnajdą, nie tylko nie zapłaci ani
grosza, ale pośle Chrisa do więzienia za kradzież. Już sama groźba wezwania policji przeraziła Mahlangu, który nie miał żadnych dokumentów, a po aresztowaniu mógł zostać odesłany do Zimbabwe, skąd jego
rodzina przywędrowała za chlebem.
12
Terre’Blanche przeklinał i wyzywał go od czarnuchów, wygrażał
maczetą, którą na farmie zawsze nosił przy sobie. Wszyscy wiedzieli,
że gdy wpada w gniew, traci panowanie nad sobą. W pewnej chwili
podszedł do Mahlangu i schwycił go za gardło. „Lepiej, czarnuchu,
żebyś przyprowadził mi te krowy – wysyczał, podnosząc maczetę. –
Bo inaczej nie będzie czego z ciebie zbierać”.
Mahlangu wyrwał się farmerowi i pędem uciekł przez łąkę na sąsiednią farmę Dirka Koetze. Wieczorem Terre’Blanche posłał za nim
stajennego Patricka, żeby wrócił i że się dogadają.
Wrócili razem nazajutrz, ale Terre’Blanche’a nie było na farmie,
a jego żona w mieście powiedziała, że nie miesza się do rozliczeń między mężem i robotnikami. Zadzwoniła po męża, a on kazał im czekać na ulicy.
Przyjechał pogodny, niemal przyjazny. Bywał taki, gdy nic nie wyprowadzało go z równowagi. Kazał im wsiadać do samochodu. Bez
słowa wgramolili się na skrzynię półciężarówki. Biali w miasteczku nadal tak właśnie wozili swoich czarnoskórych pracowników czy służbę. Nie wolno im było zajmować miejsc w środku pojazdu. Wezwani
do samochodu, wspinali się na tył półciężarówek, tam gdzie układano zakupy, ładunki, sprzęty, rzeczy.
Po drodze na farmę zatrzymali się w wielkim sklepie Overland
z napojami alkoholowymi na skraju miasteczka. Mrugając porozumiewawczo, Terre’Blanche kupił trzydzieści niewielkich butelek wina
jabłkowego Savanna Cider i trzy paczki papierosów, a dla siebie piersiówkę wódki Smirnoff. Jowialnie, jak to on, żartował z córką właściciela sklepu, która zjechała na święta do miasteczka z uniwersytetu
i w Wielką Sobotę pomagała ojcu. Na farmie zaproponował, by napili
się na zgodę i zapomnieli o nieporozumieniach.
Ale kiedy napomknęli o pieniądzach, znów wpadł w gniew i kazał
im się wynosić, a sam poszedł do domu, zamykając za sobą z trzaskiem drzwi.
13
Mahlangu i Patrick poszli na farmę Koetzego, gdzie podzielili się
winem z miejscowymi robotnikami. Paląc papierosy, naradzali się, co
począć. „Z tym białym są same kłopoty – kręcili głowami. – Wszystkim byłoby lepiej, gdyby nie żył”.
Pod wieczór wrócili na farmę Terre’Blanche’a, by jeszcze raz
zażądać od farmera pieniędzy. Drzwi domu były zamknięte. Ale
zobaczyli uchylone okno. Chris dał znak Patrickowi, by na niego
poczekał, a sam poszedł do stajni. Za chwilę wrócił, niosąc ciężki
żelazny łom.
Cienie zaczynały się wydłużać i wiatr przyniósł gdzieś ze stepu woń
dymu i palonej trawy, o wiele silniejszy niż za dnia. W Ventersdorpie
biali właściciele domów zaczęli zabierać swoich czarnych robotników
półciężarówkami na farmy pod miastem. Jasne popołudnie przechodziło powoli w ciepły, spokojny wieczór.
Przez całe popołudnie Martha Terre’Blanche usiłowała dodzwonić się
do męża.
Eugène od zawsze wiódł własne, odrębne życie, do którego nie
miała dostępu. Potrafił znikać na całe dnie albo zamykać się w swoich myślach. Nawet mieszkali oddzielnie: on na farmie, ona w mieście. Przywykła do samotności i milczenia. Niepokój, jaki akurat tego
dnia wywołała w niej nieobecność męża, zaskoczył ją samą. Narastał
z każdym nieodebranym telefonem, dławił, obezwładniał.
Widziała przez okno czarnych czekających pod płotem. Poznała
Chrisa, którego Eugène najął przed pół rokiem do pasania bydła na
farmie i prac ogrodniczych przy domu w miasteczku. Stał przed furtką z chłopakiem, którego też widywała na farmie.
Potem Eugène zajechał białą półciężarówką. Kazał czarnym siadać
na skrzynię samochodu, za szoferką i zawrócił na farmę do Ratzegaai,
kilkanaście kilometrów za miastem. Odtąd nie odbierał już telefonów.
Pod wieczór, zaniepokojona już nie na żarty, postanowiła zadzwonić do van Zylów, których gospodarstwo sąsiadowało przez
14
drogę z farmą Terre’Blanche’ów. Odebrała Dora, ukochana siostra
Eugène’a.
– Nie, nie widziałam go dzisiaj – powiedziała. – Ale wieczorem
ma do nas zajrzeć
Wieczorem, w Wielką Sobotę poprzedzającą Wielkanoc, święto
Zmartwychwstania i Odkupienia, wyprawiali przyjęcie z okazji urodzin najstarszego syna.
– Pewnie jeździ konno, a telefon zostawił w domu – powiedziała
Dora. – Powiem Danowi, żeby sprawdził, co się tam dzieje.
Dan van Zyl na werandzie zerknął na zegarek. Dochodziła piąta.
Cienie zbierały się i gęstniały w dolinie. Dan van Zyl usiadł na werandzie swojego domu, żeby na to popatrzeć.
Zwykle nie tak spędzał wieczory, nie miał czasu na takie rzeczy. Ale
tego dnia usiadł i patrzył, zupełnie jakby czuł, że powinien.
Ze swojego domu na wzgórzu widział dobrze polną drogę w zielonej dolinie i gęste zagajniki porastające położoną na przeciwległym
zboczu farmę. Należała do jego szwagra, Eugène’a Terre’Blanche’a.
W ostatnich latach gospodarstwo Eugène’a mocno podupadło. Van Zyl
siedział na werandzie i dumał nad tym, jak to jest z tą ziemią. Jak się nie
ma do niej serca ani głowy, to i ona nie jest łaskawa, przestaje rodzić.
Eugène żył wielką polityką. Jego światem były niekończące się debaty o tym, jak fatalnie szły sprawy w kraju i jak się jeszcze pogorszy,
gdy władzę przejmą w końcu czarni. Zwoływał swoich zwolenników
na narady i pochody, głowił się, jak temu zaradzić i nie dopuścić czarnych do rządu. A ziemia marniała.
Światem Eugène’a były nocne wiece z pochodniami. Przybywał na
nie konno, wystrojony w paradny mundur i wśród łopoczących sztandarów wygłaszał płomienne przemówienia, groził wojną. Czy ludzie
tacy jak on mogli zajmować się ziemią?
Eugène’owi pochlebiało, gdy w gazetach nazywali go burskim komendantem, generałem, ostatnim obrońcą białej rasy. Choć w rodzinnym
15
Ventersdorpie nie sprawował żadnego urzędu, uchodził za najważniejszego obywatela miasteczka. Nietykalnego, niepodlegającego żadnym prawom poza tymi, które sam ustanowił. W czarnych wzbudzał prawdziwą
trwogę, a i biali nie śmieli mu się przeciwstawiać.
„Co za marnotrawstwo”, westchnął ciężko Dan van Zyl, zerkając
na rodzinną farmę Terre’Blanche’ów, którą Eugène przejął po ojcu.
Chwasty z każdym rokiem bardziej się rozrastały w wysokiej, niekoszonej trawie, na której Terre’Blanche kazał wypasać bydło, a na pastwisku, to tu, to tam, wybijały się kępy młodych drzew i krzaków.
Dan van Zyl przyglądał się ruchomym cieniom w dolinie, pogrążony w myślach, nieobecny. Nie drgnął nawet, gdy w salonie zadzwonił telefon. Dzwonek ucichł, ale po chwili odezwał się znowu, jeszcze
natarczywiej i głośniej.
Usłyszał głos żony. Dzwoniła Martha, żona Terre’Blanche’a. Nie
mieszkała na farmie, lecz w miasteczku. W położonym na odludziu
gospodarstwie nie czuła się bezpiecznie. W ostatnich latach na rozrzuconych wokół miasta farmach coraz częściej dochodziło do napadów i mordów i wielu farmerów pokupowało dla swoich rodzin
domy w Ventersdorpie. Jeździli na farmy jak do biura, a na noc wracali do miasta.
Słońce zaczynało zachodzić i Dan chciał już wejść do domu, gdy
od strony zagrody Terre’Blanche’a na wzgórzu ukazał się czarny koń.
Przeciął łąkę na zboczu, rysując szlak wśród wysokiej pożółkłej trawy, przegalopował do płotu przy gruntowej drodze, a potem zawrócił
i pognał z powrotem w kierunku domu.
Van Zyl dobrze znał tego konia i dlatego od razu wiedział, że stało się coś złego.
Chris Mahlangu i Patrick zakradli się do sypialni przez niedomknięte okno. W pomieszczeniu panował półmrok. Farmer leżał na wznak
na wielkim łóżku, z rozrzuconymi ramionami, w ubraniu, w rozpiętych spodniach. Spał.
16
Przez chwilę stali, przyglądając się chrapiącemu mężczyźnie. Już
pierwszy cios, zadany przez Mahlangu metalowym prętem, pozbawił
Terre’Blanche’a przytomności.
Chris Mahlangu uderzał dalej, raz za razem, wkładając w każdy
cios całą siłę, nienawiść, wściekłość i strach. Uderzenia spadały na głowę, ramiona i pierś leżącego farmera. Mahlangu słyszał chrzęst miażdżonych kości, czuł w powietrzu krew.
Gdy opadł z sił, oddał łom Patrickowi, który stał i tylko się przypatrywał zabijaniu. Teraz bez słowa zamachnął się i uderzył trzy razy
w głowę i pierś białego. Każdy z ciosów podrywał w powietrze ciało
Terre’Blanche’a, jakby przywracając mu życie.
W sypialni było prawie ciemno i duszno. Ciężko dysząc, przyglądali się okrwawionemu trupowi, który w niczym nie przypominał
wzbudzającego strach białego farmera. Twarz, całkowicie zmiażdżona, była nie do rozpoznania, jeden z ciosów zdruzgotał szczękę, przebił
policzek i język. Zdawało się, że krew jest wszędzie. Na łóżku, poduszce i ciele ofiary, na ścianach, suficie, podłodze, na ubraniach i rękach
zabójców, na ich twarzach i włosach.
Chris Mahlangu wydobył zza pasa nóż. Pochylał się nad obnażonymi zwłokami, gdy z kieszeni spuszczonych spodni Terre’Blanche’a
wypadł na podłogę telefon komórkowy i kluczyki samochodowe. Metaliczny, zgrzytliwy dźwięk nieprzyjemnie przerwał ciszę. Mahlangu
się wzdrygnął. Zerknął jeszcze na zmasakrowane ciało, ale bez słowa
schował nóż do kieszeni spodni i schylił się po telefon i kluczyki. Telefon zadzwonił, gdy tylko go dotknął. Wepchnął go głęboko do kieszeni i dał znak Patrickowi.
– Zabieramy się stąd.
Wychodząc, zatrzasnęli za sobą kuchenne drzwi.
Tommy Lerefolo o śmierci Terre’Blanche’a dowiedział się, zanim powiedziano o tym w nocnych wiadomościach radiowych. W Tshingu
takie wieści rozchodziły się lotem błyskawicy. Raz zasłyszane, choćby
17
przypadkiem, choćby i w wypaczonej wersji, przekazywane pocztą
pantoflową mknęły między obejściami, wpadały nagle do sklepików
i barów, wzbudzając to zachwyt, to znów trwogę.
W sobotnie wieczory mieszkańcy Tshingu udawali się na spoczynek późno, z ociąganiem, niechętnie przerywając upojną zabawę, nieciekawi niedzielnego jutra, które zawsze było gorsze niż dzień
wczorajszy. Z końcem tygodnia robotnicy na okolicznych farmach
otrzymywali zapłatę. Z tygodniówkami w kieszeniach wracali też
wieczorem z miasteczka pracownicy stacji benzynowych, warsztatów,
subiekci ze sklepów, kelnerzy, sprzątacze i pomywacze z kilku niewielkich pensjonatów, barów i restauracji, a także domowa służba zatrudniana w domach białych.
Część pieniędzy oddawali w domach żonom i matkom, na utrzymanie. Z resztą zarobku, zwiniętego we wciąż grube zwitki banknotów, uciskające przyjemnie kieszenie, wyruszali w mrok, by przy
rozmowach z przyjaciółmi, piwie i zabawie zapomnieć o znojnym tygodniu, znaleźć w sobie siłę i wiarę, by przeżyć kolejny.
Tommy Lerefolo pracował w ratuszu w białym mieście i żył tak
dobrze, że nie musiał zbierać sił przed każdym nowym tygodniem.
Jak dawniej jednak lubił w sobotnie wieczory odwiedzać miejscowe, urządzane tuż przy sklepach bary, gdzie piwo piło się wprost
z butelki, siedząc na drewnianych skrzynkach porozstawianych na
trawniku.
Spotykał znajomych, którym nie powiodło się w życiu tak jak
jemu, wspominał dawne czasy, wypytywał co i jak. Nie chciał, by
pomyśleli, że się wywyższa jak inni, którym się udało. Poszczęściło
mu się i żył dobrze, tak dobrze, że stać go było na dom w Ventersdorpie i szkołę dla dzieci. W każdej chwili mógł się wyprowadzić
z Tshingu.
Nie zrobił tego jednak, ani myślał. Nie mógłby powiedzieć, że
lubi getto, ale tu wyrósł i przywykł uważać je za swoje miejsce na ziemi. Prawdę powiedziawszy, myślał o wyjeździe, ale do Johannesburga,
18
wielkiego miasta, gdzie wszystko zdawało się możliwe, a marzenia
spełniały się same. Albo do nieodległego Potchefstroom, gdzie mógłby podjąć naukę na którymś z tamtejszych uniwersytetów, zdobyć
dyplom, który ułatwiłby mu karierę. A przynajmniej do stolicy prowincji, Mafikengu.
Tommy Lerefolo chciał się wyrwać w świat, z każdym dniem coraz wyraźniej czuł, że dusi się w ratuszu, pozwala, by życie, w którym
mógłby tyle dokonać, przeciekało mu przez palce. Pragnął zmiany,
ale przenosin z Tshingu do Ventersdorpu nie uważał za żadną zmianę.
„Tu nic się nie dzieje – mówił. – W całym kraju wszystko się zmienia,
a tu jest, jak było, jakby nic się nie wydarzyło”.
Tej sobotniej, świątecznej nocy, poprzedzającej Dzień Zmartwychwstania i Odkupienia, wszyscy w Tshingu mówili wyłącznie o śmierci.
Ale nie, jak dobrzy chrześcijanie, o śmierci Zbawiciela, lecz o śmierci Eugène’a Terre’Blanche’a, którego tak się bali i całym sercem nienawidzili. Rozprawiali z ożywieniem, jak kibice po wygranym meczu
swojej drużyny. Środkiem głównej ulicy, jednej z niewielu w osiedlu oświetlonych nocą lampami, kroczył podchmielony chłopak.
Naśladując paradny krok wojskowych defilad, maszerował, śpiewając w mrok:
– Niech żyje śmiałek, co zabił białego farmera! Teraz wreszcie
i my będziemy wolni! Hej! Zabij Bura! Zabij farmera! Boją się tylko tchórze!
Ostatnie słowa pochodziły z pieśni, którą przed laty śpiewali czarni powstańcy, buntujący się przeciwko rządom białych. Zwyciężyli
i przejęli władzę, a mimo to na wiecach dalej śpiewali pieśni o zabijaniu Burów. Tłumaczyli, że to przez wzgląd na dawne czasy i że słów
pieśni nie należy brać dosłownie, że śpiewając ją, wcale nie nawołują do zabijania. Biali dopatrywali się jednak w tym złowrogiej groźby
odwetu, a jej ziszczenie widzieli w coraz częściej powtarzających się
zabójstwach białych farmerów, brutalnie mordowanych we własnych
gospodarstwach rozrzuconych na stepie.
19
Tommy Lerefolo, któremu też zdarzało się bezwiednie śpiewać
na wiecach pieśń o zabijaniu Burów, nie miał wątpliwości, że śmierć
Terre’Blanche’a dla białych farmerów będzie kolejnym znakiem, iż
dzień zemsty czarnych jest coraz bliższy.
Biali z miasta i farm może i mieli go za wodza i bohatera, ale
w Tshingu nikt po Terre’Blanche’u nie płakał. Czarni, których uważał za niewolników, szczerze go nie znosili, a kiedy zginął, uważali, że
wreszcie dostał to, na co zasłużył. A Tommy Lerefolo pomyślał sobie,
że ten, kto go zabił, musiał być obcy. Bo choć Terre’Blanche nimi pomiatał i traktował gorzej niż zwierzęta, żaden z miejscowych czarnuchów nie ośmieliłby się podnieść ręki na białego pana.
Telefon wciąż dzwonił i dzwonił, wprawiając Chrisa Mahlangu w bezsilną wściekłość.
Żałował, że go zabrał, podniósł bezwiednie z podłogi razem z kluczykami do samochodu, które wysunęły się białemu z kieszeni spodni.
I tak nie udało mu się uruchomić półciężarówki, a telefon zaczął dzwonić, ledwie wziął go do ręki, jak alarm, jak wezwanie o pomoc. Odtąd już nie milkł.
Chris Mahlangu nie żałował tego, co przed chwilą zrobił. Przemyślał to dawno i teraz niczego się nie bał, i nikt nie mógł mu przeszkodzić. A jednak dzwoniący nieustannie telefon wzbudzał w nim
niepokój, płoszył myśli.
Czuł w ustach cierpki smak jabłkowego wina, a w głowie zamęt
wywołany przez alkohol i to, co zrobili. Patrick się nie odzywał. Polna ścieżka była wąska, więc szedł nieco z tyłu, ale Chris czuł na plecach jego nieme spojrzenia, jakby chłopak próbował przeniknąć jego
myśli, odgadnąć zamiary, wywołać pochwałę.
Wiedział, że Patrick zrobi wszystko, co mu każe, i nie uczyni nic
bez jego polecenia. Miał szesnaście lat, a na farmie pracował od miesiąca. Spał w stajni. Sprawił się jak należy, a nawet lepiej. Teraz szli
wśród wysokich traw w dół wzgórza, ku gruntowej drodze oddzielają20
cej ziemię Terre’Blanche’a od sąsiednich gospodarstw Dana van Zyla
i jego sąsiada Dirka Koetze. Tam mieli doprowadzić sprawę do końca, tak jak sobie umyślili.
Telefon, wciśnięty głęboko do kieszeni, znów się odezwał, głośno
i natarczywie. Chris przystanął, wyjął aparat i przybliżył go do oczu,
by przeczytać numer na wyświetlaczu.
– Znowu! – rzucił cicho przez zęby, rozpoznając powtarzający się,
ten sam rząd cyfr.
Telefon umilkł i po chwili znów zaczął dzwonić. Mahlangu nie
mógł dłużej tego znieść. Dźwięk wbijał mu się w mózg, dzwonił w głowie, raz za razem, raz za razem.
Paznokciem zaczął podważać tarczę aparatu, a gdy odskoczyła, wydłubał z niego jasną kartę telefoniczną, pogryzł ją i połknął. Telefon
umilkł, a wkoło panowała cisza, którą zakłócały już tylko ptaki krążące wśród drzew w poszukiwaniu schronienia na noc.
– No to teraz, żeby zadzwonić, musimy pożyczyć od kogoś telefon – usłyszał głos Patricka.
Mahlangu tylko kiwnął głową.
Kiedy odwrócił się, by spojrzeć na widoczne na wzgórzu zagrody
Koetzego i van Zyla, dostrzegł czarnego konia, który biegł wzdłuż płotu oddzielającego farmę od drogi. To był koń Terre’Blanche’a. Wyglądało, jakby szukał wyrwy, drogi ucieczki.
Na farmie Buckingham, położonej wśród kukurydzianych pól i łąk,
dwa kwadranse drogi od miasteczka, nakrywano do kolacji. Ze swojego gabinetu Raymond Boardman słyszał pobrzękiwanie naczyń, czuł
dobiegającą z kuchni woń sosów, zupy z dyni, gotowanego szpinaku
z ziemniakami.
Tego dnia po raz pierwszy uświadomił sobie tak jasno, że może
stracić rodzinną farmę. Przychodziło mu to do głowy już wcześniej,
ale odpędzał te myśli przekonany, że wystarczy przeczekać kłopoty,
że wszystko się ułoży. Teraz jednak, wróciwszy z popołudniowego
21
obchodu pól, pochylony nad stołem przebiegał wzrokiem rzędy liczb
w księgach rachunkowych i czuł narastającą rozpacz.
Farma pochłaniała coraz więcej pieniędzy. Była jak studnia bez
dna. Rano pojechał do miasta na rozmowę z doradcą finansowym,
ale bank odmówił mu kredytu. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak
bardzo liczył na pożyczkę. Rozwiązałaby mu ręce, dała nadzieję, perspektywę. Bez niej nie wiedział, co zrobić.
„Jest jeden sposób – powiedział cicho bankowy doradca. – Weź
czarnego na wspólnika. Wtedy dostaniesz, co chcesz. Kredyty, ulgi,
dotacje, czego sobie zażyczysz, rozumiesz?”
Były dwa powody, dla których nie mógł tego zrobić. Siedząc w gabinecie, obracał je w myślach wciąż od nowa. Żeby wziąć czarnego
wspólnika, musiałby mu oddać większość udziałów w farmie. Ojciec
zaś nigdy by się nie zgodził dopuścić czarnych do zarządzania gospodarstwem. Upierał się też, by nie zaciągać pożyczek, a farmy na syna
nie chciał przepisać. Wciąż uważał go za ofermę, która zmarnuje gospodarkę. Raymond liczył, że jeśli uda mu się uratować farmę, stary
może przynajmniej zgodzi się ją przepisać na średniego syna Raymonda, Mike’a, który wydawał się urodzonym farmerem.
Raymond Boardman zamknął księgi rachunkowe i głęboko nabierając powietrza, przeszedł do jadalni. Po kolacji zamierzał powiedzieć
rodzinie, że prawdopodobnie stracą farmę.
Charlene i Matthew czekali przy stole. Żona poprosiła, by zmówił modlitwę przed posiłkiem. Wzięli się za ręce, a Raymond cichym, spokojnym głosem dziękował Stwórcy za wszystko, czym
łaskaw był ich obdarować. Słowa modlitwy i widok rodziny zwykle napawały go spokojem, rozwiewały lęki i niepewność. Wystarczyła chwila, by znów poczuł siłę i odzyskał wiarę. Tym razem
jednak nie poczuł ulgi, ciężar nie zelżał ani trochę. Nie potrafił zebrać myśli ani włączyć się do ożywionej rozmowy, jaką żona prowadziła z synem.
Wzdrygnął się nieprzyjemnie na dźwięk telefonu.
22
– To Malan – powiedział zdziwiony, zerkając na numer na ekranie aparatu.
Henk Malan, właściciel baru Pod Rajskim Żurawiem, był komendantem sąsiedzkiej milicji, którą utworzyli farmerzy z miasteczka.
Odkąd na farmach zaczęło dochodzić do rabunków i zabójstw,
sąsiedzi dzwonili do siebie z nowinami, uprzedzali się o niebezpieczeństwach. Policja zawsze przyjeżdżała za późno, nie dawała sobie
z niczym rady. Burowie z Ventersdorpu uznali więc, że nie mają innego wyjścia, jak tylko wziąć sprawy w swoje ręce.
W całym Transwalu powoływano podobne sąsiedzkie milicje, do
których wstępowali biali farmerzy. Uzbrojeni, w półciężarówkach
lub konno, patrolowali farmy i polne drogi, zatrzymywali włóczęgów, a wzywani przez telefon lub radiostację błyskawicznie przybywali z pomocą napadniętym farmerom.
Na dowódców milicji wybierano zwykle emerytowanych żołnierzy i policjantów. Henk Malan służył w wojsku, walczył nawet
na wojnie. Uznano, że nada się na komendanta pospolitego ruszenia z sąsiedztwa. Powierzono mu okolicę, w której leżała też farma
Buckingham.
Raymond nie przepadał za Malanem, a po jego telefonie nie spodziewał się niczego dobrego. Nie wstąpił do sąsiedzkiej milicji. Malan
miał mu to za złe i nie przepuszczał żadnej okazji, by mu to wypomnieć.
– Może już o tym wiesz, ale pomyślałem, że i tak nie zaszkodzi
zadzwonić. Zabili Eugène’a Terre’Blanche’a. Pewnie jacyś czarni. –
Jak inni Burowie z okolicy Henk Malan mówił po angielsku z twardym, gardłowym akcentem. – Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć.
Powiesz Mike’owi czy mam do nich dzwonić? – dodał. Lynette,
żona Mike’a, pracowała kiedyś w tawernie Pod Rajskim Żurawiem.
Zwolniła się, gdy wyszła za Mike’a i wyprowadziła się z nim do
domku na prerii, za miastem. Malan nieraz im mówił, że mieszkając na takim odludziu, sami proszą się o kłopoty, ale jako komendant pospolitego ruszenia z sąsiedztwa opiekował się młodymi jak
23
doglądająca kurcząt kwoka. – Lynette dobrze znała Eugène’a. Chyba go nawet lubiła. Jak zabili kogoś takiego, to teraz wszystko się
może zdarzyć.
Raymond Boardman powoli odłożył słuchawkę. Ku swojemu
zdumieniu poczuł, że wieść o zbrodni, zamiast trwogi i przygnębienia, wzbudziła w nim otuchę i wiarę, że może jeszcze nie wszystko
stracone.
Jeśli to prawda, że Terre’Blanche został zamordowany, jeśli zabili go
czarni, rząd będzie musiał w końcu coś zrobić. Terre’Blanche to był nie
byle kto, nie jakiś tam van der Merwe, Botha, du Plessis czy Boardman, których zamordowanie na farmie skwitowano by krótką notką
w gazecie. Mord na Terre’Blanche’u był atakiem, symbolicznym ciosem wymierzonym we wszystkich białych farmerów. Teraz rząd będzie
musiał nie tylko zapewnić bezpieczeństwo białym farmom, ale dopilnować, by nie upadały. Ta śmierć nie mogła być daremna. Dla Raymonda Boardmana przyszła w najlepszej chwili.
Sięgnął po telefon i wybrał numer Mike’a.
Dzień dogasał opornie, przeciągając swoje trwanie już tylko w zakamarkach orzechowego drzewa, przy zachodniej ścianie domu.
Wszystkie dni tam kończyły swój bieg i Mike czekał, aż z liści znikną ostatnie purpurowe lśnienia i można będzie powiedzieć, że i ten
się skończył.
Czuł za plecami obecność Lynette. Po prostu stała, jak tyle razy
przedtem, czekając, aż on wypowie swoją kwestię. Ich kłótnia zatoczyła koło i znaleźli się w punkcie wyjścia, przy tych samych słowach,
które wypowiedzieli rano.
Mike patrzył, jak światło dnia spełza z liści, pozostawiając podwórko w mroku. Poczuł rozczarowanie, jakby naprawdę liczył na to, że
mrok zwolni ich od tej rozmowy, że w naturalny sposób położy jej
kres. Ale słowa przetrwały, tak samo rześkie jak rano, gdy wypowiadał je po raz pierwszy.
24
– Dla takich jak my Australia to najlepsze miejsce na ziemi – powiedział. – Tam dopiero można wszystko zaczynać od nowa.
– A po co od nowa?! – wybuchła Lynette. – Ja nie chcę wszystkiego od nowa!
Tak jak on chciała wyjechać z miasteczka, w którym całe życie
mieszkała. Nie widziała w nim dla siebie ani dla ich małżeństwa żadnej przyszłości. Czuła, że się w Ventersdorpie dusi, że grozi im coś,
że wisi nad nimi jakaś klątwa, która musi się spełnić, jeśli nie uciekną w porę. Ale na wyjazd do Australii nie była gotowa. Aż tak daleko
uciekać nie zamierzała. Myślała o pobliskim Potchefstroom, dalszym
Johannesburgu, może nawet Pretorii, ale nie o podróży na koniec
świata. Nigdy nie wyjechała z miasteczka dalej niż do Kapsztadu, dokąd zabrali ją Boardmanowie.
Tylko myśl o wyjeździe dodawała Mike’owi sił do życia. Zdawał
się uważać, że wyjazd na koniec świata rozwiąże wszystkie problemy,
usunie zmartwienia i wątpliwości.
– Ja tu dłużej nie wytrzymam! Mówię ci, nie wytrzymam! Czy ty
naprawdę nie rozumiesz?
Ale Lynette nie rozumiała.
Nawet gdy doszła do nich wiadomość o śmierci Terre’Blanche’a,
Mike wiedział, że choć Lynette dostrzega zagrożenie, ocenia je po swojemu. W jej wyobraźni było ograniczone w swojej niszczycielskiej sile,
oswojone, przez te wszystkie lata spędzone w Ventersdorpie. Nawet
jeżeli śmierć Terre’Blanche’a je zwielokrotni, będzie się go bała mniej
niż wyjazdu do Australii. To właśnie zrozumiał Mike, patrząc na żonę
tego wieczoru.
Całe życie była świadkiem tego, co się działo w tym mieście, a jednak nie rozumiała, że właśnie teraz sprawy wyjdą poza ustalone ramy,
staną się czymś nieokiełznanym, co może ich zniszczyć. Ta myśl jeszcze wzmogła w nim chęć ucieczki, a jednocześnie uzmysłowiła mu
nieodwracalność takiej decyzji. Po raz pierwszy on też się przestraszył, zapragnął pozostać, tak jak Lynette, w tym, co znali. Zbrodnia
25
popełniona w sąsiedztwie powinna potwierdzić wszystkie jego mroczne przeczucia i obawy, ale zamiast tego poczuł rodzące się wątpliwości.
– Co teraz będzie? – zapytała Lynette.
Wzruszył ramionami i wyszedł na werandę.
Kiedy zadzwonił ojciec, siedział na schodach, paląc papierosa.
– Już wiesz? – zapytał Raymond.
– Wiem – powiedział.
– Może przyjedziecie z Lynette i chłopcami na noc?
– W taką noc jeździć po stepie?
Przez chwilę obaj milczeli.
– Skoro zabili kogoś takiego jak Eugène, to chyba nic już nie będzie takie jak dawniej? – odezwał się w końcu Mike. – Może i tu się
w końcu coś zmieni?
Z gospodarstwa Terre’Blanche’a zabójcy wrócili przez łąkę i drogę na farmę Koetze. Pora była przedwieczorna, a cienie zbierały
się i gęstniały w dolinie. Zbroczeni krwią, powlekli się do zabudowań, w których mieszkali zatrudnieni przez farmera czarnoskórzy robotnicy.
– Zabiłem Eugène’a Terre’Blanche’a, zabiłem białego wodza – powiedział Chris Mahlangu. – Teraz to ja tu będę rządził, ja będę waszym moreną, wodzem. Ja będę wydawał rozkazy i mnie teraz będziecie
słuchać.
Nie uwierzyli. Nawet wtedy, gdy chciał pożyczyć telefon, by zadzwonić po policję i o wszystkim opowiedzieć. Myśleli, że to tylko
przechwałki. A jeśli prawda, to tym bardziej nie należało mu dawać
telefonu. W końcu jeden z robotników zgodził się, by Mahlangu zadzwonił po policję z jego telefonu.
Oficer dyżurny kazał Mahlangu i Patrickowi iść na główną drogę i tam czekać, aż przyjedzie po nich patrol. Stali na poboczu, gdy
podjechał policyjny samochód i zabrał ich z powrotem na farmę
Terre’Blanche’a.
26
Ku zdziwieniu policjantów, zabójcy nawet nie próbowali uciekać,
nie zmyli z siebie krwi ofiary. Spokojni i pogodzeni z losem, przyznali
się do wszystkiego, jakby uważając, że postąpili sprawiedliwie, że to
im stała się krzywda. Choć dopuścili się zbrodni, byli jej ofiarami na
równi z tym, którego zabili.
Nie spodziewali się kary, raczej nagrody.
Spis tr eści
1 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
7
2 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 29
3 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 153
4 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 279
epilog . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 299
kalendarium . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 303
mapy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 307
nota autora . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 309
wielokrotnie nagradzany pisarz,
publicysta, korespondent wojenny, autor bestsellerowych
książek.
Wypalanie
traw
Mistrzowska opowieść, która na długo pozostaje w pamięci
W zmasakrowanej twarzy białego farmera nie sposób rozpoznać
budzącego paniczny strach Terre’Blanche’a. Czarnoskórzy zabójcy
nie próbują uciekać. Wymierzyli tylko sprawiedliwość.
Koniec obłędnego systemu rasowej segregacji. Biali oddali władzę czarnoskórej większości. Ale nie w rodzinnym miasteczku
Terre’Blanche’a. Samozwańczego generała nie obowiązują rządowe
umowy podpisane przez zdrajców. W Ventersdorp wszystko ma
pozostać zgodnie z boskim planem. Osobno biali Burowie, osobno
czarni, osobno potomkowie Anglików.
Przeczytaj także
Wieże z kamienia
Cena detal. 34,90 zł
Jagielski_Wypalanie traw_broszura_CS5.indd 1
Wypalanie traw
Zmysł obserwacji i mistrzostwo pióra Wojciecha Jagielskiego
zamieniają tu i teraz mieszkańców południowoafrykańskiego
miasteczka w uniwersalną opowieść o rozczarowaniu, jakie niesie
z sobą każda wielka rewolucja społeczna.
2012-04-10 11:37:30