1 Leopold Kurzajka wybrał się do gminy. Szedł wałem w

Transkrypt

1 Leopold Kurzajka wybrał się do gminy. Szedł wałem w
Rzeka
Leopold Kurzajka wybrał się do gminy. Szedł wałem w górę rzeki do promu. Ranne
wrześniowe słońce rozwiesiło złote światło na strunach babiego lata. Lubił tę porę roku, pierwsze
dni jesieni. W naturze już spokój. Nie ma tego rozbuchanego życia za wszelką cenę, tłamszenia,
wyrastania ponad miarę, bezsensownego owocowania, by potem zgniłkami opaść. Wszystko jest
już na swoim miejscu, z losem pogodzone, spełnione.
Patrzył na połyskującą wstęgę rzeki. Płynęła dość leniwie. Wychynęła zza kępy olch
zakolem. Tu woda zwalniała, rozlewała się po płyciznach i nagrzewała, począwszy od gorących
dni czerwca, i kusiła.
Pamięta do dziś napominania, by nie kąpać się przed odpustem na św. Piotra i Pawła, bo
rzeka zabierze, do ujścia zawlecze i nie odda ciała aż po tygodniu. Jego chłopięca natura nie
mogła oprzeć się pokusie rzeki i kąpał się jeszcze przed 29 czerwca. Przypominał sobie te
wszystkie chłopięce kąpiele w ciepłym rozlewisku; Wskakiwał do wody, chłodził ciało nagrzane
robotą przy sianie. Później, już w lipcu i w sierpniu, przy żniwach, na południową przerwę biegł
do rzeki. Przychodził też wieczorami prosto z pola. W niedzielne popołudnie leżał w płytkim
nurcie rzeki. Kryształowa woda przelewała się nad nim. Obok niego pływały srebrne wrzeciona
rybek - całe ławice. Skakał z wysokiego brzegu i nurkował. Stał na wapiennych kamieniach na
środku rzeki, naniesionych jakby natura sama chciała oddzielić warownym murem piaszczyste
łachy muśnięte złocistą wodą, od głębi, gdzie woda przybierała barwę ciemnej zieleni. Z
wysokości kamieni patrzył w czarną pręgę stojącego szczupaka. Łowił ryby w więcierz upleciony
ze sznurka i wikliny. Miał swoje miejsca, na granicy głębi i płytszej wody. Zastawiał więcierz na
noc, a rano wyjmował płocie i leszcze.
Nie pamięta powodzi, która zalała jego dom i całą okolicę, gdy miał zaledwie trzy lata.
Może powinienem pamiętać – pomyślał Leopold i znowu z wysokości wału spojrzał na rzekę.
Jakieś przebłyski otwierają mu furtkę w pamięci. Wlewa się wtedy szara woda szeroka po
horyzont i znika raptownie. I chyba dlatego, że nie pamięta tej powodzi, jako chłopiec lubił tę
rzekę. Gdy we wrześniu miał pójść do szkoły, żal mu było przedpołudniowych kąpieli. Wybuchła
wojna, do szkoły nie poszedł, dalej pławił się w rzece. Dopiero wtedy, gdy huki z armat i
czołgów podchodziły już blisko, z rodzicami i dobytkiem ewakuował się za las. Polskie wojsko
przeszło, Niemcy czołgami przejechali, pożary zgasły, uspokoiło się, więc wrócili do domu.
Widział nad rzeką jeszcze ślady kół, końskich kopyt, które prowadziły w kierunku brodu. Dalej
kąpał się w te upalne dni pamiętnego września. Krowy pasły się spokojnie, a on z kolegami
nurkował, skakał do wody. Płynęli na plecach z nurtem aż do następnego zakola i widzieli, jak na
wschód przelatywały eskadry niemieckich samolotów.
Dwa lata później w rzece utopił się jego kolega Marcin Zieliński. Skoczył z wysokiego
brzegu, zanurkował. Myśleli, że jak zwykle skryły go baldachimy gałęzi z nadbrzeżnych krzaków
wikliny i za nimi wypłynął, i zaraz przyjdzie. Skakali dalej jeden za drugim, a gdy kolejka za
szybko mijała, zauważyli brak Marcina. Zanurkowali za nim. Po krótkiej chwili go znaleźli.
Trzymał się jakichś korzeni wyrastających spomiędzy kamieni wbitych w stromy brzeg, jakby
schodził głową w dół do dna głębokiego rowu. Było to w wigilię św. Piotra i Pawła. Odtąd
1
Leopold przez rok do rzeki nie wchodził, ale w roku następnym jej przebaczył. Jednak od tamtej
pory czuł do niej respekt.
Po raz drugi powódź zalała jego dom w roku 1970. Jego rodzice już nie żyli. Był sam.
Konia i dwie krowy z furą pełną siana zaprowadził na górkę pod lasem. Wielu tak zrobiło.
Mieszkał na strychu. Dom był zalany wodą do połowy okien. Schodził po drabinie ze strychu
prosto do łodzi, którą przysposobił sobie z koryta do parzenia świń przy szlachtowaniu. Wtedy,
gdy patrzył z wysokości strychu na rozlane wody po las i hen w niziny, był pewien, że już kiedyś
to przeżył. Deja vu. Obrazy z powodzi, gdy miał zaledwie trzy lata. Przeszła powódź, woda po
tygodniu powróciła do koryta wyrwami w wale. W roku następnym już zabrał się do budowy
murowanego domu. Dostał przydział na pustaki pianowe w Skawinie. Kupił cegłę na kominy i
nadproża, a na osobną asygnatę kupił trzy tony cementu na fundamenty i strop. Na co asygnaty
nie dostał, po znajomości i przez łapówki załatwił. Po dwóch latach zamieszkał w nowym domu.
Nieduży domek, zaledwie pokój, duża kuchnia i korytarz, i miejsce na łazienkę. Do domu
dobudował z drewna zgrabny ganek, a dach przykrył czerwoną dachówką proszowicką, ze
starego domu.
Był już lekko po czterdziestce. U takiego chłopa, to sama siła, zdrowie, chęć do życia i
do roboty. Żenić się miał z Agatą.
Przypomniał sobie teraz przyśpiewkę weselną, jaką zaczepił go kuzyn Mietek na weselu u
sąsiada.
Ożeń że się, ożeń
Stary kawalerze.
Co z Kaśką użyjesz,
Woda nie zabierze.
Leopold spojrzał na rzekę. Srebrne lustra wody jaśniały blaskiem i odpływały w cień
nadbrzeżnej wikliny.
Oj wodo, bystro wodo!
Oj wodo, wodo czysto!
Ej, jo bym się ożenił.
Ej, ale mi nie wyszło.
Agata sprzedawała w spółdzielczym sklepie. Narobiła manka i wtedy on serce do Agaty i
do żeniaczki stracił. Stracił też serce do rzeki, nie za te powodzie i utopionych, ale że dała się
zniewolić, ukraść, zatruć. Kąpał się i wyszedł z rzeki oblepiony jakąś tłustą mazią. Później
widział, jak zabieliła się od zatrutych ryb. Przemysł był górą. „Chemia to przyszłość rolnictwa” –
takie hasło kłuło w oczy wielkimi literami wypisane na murze fabryki nawozów sztucznych. Bał
się iść nad rzekę, by znowu nie oglądać takich widoków. Już nigdy nie poszedł się kąpać.
A teraz ta trzecia powódź – pomyślał Leopold Kurzajka. - Znowu dom do remontu. Za
długo w wodzie stał. Wał przerwało trochę wyżej, prawie przy samym ujściu. Woda się cofnęła i
wlała w niższe tereny. Zarzecze i Stawisko zalało tak, że wyglądały jak ogromne jezioro. Z
Zarzecza woda zeszła, ale ze Stawiska nawet rowami zejść nie chciała, tak były zarośnięte
krzakami, zamulone i gałęziami zaniesione, jakby od ostatniej powodzi o nich zapomniano. Choć
groblę przekopali, musieli pompami sprowadzonymi z Austrii wodę wypompowywać. Dom
namókł jak gąbka. Dobrze, że potem pogoda sucha była, to choć śmierdziało, schło – pocieszał
się Leopold. - Tylko ten Wymysł mnie zwodzi. Może jak się w gminie upomnę, to pomoże?
Leopold już doszedł do rampy. Spojrzał w dół na rzekę. Zaniepokoił się, bo przewoźnik
szykował prom do odpłynięcia, więc zaczął wymachiwać rękami, krzyczeć na ile starczyło mu
głosu i przyspieszył kroku.
Zauważyli go z promu, przewoźnik spuścił trap i czekał oparty na drągu.
2
Leopold Kurzajka wszedł na prom. Usiadł na ławce zdyszany. Chciał coś powiedzieć, ale
jeszcze tchu nie mógł złapać, więc tylko rozejrzał się dookoła, zdjął kapelusz i przetarł czoło
wierzchem dłoni. Człowiek już do niczego, jak się z górki męczy – pomyślał. Spojrzał na
przewoźnika, ten uśmiechnął się przyjaźnie. Leopold odsapnął, wyrównał oddech, nabrał
powietrza jak w miechy i powiedział:
- Dobrze tu nad wodą.
Przewoźnik usiadł naprzeciw przy drugiej burcie promu. Leopold Kurzajka mówił dalej:
- Spieszę się, bo jakbyś mnie odpłynął, to już na autobus nie zdążę i w gminie nic nie
załatwię. – Oddychał łapczywie. - Co ty Emil myślałeś, że dla równowagi tak rękami przebieram,
w powietrzu macham, że do lotu się z tej rampy sposobię? Tchu mi już brakło. – Wziął kilka
głębokich oddechów. - Tyle powietrza świeżego wokoło, od rzeki wiatr wilgoć niesie, ranek
przecież rześki, a ja się duszę jak ryba na brzeg wyrzucona. Może dobrze, że dwóch rybaków kije
moczy, bo jakby nie oni, pewnie byś mnie nie zauważył. Już łańcuch zluzowany, trap
podniesiony i żerdzią prom odpychać zacząłeś od brzegu, to myślę nie zdążę. A płyń, skoro tak ci
na tamten brzeg śpieszno, płyń. To chyba specjalnie na drogę nie patrzysz, by mnie tam nie
zobaczyć. Już mnie nikt widzieć nie chce. Po co komu stary dziad po osiemdziesiątce. – Spojrzał
na rzekę od brzegu do brzegu, jakby jej szerokość wzrokiem mierzył. - A wpław niech
przechodzi, niech przepłynie. Jak w tym ruskim dowcipie. Przepłynie, to się mu emeryturę
weźmie, niech sobie sam radzi, bo przecież siły ma. Nie przepłynie, jego strata. Pochówek
skromny i spokój, jednego dziada mniej, emerytury też płacić nie trzeba.
Przestał mówić. Oddychał ciężko. Przewoźnik Emil Dulęba patrzył na niego z początku z
politowaniem, potem z rozbawieniem, wreszcie z irytacją. Pomyślał nie bez racji, że to mówienie
go bardziej zmęczyło niż trucht ze szczytu wału do promu. Przeszła mu złość na Leopolda
Kurzajkę. Wiedział, że lubi mówić. Przed powodzią się ostatnio przewoził, wtedy całą swoją
służbę w wojsku mu opowiedział.
- A z czym się do gminy wybieracie? – spytał.
- Kłopot mam.
- Kto ich nie ma? A czy gmina zaradzi?
- W telewizorze mówią, że władze powodzianom pomagają. To idę.
- Za późno idziecie. Powódź była na początku lipca, a już Bogu dzięki wrzesień.
- Toć przecie trzeci raz idę – powiedział już ze złością. Zalało mnie jak nikogo. Woda
przez okna się wlewała do domu i stała najdłużej, aż wypompowali. Kur miałem kilka, to się
potopiły, bo przecie pływać toto nie umie. Kaczki, że pływają, to cholery gdzieś odpłynęły i też
ich nie mam. Nic nie zostało. Na strychu śpię już trzy miesiące. Ile tak można? Zimno już
nocami. Te sześć tysięcy, co premier obiecał, dostałem jeszcze w lipcu, zanim wodę
wypompowali. Mam jeszcze połowę. Dwoje drzwi kupiłem i okna dwa i desek półtora kubika na
remont.
Woda pluskała o burtę promu. Leopold wstał z ławki i patrzył, jak opływa prom i pcha go
do przeciwległego brzegu. Zapatrzył się. Zauważył, że jest czysta. Pomyślał, że w tej rzece już
nikt nie truje ryb. Jakby na potwierdzenie tych słów wędkarz wyciągnął z wody dość dużego
leszcza.
- Na remont inni dużo większe pieniądze dostają. Wniosek trzeba było napisać. Do
ostatniego sierpnia był termin. Straty wam oszacowali?
- Że co? A oszacowali, a jakże i pieniądze obiecali. Podpisywałem jakieś papiery. Od
miesiąca firma mi dom remontuje. Ale jaki to remont? Trochę pustaków przywieźli, kupkę
piachu. Coś podmurowali, ten róg domu, który podmyło i ściana pękła. Tyle ich widziałem.
- To kto wam remont robi? – spytał Emil Dulęba.
3
- A Staszek Wymysł.
- To on i na Zarzeczu u Majera remontuje i we wsi u Sidły i jeszcze gdzieś. Materiały
wozi. Widzę, bo czasem bagażówką na przewóz jedzie. Narzeka, że robić nie ma kto, wszyscy
młodzi za granicę wyjechali. Nie wie, czy się do zimy wyrobi. To ja mu powiedziałem, żeby
lepiej płacił, to i dobrego robotnika znajdzie. Nic się nie odezwał, drzwiami trzasnął i pojechał.
Robota się mu w rękach pali.
- Ale nie u mnie! Jakieś papiery mi podpisać daje, a roboty nie widać. Ostatnio kilka
worków wapna przywiózł, że do tynkowania. Ech, zima mnie zastanie z takim remontem.
- To z tym do gminy idziecie, czy do opeesu?
- W opeesie dwa razy byłem. Ludzi tam w biurach jak mrówek. Każdy urzędnik po tej
powodzi był zajęty. Rozmawiać nawet nie chcieli. Nie dzisiaj, panie Kurzajka, nie dzisiaj,
przyjdź pan za tydzień – tak mi mówiła taka jedna zza biurka. Po tygodniu poszedłem, znowu
mnie zbyć chcieli, ale powiedziałem, że nie wyjdę, aż załatwię. Wtedy Wymysł się naraił i te
papiery podpisałem. Chyba niepotrzebnie? Do wójta idę dzisiaj. W środy przyjmuje, to mnie
przyjmie. – Leopold Kurzajka popatrzył w dal, w górę rzeki. – Daleko ta nasza gmina, za rzeką.
Emil Dulęba tego już nie usłyszał, bo luzował linę i spuszczał trap. Prom z łoskotem
dobijał do brzegu.
Po kilku godzinach Leopold Kurzajka wracał. Stanął na koronie wału. Emil zauważył go i
czekał. On szedł powoli lekko zgarbiony. Niósł jakąś reklamówkę z zakupami. Po kilku minutach
wszedł na pokład promu. Uśmiechnął się do Emila i usiadł na ławce. Na promie był jeszcze
Stefan Buchacz, miejscowy osobnik już pod czterdziestkę, lecz ciągle kawaler i dwoje obcych
młodych ludzi. Mieli ze sobą rowery z przytroczonymi sakwami i z namiotem na bagażniku.
Patrzyli z zaciekawieniem w dół rzeki, gdzie Stefan zarzucał wędkę z przyczepioną błystką i
ściągał ją na kołowrotku. Liczył na szczupaka. Przewoźnik odepchnął prom od brzegu, na
kołowrotach odpowiednio luzował i naciągał liny, tak by nurt rzeki pchał prom na przeciwległą
stronę. Płynęli.
- I co załatwił pan? – spytał z zaciekawieniem Emil
- A narobiło się.
- Co się narobiło?
- No większego kłopotu – machnął ręką zrezygnowany Leopold.
- Wy kłopot macie? – zdenerwował się Emil. Jakże tak, człowiek poszkodowany po
pomoc idzie, a jeszcze nowy kłopot dostaje - pomyślał.
- No Wymysł Staszek, kierowniczka opeesu i wójt, no i ja.
- No mówcież, o co chodzi!
- Bo te papiery, które podpisywałem to faktury były na remont mojego domu. Staszek
Wymysł brał materiały, nimi u innych remontował, a z pieniędzy przeznaczonych na mój remont
to szło. Na osiemnaście tysięcy złotych są kwity.
- Zabiłbym chuja – powiedział Stefek Buchacz, odejmując puszkę z piwem od ust.
Dziewczyna, która słuchała z zaciekawieniem tego, co mówił Leopold, na taki komentarz
spojrzała na chłopaka i uśmiechnęła się.
- Ale jaki wasz kłopot w tym jest? – dopytywał się Emil.
- To ja od początku opowiem, jak było. Trzeci w kolejce do wójta byłem. Tamci jakieś
drobne sprawy mieli, to szybko im poszło. Wszedłem. Usiąść mi kazał i herbatę zaproponował,
ale podziękowałem grzecznie. Powiedziałem mu to, co tobie, jak się na tamtą stronę
przeprawiałem. Zdziwił się bardzo i chyba zdenerwował, bo usta zaciął i tylko mu żuchwy
chodziły, jakby coś przeżuwał. Ja mówiłem, on słuchał i dopytywał, i coś sobie zapisywał.
4
Skończyłem, to chciałem wyjść. Wiadomo sprawa w urzędzie się odleżeć musi, mocy nabrać,
dojrzeć, to myślę za tydzień może się coś odmieni, jak nie, to przyjdę. Wstałem, a on mnie
poprosił, bym znowu usiadł.
Już bez pytania kryniczanki mi nalał i sobie też. Duszkiem wypił. Do opeesu zadzwonił i
przyjść kazał kierowniczce z moimi papierami. Przyszła po kwadransie roztrzęsiona jak osika.
Gdy mnie ujrzała, zbladła. Głupio mi się zrobiło i szkoda kobiety, że w takie tarapaty przeze
mnie wpadła, to już się nic nie odzywałem. Nie było potrzeby, wójt sam ją obracał. Nie żeby ją
obrażał, czy niegrzeczny był, kobieta przecież, ale zdecydowanie z nią rozmawiał. Tłumaczyła
się, że Wymysł ma moje pełnomocnictwa i OPS też ma papiery moją ręką podpisane. Robiła
przelewy na konto firmowe Wymysła, bo przecież remont prowadził i zakupy robił, na co faktury
ma. Nie sprawdzała, jak u mnie remont idzie, bo czasu nie ma nawet śniadania zjeść. Ludzie w
opeesie też pracują jak w kołowrocie. Nikt na urlopie przez tę powódź nie był. Nie tylko to mają
na głowie. Zmiękł trochę wójt, ale do Wymysła kazał jej zadzwonić. Zadzwoniła swoim
telefonem. Wymysł akurat w firmie był. Po pół godziny przyjechał. Wójt pytania mu zadawał jak
na przesłuchaniu i zarzuty mu czynił. On trochę był zmieszany, ale czupurny, że papiery na
wszystko ma i moją zgodę. To wójt tak powiedział:
- Nie dla papierów i kwitów OPS zostało powołane, ale do konkretnej pomocy ludziom. I
pan się papierami nie zasłaniaj, bo nie jestem pewny, czy na wszystko je pan ma.
Wymysł się obruszył, pewnie coś chciał powiedzieć, ale wójt dłoń do góry podniósł i tak
dokończył:
- Dosyć już tego tłumaczenia. O wszystkim zapomnę, jeżeli w ciągu trzech dni, te
materiały zakupione na remont domu pana Kurzajki pan, panie Wymysł na miejsce zawiezie i w
ciągu trzech tygodni dom wyremontuje. Pani ma osobiście sprawdzać i mnie informować. Inaczej
sprawą inny urząd się zajmie.
Kierowniczka się rozdygotała, Wymysł zbladł i przyrzekł, że od jutra całą ekipę na mój
remont rzuca.
- To taki kłopot macie? Dobrze się przecież skończyło.
- Czy Wymysłowi uwierzyć? Mam już osiemdziesiąt dwa lata i w sądach nigdy nie
byłem, a teraz się będę włóczył?
- Giry połamać, samochody siekierą porąbać, to się nauczy taki ludzi szanować – znowu
zawyrokował Stefek Buchacz.
- E tam, od razu rąbać. Może Wymysł by mi zrobił remont bez tego straszenia, tylko
później, jak u innych skończy. Ja sam jestem, tamci małe dzieci mają - Leopold usprawiedliwiał
Wymysła i siebie.
- Nie był w porządku, wasze pieniądze zabierał – powiedział Emil Dulęba.
- Ta powódź tak narobiła, ludzi poróżniła. Jak wał przerwało, woda szła, to jedni drugim
pomagali. Ci, co na górce mieszkają, bydło przyjmowali od tych z Zarzecza i ze Stawiska.
Solidarni byli. Kto miał czym pływać, tym co na strychach zostali, wodę i chleb dowozili,
konserwy mięsne i buty gumowe, koce. W biedzie sobie pomagali. Jeden drugiemu brzemię
nosił. A jak w telewizorze premier powiedział, że każda rodzina poszkodowana po sześć tysięcy
złotych pomocy dostanie od ręki z gminy, to solidarność szlag trafił. Woda zeszła, odsłoniła to
zniszczenie, ten brud i jeszcze zawiści przybyło.
Emil patrzył w dół rzeki. Młodzi ludzie słuchali w milczeniu.
- Pralkę automatyczną mi przywieźli – opowiadał dalej Leopold. – A po co mi pralka
automatyczna. Wodę ze studni biorę. Zwykła „Frania” mi potrzebna. Taki młody z opeesu mi
mówi, że już takich nie produkują. Mówię mu, że wolałbym, aby mi kuchenkę gazową dali, butlę
5
podłączę, bo gotowanego już od miesiąca nie jadłem. Lodówka mała też by się przydała. - Weź
pan pralkę, to się na piecyk wymienisz – powiedział mi.
- Dobrze doradził - rzekł Stefan.
- Wymienić się chciałem. Nikt nie miał, chociaż po dwie brali. Tacy, co to w jednym
domu dziadki i młodzi mieszkają, że niby dwa gospodarstwa domowe. Byłem, jak lodówki z
pomocy przywieźli, co się nasłuchałem, jakie swary i kłótnie. Odszedłem.
Stefan Buchacz już się nie odezwał. Przypomniał sobie, że właśnie wtedy pomagał z
samochodu te lodówki zdejmować i jedną szwagrowi skombinował, choć woda tylko pod
ogrodzenie podwórza mu doszła. Zapalił papierosa i dalej zarzucał błysk na szczupaka w dół
rzeki.
- Kołdrę chciałem, brakło. Po kilka brali. Dobrze, że koc dostałem. Puszysty, ciepły.
Później kołdrę sobie kupiłem. Jak już wodę ze Stawiska wypompowali tymi austriackimi
pompami, za sprzątanie się zabrałem. Szło mi to nieporadnie. Sołtys szedł, poprosiłem go, by
kogoś przysłał. Młodzi ludzie przyjeżdżali pomóc przy czyszczeniu po powodzi, to i mnie też
ktoś pomoże. Tak pomyślałem. Lata swoje mam. Obiecał, że przyśle. - Może jakieś łopaty niech
wezmą ze sobą i środki czystości i coś do odkażenia ścian i podłogi, bo meble do wyrzucenia –
powiedziałem. - To środków czystości nie dostałeś? – się mnie spytał zdziwiony. A ja mu jeszcze
bardziej zdziwiony, że przez tydzień ze strychu nie schodziłem, a później mnie jakoś omijali.
Myślałem, że władza wszystko sprawiedliwie rozdzieli. – Oj, Leopoldzie, to nie wiecie, jaki
świat teraz – sołtys ręce załamał, nie wiem, nad światem, czy nade mną, że dotąd tego nie
pojąłem i się nie przystosowałem. - Całymi rodzinami po dary się ustawiali, brali czy trzeba było,
czy nie, jakby się jeszcze ze trzech powodzi spodziewali – mówił sołtys i głową kręcił. Magazyny se porobili ze wszystkiego. Wstydu się tylko najadłem, bo nawet w radiu o tej
pazerności mówili. Przed redaktorami oczami świeciłem. Wstyd jak cholera. Poróżniła ta powódź
ludzi, poróżniła i pokazała, kto ile jest wart – tak do mnie powiedział. Nie powiem, sołtys
czterech chłopców do mnie przysłał ze sprzętem i z butlami potrzebnej chemii. Wyczyścili
porządnie, nawet sołtys sam sprawdził i po piwie im postawił.
Prom przybił do brzegu, ale Leopold postanowił jeszcze chwilę pobyć nad wodą. Młodzi
ludzie powiedzieli dziękuję, wsiedli na rowery i popedałowali stromizną rampy. Stefan Buchacz
pstryknął niedopałek do wody, skręcił kołowrotek, odpiął błystkę i poszedł łowić w zakolu rzeki.
Pewnie tam liczy na leszcza - pomyślał Leopold i wstał z ławki. Oparł się o barierkę promu i
patrzył w zielono-szarą wodę rzeki, w której odbijały się kontynenty obłoków. Rzadkie białe
chmury przepływały pod nim i rozbijały się o burtę promu w tysiące srebrnych odprysków.
Napływały kolejne obłoki. Obserwował je. Świat do góry nogami – z sympatią uśmiechnął się do
takiej myśli i dojrzał w tej lustrzanej toni swoją twarz. Teraz pomyślał, że to właśnie woda rzeki
pokazuje prawdziwe oblicze człowieka. Cóż, że czasem wzburzona, groźna i brunatna od mułu,
wtedy jeszcze szczerzej prawdę o nim mówi. Wyprostował się. Popatrzył na wzniesienie wału i
wciągnął w płuca kilka głębokich oddechów. Powietrze było przejrzyste, pachniało spokojną
zielenią i łuską ryby. Pożegnał się z Emilem i ruszył wolnym krokiem.
Po chwili Emil Dulęba spojrzał na rampę. Leopold Kurzajka już zachodził za szczyt wału,
malał. Jeszcze tylko widać było jego tułów, barki, głowę i znikł.
Woda pluskała rytmicznie o burtę. Szczupak, pewnie ten, na którego bezskutecznie
polował Stefan Buchacz, wyskoczył w górę i opadł głośnym chlupotem do rzeki.
Żabno. 12.08.2013
6