Historia hymnu ZŻWP

Transkrypt

Historia hymnu ZŻWP
TO PRZECIEŻ NIE TAK DAWNO... HISTORIA POWSTANIA PIEŚNI
ZŻWP
Nie pełniłem już wtedy czynnej służby w wojsku, ale nadal korzystałem z obiadów w kasynie
lotniczym przy Żwirki i Wigury. Kasyno znajduje się w pobliżu ronda, na którym obecnie stoi
przedwojenny pomnik Lotnika. Ta oficerska stołówka jest niezbyt oddalona od mego domu a
ponadto – co tu dużo gadać – czułem się w otoczeniu stalowych mundurów bardziej swojsko,
niż gdybym korzystał z położonego bliżej kasyna wojsk lądowych. Aby jednak
zaprowiantować się w lotniczej stołówce, niezbędna była kwartalna przepustka, ponieważ
kasyno położone było wewnątrz zabudowy garnizonowej i trzeba było codziennie
legitymować się stojącemu w bramie wartownikowi. Stanowiło to kłopot, ponieważ co trzy
miesiące wymagano złożenia podania o przedłużenie przepustki, a limit miejsc był
ograniczony, ponieważ wciąż występowały trudności zaopatrzeniowe - szczególnie dotyczyło
to przydziałów mięsa. Mój osobisty, dodatkowy kłopot polegał na tym, że wprawdzie byłem
do niedawna czynnym oficerem lotnictwa, ale kasyno macierzystej instytucji mieściło się
znacznie dalej, bo aż przy Nowowiejskiej. Tak, więc chcąc jadać obiady blisko pomnika
Lotnika, musiałem w dwójnasób motywować konieczność uzyskania przepustki. Przez kilka
lat pokonywałem zwycięsko przeszkody na tym polu, a przez pewien czas udawało mi się
nawet załatwiać przepustkę dla żony. Jednakże, wraz z zawirowaniami społecznymi na
przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych oraz przysłowiowym „octem”, który jako jedyny - pozostawał na półkach sklepowych, trudności z dostępem do kasyna coraz
bardziej
się
nasilały.
I oto nagle dostrzegłem okazję do pozbycia się kłopotów z przepustką. W roku 1981, w
holu kasyna ukazała się informacja, że powstaje organizacja byłych żołnierzy zawodowych i
na miejscu zawiązuje się lokalne koło tego stowarzyszenia. Comiesięczne zebrania odbywać
się będą w sali kinowej leżącej bezpośrednio pod kasynem, a biuro zarządu mieścić się będzie
w tym samym, lub sąsiednim budynku. Wkrótce też dowiedziałem się, że członkowie będą
otrzymywać okresowe przepustki automatycznie, wg listy dostarczanej przez zarząd koła.
Chcecie, to wierzcie, ale nie sprawy programowo ideowe, ani socjalne, ściągnęły mnie do
koła. Głównym magnesem było po prostu pozbycie się mitręgi z niepewnymi przepustkami.
Tak więc, z prozaicznej przyczyny stałem się członkiem Związku Byłych Żołnierzy
Zawodowych. Dopuściłem się przy tym zdrady środowiskowej, bo nie wstąpiłem do
macierzystego koła, które zaczęło wkrótce funkcjonować przy Zarządzie Lotniskowym WL
na Nowowiejskiej, lecz dołączyłem do grona pilotów, inżynierów techniki samolotowej oraz
artylerzystów
i
rakietowców
obrony
powietrznej.
Po niedługim czasie koło, do którego wstąpiłem, stało się ogromne. Liczyło, bowiem
około dwustu osób - od chorążych po generałów. Skupiało nie tylko żołnierzy wywodzących
się z ludowego wojska. Należeli doń także weterani z wojny obronnej 1939 roku oraz lotnicy
walczący później na zachodzie, wsławieni bohaterstwem i sukcesami w bitwie o Anglię, tacy
np. jak płk pil. Witold Łokuciewski. Byli tu, więc przeważnie żołnierze z prawdziwego
zdarzenia, często frontowcy, a nie tak – jak ja – przypadkowo wcieleni w szeregi wojska już
po wojnie. Stąd główną treścią comiesięcznych zebrań były prelekcje i relacje na temat
bieżących
problemów
wojsk
lotniczych
i
obrony
powietrznej.
Nie mniej ważnym zagadnieniem omawianym na zebraniach były bolesne sprawy socjalne
emerytów. Te ostatnie, w trudnym okresie „solidarnościowym” - związane z wielkimi
brakami na rynku i deprecjacją pieniądza, a także z ogólną tendencją polityczną do sekowania
starej kadry - powodowały, że Związek Byłych Żołnierzy Zawodowych przybrał przede
wszystkim charakter związku zawodowego dawnej kadry. Dziś może to się wydawać wręcz
śmieszne, ale wówczas za wielkie dobrodziejstwo uważałem fakt, że po zakończeniu
niektórych zebrań mogłem kupić (od zapobiegliwej komisji socjalnej, która wcześniej
zbierała zaliczki) dziesięć deko kawy, a przed świętami Bożego Narodzenia kilka
mandarynek, albo rajstopy dla żony. Stąd - nawet na najbardziej nudnych zebraniach frekwencja
nie
malała
do
samego
końca.
W burzliwych czasach polskiej transformacji przyszłość nowo powstałej organizacji wcale
nie była pewna. W tej sytuacji za wręcz kuriozalną i nierealistyczną uznałem inicjatywę
ufundowania - dla zaledwie trzyletniego koła, a więc znajdującego się dopiero w stanie
embrionalnym - kosztownego, haftowanego sztandaru. Taką inicjatywę i zarazem obietnicę
samodzielnego sfinansowania zakupu, zgłosił na jednym z zebrań samotny, emerytowany
pułkownik Antoni Gogol - w 1939 roku podoficer i telegrafista wojenny. Osobiście uznałem
jego propozycję za nieszkodliwą fanaberię, albo nawet za żart, bo nazwisko jakoś natarczywie
kojarzyło się z wielkim prześmiewcą, autorem „Rewizora”, „Martwych dusz” i innych
komedii. Sądziłem, że zamiar zniknie równie szybko, jak się zrodził. Potem jednak
dopuszczałem również myśl, iż pułkownik Gogol mógł wiązać swój pomysł z częstymi w tym
środowisku pogrzebami - no, bo cóż to za oficerski pogrzeb bez sztandaru i koleżeńskiego
pocztu w stalowych mundurach?! Może w tym aspekcie nie pomijał i własnej uroczystości,
która
przecież
kiedyś
musi
się
zdarzyć?
Aż do następnego roku panowała w sprawie sztandaru kompletna cisza i przypuszczałem,
że inicjatywa rzeczywiście spaliła na panewce. Nagle, w roku 1985, zarząd koła
poinformował, że sztandar jest gotowy. Osłupiałem z wrażenia, bo jak się okazało był to
osobisty dar inicjatora, który wszystkie uciułane w życiu oszczędności przeznaczył na ten cel.
A była to kwota rzędu dwustu tysięcy złotych! Nie miałem słów podziwu dla skromnego z
natury człowieka, którego bym pewnie nigdy nie zauważył wśród masy kolegów, bo nie
pamiętam, aby kiedykolwiek dyskutował na zebraniach, lub aspirował do władz. Dla mnie
osobiście, był to akt podwójnie zaskakujący, bo w czasie mej drogi wojskowej nie spotkałem
się z podobnym, indywidualnym gestem, a ponadto - jak wspomniałem - nasze koło i cały
ZBŻZ można było jeszcze wówczas zaliczyć do „niemowlaków” i to o niepewnej przyszłości
w
chwiejnych
czasach
schyłku
PRL.
Zanosiło się teraz na wielką uroczystość wręczenia owego sztandaru. Zaproszono Dowódcę
Wojsk Obrony Powietrznej Kraju, władze Ochoty, władze naczelne ZBŻZ, przedstawicieli
bratnich
kół
z
całej
Warszawy,
Komendantkę
Hufca
ZHP
itp.
Zarówno mój początkowy sceptycyzm, jak i wzruszający podziw dla skromnego kolegi,
który samodzielnie sfinansował tak poważne zamierzenie, sprowokowały i mnie do działania.
Postanowiłem dołożyć cegiełkę przynajmniej do samej uroczystości. Oczywiście, nie byłem
w stanie zafundować koleżeńskiego obiadu, lub choćby lampki wina dla kilkuset osób, więc
mój dar mógł polegać wyłącznie na rzeczy abstrakcyjnej. Po prostu postanowiłem napisać
pieśń
dla
koła,
co
leżało
w
moich
możliwościach.
Wydało mi się, że - bez jakichkolwiek wydatków ze strony organizatorów - premiera
pieśni poświęconej byłym żołnierzom zawodowym, i do tego w autorskim wykonaniu, może
znakomicie urozmaicić i uświetnić uroczystość. Nic nikomu nie mówiąc zabrałem się krzepko
do roboty i wykorzystując dotychczasowe doświadczenia autorsko - kompozytorskie,
napisałem utwór noszący tytuł „To przecież nie tak dawno”. Nie będę ukrywał, że zawarłem
w nim również bardzo osobiste odczucia, bo przecież nie tak dawno nosiłem mundur – także i
ten maskujący, polowy. Uważając, że rzecz jest znakomita, omal z wypiekami na twarzy
pobiegłem do zarządu koła z propozycją odśpiewania utworu w czasie oficjalnego programu
uroczystości. Prezes koła, płk Tadeusz Głąbik, oraz koledzy z zarządu byli całkowicie
zaskoczeni, bo absolutnie nie znali moich dotychczasowych dokonań na tym polu. Zanuciłem
im nową rzecz, spodobała się i uzyskałem solenne zapewnienie, że włączą ją do programu
uroczystości
wręczenia
sztandaru.
Teraz ćwiczyłem zapamiętale tekst i melodię wyobrażając sobie, że - po odpowiednich
przemówieniach i wręczeniu sztandaru - stanę dumnie na scenie i wobec kilkuset kolegów
oraz zaproszonych gości, przedstawię najnowsze dzieło. Życie twórców musi być widocznie
zawsze powiązane z cierpieniem, ponieważ stało się inaczej niż sobie obiecywałem.
Mianowicie, kiedy (26 października 1985 roku) w sali kinowej zjawiłem się tuż przed
uroczystością, prezes koła bardzo się sumitował i uprzejmie przepraszał oznajmiając, że nieoczekiwanie - w części artystycznej zastąpi mnie „Radar”, czyli reprezentacyjny zespół
Wojsk Obrony Powietrznej Kraju. Sprawa z ufundowaniem sztandaru nabrała, bowiem
takiego rozgłosu, że wysokie władze wojskowe zobowiązały ten zespół do uświetnienia
uroczystości. W tej sytuacji zarząd chciałby, aby mój solowy występ odbył s ię dopiero po
koncercie i to piętro wyżej, czyli w kasynie. Mają się tam wszyscy spotkać na uroczystej
lampce
wina.
Masz babo placek! Byłem zdruzgotany taką perspektywą i wyobrażałem sobie jak najgorzej
owo śpiewanie do kotleta na hałaśliwej, znacznie niższej sali, przy dźwięku sztućców i
koleżeńskich rozmów. Myślałem zdecydowanie o rezygnacji z występu i tak by się stało,
gdyby nie jeden z wyjątkowo sympatycznych członków zarządu, płk Mieczysław
Szelągowski. Ten wziął mnie na stronę i zaczął usilnie ora z długo przekonywać, że wycofując
się z programu sprawię kołu ogromny zawód, bo wieść o powstaniu utworu już się
pantoflową
pocztą
rozeszła
i
sporo
osób
oczekuje
na
premierę.
Trudno. Pomimo niewątpliwego despektu zgodziłem się i zdenerwowany, z bijącym
sercem zająłem na razie miejsce w ostatnim rzędzie sali kinowej. Po wielu przemówieniach,
listach gratulacyjnych, kwiatach i wylewnych podziękowaniach dla fundatora, nastąpiło na
scenie uroczyste wręczenie nowiutkiego sztandaru prezesowi koła, a potem pocztowi
złożonemu
z
trzech
umundurowanych
emerytów
lotnictwa.
Następnie z dumą zapowiedziano występ „Radaru” oraz zaproszono wszystkich, po
koncercie, na lampkę wina w kasynie. Z zainteresowaniem zacząłem słuchać kilkuosobowego
zespołu, w tym sekcji muzycznej, której bodaj dominującym elementem okazała się perkusja.
Wszyscy występowali po cywilnemu i w różnorodnych strojach. Za chwilę „Radar” miał mi
oddać - niechcący - bezcenną przysługę. Jego występ, bowiem – zgodnie z modą,
bezkrytycznie małpującą w formie i treści cywilne zespoły estradowe - nie miał absolutnie nic
wspólnego ani z mundurem, ani z piosenką wojskową, a cóż tu dopiero mówić o utworach
poświęconych byłym żołnierzom. Natomiast gigantofony i wypływające z nich decybele
przekraczały wszelkie progi wytrzymałości ludzi trzeciego wieku. Stąd, bardzo wielu byłych
oficerów chroniąc słuch opuszczało salę w trakcie koncertu. Wkrótce i ja podążyłem ich
śladem i wyszedłem na obszerny hol.
* * *
Po ogłuszającym koncercie „Radaru”, uczestnicy uroczystości znaleźli się w kasynie i zasiedli
czwórkami przy osobnych stolikach. Osobiście wybrałem skrajny, aby w czasie ewentualnego
występu nie mieć nikogo poza sobą. Stoliki były już zastawione, ale na razie nikt nie brał
sztućców do ręki. Nalewano wino, a kiedy tylko znalazło się we wszystkich kielichach, prezes
wzniósł króciutki toast za fundatora sztandaru i od razu zapowiedział, że natychmiast po
spełnieniu toastu poprosi o chwilę uwagi. Gdy tak się stało, głośno zaanonsował: „Szanowni
goście! Drodzy koledzy! Zanim zaczniemy jeść - posłuchajmy w skupieniu autorskiego
wykonania piosenki, którą dla naszego koła ułożył kolega Jan Chojnacki. Nosi ona tytuł „To
przecież
nie
tak
dawno”.
Proszę
panie
pułkowniku!”.
Nie było już odwrotu! Wstałem i skłoniłem się. Wszystkie oczy zwróciły się w moim
kierunku. Zaległa kompletna cisza, gdyż obecni z naturalnym zaciekawieniem czekali, albo
na sukces, albo na kompromitację autora - niczego nie mogli wykluczyć! Podobnie bowiem,
jak wcześniej zarząd koła, zupełnie nie znali moich dokonań poetycko-kompozytorskich i to
dodatkowo wzmogło zainteresowanie. Stojąc, czułem się jak na estradzie, bo z góry
patrzyłem na twarze siedzących przede mną osób, a przy tym wiedziałem już na pewno, że
nie będę śpiewał do kotleta i przebijał się przez szmer rozmów i brzęk sztućców. Nacisnąłem
klawisze akordeonu i pełnym głosem zaśpiewałem, wyjątkowo bez najmniejszej tremy,
wszystkie zwrotki. O dziwo! Akustyka sali okazała się znakomita i wręcz niosła mnie na
odważnych skrzydłach, wzmocnionych skutecznie pierwszą lampką wina:
1. To przecież nie tak dawno mundur i hełm i broń,
to przecież jeszcze sprawna i nasza myśl i dłoń !
Choć już nie zawodowi, to niechaj Polska wie,
że także dziś gotowi na rozkaz stawić się.
Refren: Śpiewajmy przyjaciele, a obok wielkich słów
i młodość i wesele na chwilę wrócą znów.
Tu w swoich będąc kole do góry głowę wznieś,
na dole i niedole najlepsza własna pieśń !
2. Za nami poligonów piach i zimowy las,
przed nami - jakże złudny – wypoczywania czas.
W pamięci pozostaje żołnierskiej służby znój
dla ojczystego kraju, gdzie dom i twój i mój...
Refren: Śpiewajmy przyjaciele, a obok wielkich słów...
3. To pewne, że buława całkiem się dobrze ma,
gdy - w nowych już tornistrach – z chłopcami w pole gna.
Nam zaś niech towarzyszy, jak echo dawnych szarż,
- aż po nastanie ciszy – prosty, żołnierski marsz...
Refren: Śpiewajmy przyjaciele, a obok wielkich słów...
Pieśń spotkała się z żywiołowym aplauzem tym bardziej, że swoją kameralnością oraz
powagą stanowiła pożądany kontrast wobec nieznośnie hałaśliwego i bezideowego występu
„Radaru”. Poza tym, słowa oddawały wiernie odczucia i patriotyzm środowiska byłych
żołnierzy. Z wielu ust popłynęły gratulacje i podziękowania, w tym przede wszystkim od
fundatora sztandaru, prezesa koła i władz. Ja zaś solennie i szczerze dziękowałem
organizatorom, że właśnie tu, i w takiej chwili, przewidzieli odśpiewanie pieśni. Byłem
upojony sukcesem i do dziś sądzę, że był on zasłużony. Ba, nawet u młodych wówczas
kelnerek miałem fory i mam je do dziś, kiedy przychodzę do kasyna na obiady, bo one też z
przejęciem wysłuchały autora podczas „sztandarowe j” lampki wina. Taka przygoda zdarzyła
im się tu przecież po raz pierwszy...
i może w ogóle jedyny?...
Rychłe nauczenie weteranów śpiewania okazało się trudne i wobec tego nagrałem
piosenkę. Wykonanie powiodło się na tyle dobrze, że w pełni zaspokaja również moje
ambicje autorskie oddając w pełni nastrój i treść zapisu. Utwór jest przekazywany przez
głośniki podczas inauguracji niektórych zebrań tego licznego koła. Trwa to już kilkanaście
lat,
a
ostatnio
spotkała
mnie
niezwykła
przyjemność.
W roku 2001 koło, pod przewodem płk Bogdana Millera, zorganizowało wielką,
jubileuszową fetę z okazji dwudziestolecia swego istnienia. Również i teraz nie znałem
szczegółowego programu uroczystości. Gości, w tym „oficjeli”, było nawet więcej niż
podczas wręczania sztandaru. Tym razem nie miałem już konkurencji w postaci „Radaru”,
natomiast aż mi serce waliło, kiedy całą imprezę w sali kinowej otwierała moja, potężnie
nagłośniona pieśń. To niezwykłe przeżycie, kiedy w towarzystwie kilkuset ludzi słucha się
niespodziewanie bardzo wzmocnionego własnego głosu, nagranego na płytę wiele lat
wcześniej. Uznanie dla dość trwałego już dzieła wyraziło się m.in. i w tym, że z rąk Dowódcy
Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej, generała Dulęby, otrzymałem - w kulminacyjnym
punkcie uroczystości - pisemne podziękowanie za działanie na rzecz byłych żołnierzy
zawodowych. Przy okazji zamieniłem z generałem słowo o dużym znaczeniu utworu dla
środowiska.
To przecież nie tak dawno!.. Wydaje się, że to zaledwie wczoraj był rok osiemd ziesiąty
piąty, kiedy ziściła się obietnica niezwykłego darczyńcy, pułkownika Antoniego Gogola!
Tymczasem,
już
od
kilkunastu
lat
nie
ma
go
na
świecie.
Po panu Antonim - skromnym, a zarazem jakże szczodrym dla kolegów z nieopierzonego
jeszcze wówczas koła Związku Byłych Żołnierzy Zawodowych, oficerze - coś jednak
pozostało :
Haftowany sztandar... i piosenka.
Tekst i foto: płk Jan CHOJNACKI
Płk Chojnacki autor hymnu ZŻWP - to ten starszy Pan w środku