Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Copyright © Izabela Pietrzyk, 2015
Projekt okładki
Luiza Kosmólska
Zdjęcie na okładce
© Nagib El Desouky/Arcangel Images
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Joanna Habiera
Ko­rek­ta
Katarzyna Kusojć
Bronisława Dziedzic-Wesołowska
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-7961-178-2
Warszawa 2015
Wy­daw­ca
Pró­szyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
DRUKARNIA TINTA
13-200 Działdowo, ul. Żwirki i Wigury 22
www.drukarniatinta.pl
I NIE MÓW NIC. KOCHA SIĘ ZA NIC.
NIE ISTNIEJE ŻADEN POWÓD DO MIŁOŚCI.
Paulo Coelho
rozdziaŁ 1 Wiktoria przykleiła nos do szyby i podziwiała krajobraz
za oknem. W światłach latarni tańczyły ogromne białe płatki,
które w niczym nie przypominały normalnego styczniowego
śniegu; wyglądały raczej jak efekty specjalne ze starego,
uroczo tandetnego filmu. Po zasłanych białym dywanem
chodnikach kroczyli mężczyźni, wystrojeni w garnitury
i długie płaszcze, a obok nich truchtały wyfiokowane kobiety
– niemal wszystkie ubrane w długie suknie i zamszowe
szpileczki. Panowie czasami służyli im ramieniem, a czasa­
mi zostawali w tyle, gdyż eleganckie damy, z zarzuconymi
niedbale na ramiona futrami, biegiem pokonywały dystans
dzielący drzwi samochodów od głównego wejścia do Te­
atru Polskiego. Drobiły rozpaczliwie na niebotycznych
obcasach i popiskiwały za każdym razem, kiedy cieniutki
pantofelek trafiał w głębszą zaspę.
Teatr stał dokładnie naprzeciwko i Wiktoria powinna
już oswoić się z konsekwencjami tak niebanalnego są­
siedztwa, znowu jednak dała mu się zaskoczyć kolejną
scenografią, tym razem w zimowej odsłonie.
Kupiła to mieszkanie dwa miesiące temu, gdy od pierw­
szego wejrzenia zakochała się w urokliwej kamienicy
7
i oplatających ją krętych zaułkach, którymi można było
na sto sposobów zejść do nabrzeża Odry. Wspinając
się nimi w przeciwnym kierunku, potrzebowała pięciu
minut, aby trafić do parku, a dziesięciu, by znaleźć się
w samym centrum miasta. Mimo że codziennie prze­
mierzała wąskie uliczki, wciąż jeszcze zdarzało jej się
pobłądzić w zakamarkach starej dzielnicy. Nie martwiła
się tym, bo za każdym razem odkrywała coś nowego: albo
cudnej urody odrestaurowaną, wymuskaną kamienicę
z pracowniami modystek na parterze, albo podwórko,
na którym czas zatrzymał się w latach sześćdziesiątych
ubiegłego stulecia i ani myślał przyjąć do wiadomości,
że na świecie nastał już dwudziesty pierwszy wiek.
Ignorowali to również właściciele zakładów usługowych
przycupniętych w oficynach, z chylącymi się do ziemi
trzepakami i ze stertami wyrzuconych na środek rupieci:
kawałkami mebli, fragmentami metalowych ram, dziu­
rawymi garnkami, pojedynczymi butami, obudowami
radioodbiorników, abażurami, zwojami kabli…
Któregoś dnia postanowiła odwiedzić jedno z takich
podwórek, żeby oddać do szewca buty, które nieopatrznie
zostawiła na środku przedpokoju, zapomniawszy o nie­
wybrednej Cykorii. Czteromiesięczne szczenię dostało
imię na cześć swoich rodziców: Cykora i Kolii, ale Wika
coraz częściej zastanawiała się nad przechrzczeniem
suczki. „Błyskawica” pasowałoby lepiej – tak skuteczną
była niszczycielką. Małe ząbki obracały wniwecz, co
popadnie, a najciekawsze, że owych ząbków kompletnie
nie interesowały zabawki wyprodukowane specjalnie
dla rozbrykanych psiaków. Wręcz przeciwnie – tylko one
pozostawały nietknięte. Reszta domostwa była pokąsana,
poszarpana, pogryziona lub przynajmniej zmemłana. Ten
8
smutny los spotkał między innymi obcasy nowiutkich
i nieprzyzwoicie drogich kozaczków. Wiktoria najpierw
wystraszyła się, czy Cykorii nie zaszkodzi połknięty
kauczuk, a kiedy się okazało, że wszystko zostało przy­
swojone i wydalone, poczuła do suczki wdzięczność
za oszczędzenie cholewek.
Wrzuciła buty w reklamówkę i poszła do szewca.
Z pewnym trudem odnalazła opuszczone podwórko,
na które przypadkowo trafiła kilka dni wcześniej, gdy
wracała ze spaceru z Cykorią. Zbłądziła wtedy kolejny
raz, chociaż nabrała przekonania, że orientuje się już
nieźle w skrótach między bramami. Nadrobiły drogi, ale
dzięki temu odkryła następne „czarodziejskie lustro”,
jakich pełno było w tej dzielnicy. Ponownie miała ochotę
tamtędy przejść, więc potraktowała obojętnie lśniące
blichtrem wystawy na parterach odrestaurowanych ka­
mienic i z uporem szukała zapyziałej oficyny. Minęła
powyginany trzepak, hałdę węgla, stertę rupieci i dotarła
do drzwi zakładu. Nacisnęła klamkę, a potem rozglądała
się dookoła i wdychała zapachy, węsząc niczym Cykoria.
Tak jak podejrzewała, właściciel warsztatu – podobnie
jak podwórko – gwizdał na dwudziesty pierwszy wiek.
Miała wrażenie, że po wejściu do środka stała się małą
dziewczynką, którą mama wysłała z całą torbą butów
wymagających natychmiastowego podzelowania. Pa­
trzyła na obdrapane ściany, na stare linoleum pokryte
kawałkami różnych dywanów, na brudną, naderwaną
kotarę, zza której widać było toporny stół i narzędzia
rodem z czasów króla Ćwieczka, na podchmielonego
mężczyznę tarabaniącego się do niej zza tej kotary…
–W młockarnię wpadły czy jak? – Z niekłamanym
zdumieniem oglądał żałosne resztki po obcasach.
9
–Nie. Piesek je pogryzł. – Uśmiechnęła się do pijanego
jak szewc szewca, rozkoszując się wonią żrącego kleju,
wieloletniego brudu i naprawianych w nieskończoność
starych butów.
–A pani aby pewna, że to pies? – Podniósł na Wik­
torię rozchwiany wzrok. – Może na rynku kupiła pani
od Ruskich małego niedźwiedzia albo jakieś inne dzikie
coś?
–Zapewniam, że to pies. – Nie przestawała się uśmie­
chać. – Da się coś z tym zrobić?
–A co ma się nie dać... – Uniósł nonszalancko ramiona
i zastygł w tej pozie. – Nie da to się trzasnąć drzwiami
obrotowymi, królowo złota…
–Super! – ucieszyła się Wiktoria, nieco zdziwiona,
że szewc wie już o istnieniu drzwi obrotowych. Nic
bowiem nie wskazywało na to, że opuścił swój warsztat
od lat sześćdziesiątych. Wyglądał dokładnie tak samo jak
całe jego królestwo. I nawet pachniał podobnie. – Czyli
zrobi pan te obcasy od nowa?
–A co mam nie zrobić? – Lustrował skutki niszczy­
cielskiej działalności Cykorii. – Ale trochę to będzie
kosztować. Cały spód trza robić od nowa. Wymiana
glanka, sztukowanie…
–Ile? – przeraziła się, nie wnikając, czym jest glank.
A może glanek?
–Ja wiem? – Czochrał się po głowie. – Ze trzydzieści,
a może i czterdzieści złotych? Tak do pięćdziesięciu trza
rachować.
–Niech będzie. – Odetchnęła z ulgą, bo czymże było
pięćdziesiąt złotych wobec kasy, jaką przepuściła na ko­
zaczki?
–No to piszemy… – Szewc wyciągnął bloczek spod
10
lady i wsunął fioletową kalkę pod pierwszą stronę. – Jak
królowa raczy się nazywać…?
Miała wrażenie, że przeniosła się nie tylko w cza­
sy dzieciństwa, ale jeszcze w dużo bardziej odległe
rejony. Pijany facet, dziwna sceneria i to nazwanie
jej królową…
Przypomniał jej się cytat z ukochanego Bułhakowa:
„– To wódka? – słabym głosem zapytała Małgorzata.
–Na litość boską, królowo – zachrypiał – czy ośmie­
liłbym się nalać damie wódki? To czysty spirytus”.
Wyszła z zakładu, oszołomiona wizytą w nierealnej
czasoprzestrzeni. Długo nie docierało do niej, że ma już
prawie czterdzieści lat i matka dawno przestała wysy­
łać ją do szewca albo magla. Teraz raczej wysłałaby ją
do… diabła?
Miała rację, bo wbita w lata, bezdzietna i niezamężna
córka rzeczywiście stanowiła życiową porażkę Janiny
– była źródłem jej wiecznych trosk oraz utyskiwań.
Na dodatek nie uległa swatowskim zakusom matki i wciąż
uciekała z zastawionych na nią małżeńskich sideł. Za­
miast dziękować za narajanie kawalerów i skwapliwie
z którymś z nich stanąć na ślubnym kobiercu, odrzu­
cała zaloty, jakby nie wiedziała, ile wiosen sobie już
liczy. Matka załamywała ręce, nie pojmując, dlaczego
to niewdzięczne dziecko tak bardzo różni się od swojej
starszej siostry Amelii, która, dla odmiany, napawała
dumą rodzicielkę: wydała się za marynarza, urodziła
im dwójkę wnuków, no i prowadziła dom, o którym aż
miło opowiadać sąsiadkom oraz obcym ludziom spotka­
nym przypadkowo w kilometrowej kolejce do lekarza
pierwszego kontaktu.
11
No ale cóż – konstatowała niezmiennie Janina, roz­
myślając o swoich córkach – Mela zawsze była dobrym
i grzecznym dzieckiem, a Wika od urodzenia chadzała
własnymi ścieżkami. Już taka widać jej natura…
Być może przez tę naturę, a być może odurzenie wo­
nią kleju, po wyjściu od szewca kolejny raz zabłądziła.
Tradycyjnie skończyło się cudownym odkryciem: trafiła
do piwnicznej izby oferującej za bezcen bliżej nieokreś­
lony asortyment. Wiktoria domyśliła się, że co bardziej
przedsiębiorczy lokatorzy pobliskich oficyn zamiast wy­
rzucać niepotrzebne rzeczy na środek podwórka, znosili
je do tego Sklepu Osobliwości – jak szybko ochrzciła
w myślach odkryte lokum. Postanowiła coś kupić, ale
niełatwo było zdecydować się na konkretny przedmiot.
W końcu wybrała stary, szydełkowany obrus, uznawszy,
że idealnie pasuje do jej mieszkania.
Urządziła je pod dyktando Emilki, osiemnastoletniej
siostrzenicy, która oprócz niebanalnego języka miała też
niebanalne plany na przyszłość: marzyła o studiowaniu
dizajnu w megawypasionej warszawskiej uczelni. Obyta
w temacie nastolatka postanowiła, że nowe mieszkanie
ciotki powinno zmierzać w kierunku bowaryzmu – nurtu
w dizajnie, który wyraża tęsknotę za nierealnym.
–Czaisz? – tłumaczyła Emilka. – Robisz jeden
luk na chatę i od razu wiesz, że lokator odgradza się
od brzydoty świata. Co my tu mamy? Trochę nierealne
fantazje, duża emocjonalność, lekkie nieprzystosowanie
do rzeczywistości, wybujałe marzenia, sentymenta­
lizm…
Szydełkowany obrus idealnie odgrodzi Wiktorię
od brzydoty świata, udowodni, że ma trochę nierealne
12
fantazje i jest sentymentalna. Brak przystosowania do rze­
czywistości potwierdzała też wizyta u pijanego szewca
i wgapianie się w śnieg, który wirował pod latarniami,
by spaść na głowy dumnie kroczących mężczyzn i bie­
gnących do teatralnego wejścia kobiet obutych w za­
mszowe szpileczki…
Stała z przyklejonym do szyby nosem i napawała się
bajkowym widokiem za oknem. Uwielbiała obserwować
budynek Teatru Polskiego, odkąd się wprowadziła. Szyb­
ko zauważyła, że ten gmach prowadzi podwójne życie:
udawał niepozorną szarą myszkę, która nagle potrafi
zamienić się w królową. Tak jak teraz…
Rozogniona światłami ceglasto-beżowa elewacja
i wybrzuszony, piaskowany fronton wyglądały w ten
mroźny wieczór niczym oaza ciepła, do której gnały
panie i niespiesznie zdążali panowie. Pretensjonalnie
duże płatki śniegu podsycały wrażenia…
Nic dziwnego, że sto lat temu urzędowali tu wolno­
mularze – pomyślała Wiktoria, utrwalając w pamięci
surrealistyczny obrazek, żeby przywołać go, jeśli któ­
regoś dnia zwątpi w piękno świata. Lubiła robić takie
„zdjęcia w głowie”…
Dzwonek komórki odkleił Wiktorię od szyby. Po
dłuższej chwili znalazła go na komodzie, obok zegara
z mosiężną baletnicą.
–Cześć, mała – ucieszyła się, zobaczywszy imię sio­
strzenicy na wyświetlaczu. – Widziałaś, jak śnieg sypie?
Coś pięknego, prawda?
–Widziałam, widziałam… – zaburczała Emilka bez
cienia entuzjazmu. – Zjarałam się tym pięknym śniegiem
lepiej niż skrętem z rzeżuchy.
13
–Przestań. Gdybyś mogła teraz zobaczyć mój widok
z balkonu, tobyś inaczej mówiła. Za chwilę rozpoczyna
się spektakl, więc tłumy walą do teatru… – Opisy­
wała ze szczegółami pejzaż, chociaż była pewna, że
dziewczyna nie przerywa ciotce tylko przez grzeczność.
Zakończyła więc szybko. – No tego nie da się oddać
słowami!
–Ale miło, że próbujesz… – Dyskretne ziewnięcie
potwierdziło przypuszczenia Wiktorii. – Ciekawe, czy
byłabyś równie wniebowzięta, gdybyś musiała to wszyst­
ko odśnieżać. Se w końcu żyły pochlastam durną szuflą
albo komuś nią przywalę!
–Domyślam się, że odśnieżałaś dzisiaj. – Nie chciała
rozeźlić nastolatki, więc z trudem powstrzymała wybuch
śmiechu.
–Dzisiaj, wczoraj, przedwczoraj... Co się budzę, mam
dzień świra, świstaka i spoconej świni! Więc jeszcze ty
mi nie dowalaj, dobrze? Wystarczą mi zwały śniegu!
– Emilka prychała po każdym zdaniu. – Powiedz lepiej,
jak się miewa Cykoria. Urosła?
–Urosła. I jest bardziej zachwycona śniegiem niż
ja. – Stłumiła kolejny atak wesołości. – Nic więcej nie
powiem, bo jeszcze bardziej ci dowalę.
–Wycziluj – uspokoiła ciotkę w swoim języku, któ­
ry był swoistym połączeniem polskiego i angielskiego,
z racji czego Wiktoria nazwała go polgielskim. – Psie
zachwyty dźwignę. Na pewno nie mają nic wspólnego
z twoimi romantycznymi androidami.
–Andronami – poprawiła siostrzenicę, przyzwycza­
jona już do tego, że mówienie po polgielsku ma zgubny
wpływ na posługiwanie się poczciwą polszczyzną.
–Czym?! Jakimi znowu andronami? O co cho?!
14
–Chodzi o to, że plotę androny, a nie androidy. An­
drony to…
–Heloł! Nie pouczaj mnie, dobra? – obruszyła się
Emilka. – Jakbyś chciała wiedzieć, to androidy są syste­
mami operacyjnymi do różnych wypasionych gadżetów:
komórek, smartfonów, tabletów. To takie aplikacje, które
poszerzają funkcjonalność i działają dokładnie tak samo
jak twoja nienormalna wyobraźnia, która widzi cuda
w zwykłym śniegu pod teatrem. – Słysząc martwą ciszę,
zaśmiała się triumfalnie. – No! To chyba sobie z grubsza
wyjaśniłyśmy androidy i te… jak im tam?
–Androny. Czyli bzdury, głupstwa. I tytuł tomiku
Brzechwy… – Wiktoria zdała sobie sprawę, jak blado
wypadają androny przy androidach, więc dorzuciła w ich
obronie: – Dzieciaki uwielbiają te wiersze!
–Tak to bywa, kiedy człowiek całe życie uczy pierw­
szaki… – westchnęła wyrozumiale Emilka. – Opowiesz
wreszcie o Cykorii? – Wróciła do ulubionego tematu. Wi­
docznie postanowiła tym razem nie wytykać ciotce pra­
cy z siedmiolatkami i życia w złudzeniu, że wszyscy są
na poziomie jej uczniów. – Bryka w śniegu? Co teraz robi?
–Śpi, bo przez dwie godziny ganiała po parku. – Wika
z czułością przyglądała się rozciągniętemu na podłodze
psiakowi, który wyglądał, jakby stracił przytomność.
– Wsadza łeb w zaspy razem z uszami i nie wiem, jakim
cudem w żadnej się nie udusiła. Na dodatek zamiast
chodzić, podskakuje jak piłeczka. Co ci będę opowia­
dać? Wpadnij, to razem pójdziemy na spacer i sama się
przekonasz.
–Wpadnę, wpadnę. Stęskniłam się za nią strasznie.
–Pasuje ci jutro? Kończę lekcje o czternastej. – Tę­
skniła za siostrzenicą tak samo jak ona za jej psem.
15
–Jutro nie dam rady, kwach totalny w chacie. Oj­
ciec wypływa i świruje jak bąbel w oranżadzie. Nie
chcę go prowokować do większego musowania. Czaisz
klimat?
–Wpadnij, jak wypłynie – zaproponowała Wiktoria,
pełna podziwu dla siebie, że zdołała zachować obojętny
ton. – Śnieg szybko nie stopnieje. Zdążysz zobaczyć
Cykorię w akcji.
–No! Nie mogę się doczekać. I nie tylko o psie mówię.
Ojciec idzie w morze! Też się cieszysz, co?
–A co mnie to obchodzi? – Wiktoria pochwaliła się
za beznamiętność. – Kiedy wpadniesz?
–Jak ty mnie czasami wkurzasz! Fembot!
–Kto?! – W końcu wybuchnęła serdecznym śmiechem.
Uwalniała też radość z rychłego wyjazdu szwagra. – Że
ja niby jestem fembot? Czyli kto?
–Kobieca wersja robota. I też android, tylko inny
– niechętnie wyjaśniła Emilka, jakby zdemaskowała
nieszczerość ciotki. – Kolnęłam do ciebie, żeby prze­
kazać superniusa, a ty mi, że masz to gdzieś. I jeszcze
czepiasz się, jak mówię! – Zamilkła na chwilę, jednak
nie doczekawszy się reakcji na zaczepkę, złożyła broń.
– No dobra, mam udawać głupią, to poudaję, co mi tam.
Poczekaj… – Znowu zrobiła pauzę, a potem sapnęła:
– Dżizas! Muszę kończyć. Bąbel już szaleje w salonie
i buzuje coraz głośniej. Pewnie zaraz wpadnie do mojego
pokoju i pianą mi dywan zaleje.
–Hamuj, mała, hamuj. – Wiktoria wróciła do obo­
jętnego tonu. – To twój ojciec. Należy mu się…
–Co mu się należy, to ja dobrze wiem! – przerwała
jej brutalnie siostrzenica. – Ale jakoś wytrzymam. Idź
lukać na śnieg i na swój zaczarowany teatr. Nie każdy
16
może żyć w bajce, ja spadam do reala. Odezwę się, jak
kochany tatuś zniknie na morzu. Nara!
–Nara…
Wbrew ironicznym sugestiom zamiast „lukać” na za­
czarowany teatr, poszła do kuchni, żeby „wylukać” wino
tudzież korkociąg. Baśniowy krajobraz przestał ją intere­
sować, bo widok wypływającego w morze szwagra wydał
jej się piękniejszy nawet od czarodziejskiego gmachu
z podświetloną na ognistoczerwono elewacją.
Nigdy nie lubiła Sławka. Był dla niej zaprzeczeniem
prawdziwego mężczyzny, chociaż niby posiadał zestaw
cech powszechnie uznawanych za pożądane w etalonie
samca: silny, władczy, niezależny, samodzielny, odpo­
wiedzialny, cierpliwy, opanowany, słowny, przewidy­
walny, powściągliwy… bla, bla, bla. Mogłaby mnożyć te
przymioty w nieskończoność, ale w jego wydaniu były
one tak karykaturalnie przejaskrawione, że zamieniały
się w wady, przez co zadowolony ze swojej stupro­
centowej męskości szwagier przypominał jej zimnego
prostaka, żeby nie powiedzieć brutalnie – zwykłego
sukinsyna.
Wprawdzie nigdy w życiu nie podniósłby ręki na żonę,
ale mimo wszystko łudząco przypominał swoim cha­
rakterem Pawła – damskiego boksera, z którym Wiktoria
spędziła osiem lat i od którego odważyła się w końcu
odejść i uciec pod opiekuńcze skrzydła siostry. Sławka
nie było wtedy w domu, więc mogła spokojnie lizać
rany, odzyskiwać mocno nadszarpniętą wiarę w siebie
i odbudować pozrywane więzi zarówno rodzinne, jak
i przyjacielskie, a przede wszystkim nawiązać poro­
zumienie z ukochaną, nieco krnąbrną Emilką, która
początkowo traktowała ciotkę jak śmierdzące powietrze,
17
jednak z biegiem czasu zaczęła nazywać ją swoją BFF,
czyli Best Friend Forever.
Starała się odpłacać siostrzenicy tym samym, ale
nie było to łatwe, bo czasami musiała wchodzić w rolę
doświadczonej moralizatorki. Jak przed chwilą, kiedy
resztkami sił hamowała się, by nie krzyknąć do słuchawki:
„Twój ojciec wyjeżdża? Cóż za fantastyczna wiadomość!
Niech płynie w cholerę i kil mu w stopę!”.
Podeszła do wiszącego w przedpokoju ogromnego
lustra w szerokiej, złoconej ramie i uśmiechając się
zjadliwie, uniosła do góry wypełniony winem kieliszek.
–Twoje zdrowie, Sławuś. Za tych, co na morzu!
– Mrugnęła wesoło do swojego odbicia.
Przeszła do salonu i rozsiadła się na welurowej kana­
pie, kolorem przypominającej wino, którym przed chwilą
wznosiła toast za szwagra. Zastanawiała się, jak tu ściągnąć
do siebie Melę uwolnioną spod czujnej opieki pana kapitana.
–Przecież ja mam imieniny! – zakrzyknęła w olśnie­
niu. Odstawiła wino, przy czym omal nie stłukła kieliszka,
i rzuciła się do kalendarza. Kiedy wypada jedenasty lutego?
Jeśli w środku tygodnia, urządzę wcześniej. To doskonała
okazja na spotkanie… Jestem genialna! Kiedyś umrę na in­
teligencję… Odnalazła datę opatrzoną podpisem: „Wiktorii,
Olgierda”. Wtorek. Muszę wcześniej. Czyli w sobotę, ósme­
go! Pstryknęła palcami w kalendarz. Yes, i w porzo, spoko
termin, jak powiedziałaby Emilka… O! A co tu robi moja
niunia? Pochyliła się nad Cykorią, która ziewała przy jej
nogach, wystawiając różowy jęzor przypominający plaster
konserwowej szynki. – Obudziłam psinkę?
Oblizanie całej twarzy pani i jej prawego ucha świad­
czyło, że pies nie żywi urazy, ale Wika tłumaczyła się
dalej.
18
–Latam i krzyczę, bo nie masz pojęcia, co się wy­
darzyło, kiedy spałaś. Wiesz, że Sławek wypływa jutro
na kilka miesięcy w morze?!
Cykoria przykucnęła, a zaraz potem na podłodze
pojawiła się wielka, mokra plama.
–Omal też tak nie zrobiłam, jak mi Emilka powie­
działa. – Z rozbawieniem patrzyła na rosnącą kałużę.
– Ale trzeba umieć się powstrzymywać przed zbyt spon­
tanicznymi reakcjami, moja damo. Jeśli zaczniemy sikać
ze szczęścia gdzie popadnie, to ładnie nasze mieszka­
nie będzie wyglądać… – Plaster konserwowej szynki
ponownie wylądował na twarzy Wiktorii. – No dobra!
Już nie zrzędzę. – Podniosła się z podłogi, rzuciła kilka
starych ręczników na mokrą plamę i cmoknęła zachę­
cająco. – Chodź na spacer, bo za chwilę coś gorszego
mi tu zafundujesz. Potem to sprzątnę.
Cykoria kolejny raz ziewnęła przeciągle, popatrzyła
z obrzydzeniem na mokre ręczniki i czmychnęła do sy­
pialni.
–Ty wredna zołzo! – krzyknęła za nią Wiktoria.
– Jak nie będziesz mnie słuchać, to razem z nim wyślę
cię w morze! Zobaczysz! Wrócisz wytresowana lepiej
niż wszystkie policyjne psy! Będziesz sikać do sedesu,
a przedtem podniesiesz deskę!