Białe cienie

Transkrypt

Białe cienie
Rozdział VI
Białe cienie
Czekanie nigdy mi zbytnio nie przeszkadzało. Zawsze w tym czasie mogłam przyglądać się innym,
obserwować. Zapamiętywać.
Obecnie znajdowałam się w holu Gritti Palace, wyglądającego jak muzeum i przerażająco eleganckiego
hotelu w samym centrum Wenecji. Gdybym nie była z Anthonym, pewnie zatrzymałabym się w jakimś
małym hoteliku, gdzieś na uboczu, a nie w samym centrum miasta i do tego jeszcze właśnie tu. Sama
czułam się jak jakieś dzieło sztuki, ubrana w bajecznie drogie ubrania, dyskretnie skrząca się biżuterią.
Byłam zmęczona tym wszystkim. Oddałabym wiele za parę starych dżinsów i zwykłą koszulkę.
Co roku Tony wybierał się z wielką pompą, starając się, by zauważyło to całe otoczenie, czy chciało czy
nie, na tydzień do Wenecji, podczas ostatniego tygodnia wystawiania najbardziej znanych oper. Rzadko
kiedy udawało mu się mnie ze sobą na ten cały cyrk wyciągnąć, jednak tym razem pękłam.
Najprawdopodobniej to, że nie widziałam go przez prawie trzy lata, dawało mi we znaki. Wyglądało na
to, że jemu też. Byliśmy dosłownie nierozłączni, co nie zdarzało się często i naprawdę cieszyliśmy się
swoim towarzystwem. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, jak bardzo mi tego brakowało. Zwykłej
obecności przyjaznej duszy, rozmowy z kimś, kto mnie zna i rozumie. Przynajmniej w pewnym stopniu.
Dzisiaj był ostatni dzień naszego pobytu tutaj. Finałowy, co oznaczało wyjście do Teatro La Fenice na coś,
zapewne, przerażająco nudnego. Pewnie znowu będzie widowisko o nieszczęśliwej miłości, kurtyzanach,
chorobach, niesprawiedliwości, śmierci i Bogu. Schemat powielający się i oglądany przeze mnie tyle razy,
w każdej sztuce, operze czy filmie, że miałam już go serdecznie dość. Jego fragmenty przewinęły się też
przez moje życie, co sprawiało, że nie byłam nastawiona do takich rzeczy obojętnie, traktowałam to trochę
jak coś osobistego. Malutki wycinek mojego życiorysu, nieporównywalnie krótki do reszty, jednak
przepełniony emocjami, które nigdy więcej mi nie towarzyszyły. Emocjami, które nie były już tak
intensywne, kolorowe. Zastanawiałam się czy jest to po prostu wpływ mojej wampirzej przemiany czy
może czegoś zupełnie innego, co wydarzyło się wcześniej. Miałam nadzieję, że jest to to pierwsze.
W końcu podszedł do mnie concierge i wręczył bilety na dzisiejszy występ. Spojrzałam przelotnie na tytuł:
La Traviata . Super. Tego wieczoru czekała mnie rozrywka złożona z prostytutek, gruźlicy i nieszczęśliwej
miłości. Mówiłam.
- Posso essere utile Signiorina?
- Non, grazie.
W sumie to nawet nie musiałam tutaj do niego schodzić, mieszkaliśmy w najbardziej ekskluzywnym
apartamencie i wręcz skakano dookoła nas. Źle się z tym czułam; Tony wręcz przeciwnie. Był w swoim
żywiole, grymasząc, wrzeszcząc na krawców za złe cięcie, wbitą szpilkę w ciało i oczywiście, złe jedzenie.
Nie żeby to miało jakikolwiek sens, z każdą chwilą pozwalał sobie na więcej, podnosząc poziom rozrywki
w jego mniemaniu. Obsługa natomiast wyglądała jakby miała wyzionąć ducha na sam jego widok. Trochę
z przekory, robiłam wszystko, by sama zostać jak najlepiej zapamiętaną. Nigdy nie wydałam tyle
pieniędzy na napiwki.
Cóż, to wszystko jego wina.
Kierowałam się już w stronę wielkich schodów z czarnego marmuru, kiedy nagle coś mnie uderzyło.
Było tutaj zaskakująco dużo wampirów.
Podczas naszych wycieczek po mieście, zauważyliśmy przynajmniej dziesięciu naszych przedstawicieli.
Bardzo dużo, jak na jedno miasto, gdzie nie zamieszkiwał na stałe żaden klan. Oczywiście, nie
zignorowałam tego, ale chyba też nie poświęciłam wystarczająco dużo uwagi. To musiało coś oznaczać,
nie mogli tu przyjechać tylko po to, by wziąć udział w festiwalu czy poharcować w maskach po ulicy.
Jednak gdyby zanosiło się na coś poważnego ktoś by mnie ostrzegł, Tony lub jakiś mieszkaniec
Montenegry.
Teraz widziałam tylko jednego naszego przedstawiciela, w tym samym hotelu. Stał do mnie tyłem, ale
nie miałam wątpliwości, co do jego prawdziwej natury; żaden człowiek nie poruszał się z taką gracją. Stał
blisko kontuaru, rozmawiał z concierge, tym samym z którym ja przed chwilą. Przypadek? Szczerze
wątpiłam. Dlaczego się mną interesował, ze zwykłej ciekawości?
Rozważałam przez chwilę zaczekanie na niego, w końcu musiałby się odwrócić. Ale stwierdziłam, że i tak
nic mi z tego nie przyjdzie; prawdopodobieństwo, że go poznam było znikome. A nawet jeśli, to co. Nie
szukałam towarzystwa.
W miarę szybko doszłam do naszego apartamentu. Tony już tam na mnie czekał. Stał przed lustrem,
poprawiając krawat. Był w kolorze intensywnej purpury, odbijał się wśród szarości garnituru. Rubinowe
spinki od mankietów błyszczały światłem z kryształowego żyrandola. Wyglądał nienagannie, nic nie
odstawało od kanonu, było tylko lekko zbyt eleganckie. Jak zwykle. Odwrócił się w moją stronę i lekko
ukłonił.
- O, bonsoir mademosielle.
Rzuciłam bilety na stolik od kawy i padłam na fotel. Zaklęłam pod nosem, kiedy drewno niebezpiecznie
pode mną zatrzeszczało. Tego mi jeszcze brakowało – zniszczyć fotel z XVII wieku. I do tego siadając na
nim. Wiedziałam, że Anthony nie przepuścił by okazji do kilku „subtelnych” żartów.
- Nie powinno być coś bardziej, no wiesz… włoskiego? Jak buona sera?
Prychnął.
- Nie widzę ku temu najmniejszego powodu. Tylko dlatego, że znajdujemy się w kraju wina, nie oznacza,
że muszę je pić. Co za obrzydlistwo. To samo tyczy się języka.
Przestał się w końcu na siebie gapić i podszedł do stolika. Wziął bilety do ręki i zaczął je obracać.
Wyglądał na głęboko zamyślonego, jakby trochę niepewnego. Chyba miałam jakieś omamy. Tony nigdy
nie był niepewny. Wiedział, czego chce i na czym stoi. W przeciwieństwie do mnie. Jednak gdybym go
nie znała, powiedziałabym, że wygląda na… niespokojnego, spiętego. Jakby coś kalkulował, obmyślał. W
końcu uśmiechnął się złośliwie i podniósł na mnie wzrok.
- Co sądzisz o moim wyborze na dzisiejszy wieczór?
- To będzie świetna zabawa. Wiesz, jak ubóstwiam takie sztuki. To jest opery. Wszystko, czego kobiety
mogą chcieć. Śmierć, miłość, śmierć, choroba, śmierć, śmierć. Uwielbiamy tę monotonię, tę stałość
zdarzeń… Czy muszę iść dzisiaj z tobą?
Nie odpowiedział nic, tylko spoglądał na mnie, mrużąc oczy. Odwróciłam głowę. Zaczynałam się czuć
nieswojo. Przypominało mi to kreskówki i bajki, kiedy kot szykuje się do skoku na swoją ofiarę, myszkę.
A mała, szara myszka jest niczego nieświadoma.
- Chciałbym, abyś mi dzisiaj towarzyszyła, Belladonna.
Skrzywiłam się i zrobiłam minę cierpiętnicy.
- Skoro koniecznie…
- Tak, koniecznie.
Szybko na niego spojrzałam. Jego oczy miały twardy wyraz. Teraz w żadnym wypadku nie mogłam
nazwać go niezdecydowanym. Czułam, że się spinam i wiedziałam też, że on o tym wie. Jednak nie
mogłam się zmusić do rozluźnienia mięśni, do przyjęcia bardziej swobodnej postawy. Poprawiłam się na
krześle, przyłożyłam rękę do włosów, wplatając w nie palce. Odetchnęłam głęboko.
- Czy wiesz, że widziałam dzisiaj jednego z nas w holu hotelu? Tylko tyłem. Ciemne włosy, wysoki…
Wiem, że to nie jest opis najwyższych lotów, ale spodziewasz się kogoś?
Zmiana tematu wydawała się dobrym pomysłem.
Anthony przez chwilę nie powiedział nic.
- Nie. Ale spotkamy się z nim dziś wieczorem w operze. W związku z tym dzisiejsze wyjście zajmie nam
trochę więcej czasu. Ale tobie się nigdzie nie spieszy, nikt na ciebie przecież nie czeka. Postaraj się
wyglądać dobrze, w miarę swoich możliwości.
Odwrócił się gwałtownie i wszedł do jednej z sypialni.
Siedziałam bez ruchu. O co tu, do diabła, chodziło?
Co dzisiaj miało się wydarzyć, skoro moja obecność była konieczna? Czy to była jedna z jego gierek, a ja
miałam być przynętą? Czy wręcz przeciwnie, miałam być gwarantem tego, że nic się mu nie stanie, kiedy
posunie się za daleko?
Nie miało sensu dalsze zgadywanie, miałam za mało danych, by coś sensownego wysupłać z tych faktów.
Usłyszałam bicie dzwonów z Dzwonnicy Św. Marka. Liczyłam uderzenia; było ich osiem. Ósma
wieczorem. O dziesiątej mieliśmy wychodzić. Czułam, że wszystko wymyka mi się z rąk. Nie miałam
czasu na zastanowienie się, na podjęcie decyzji. Wyłamałam palce. Oczywiście, nie rozległ się żaden
trzask, nie było to możliwe, jednak nie powstrzymało mnie to przed dalszym bezsensownym wyginaniem
palców. Po umyśle rozlewała mi się panika. Zmusiłam się do wzięcia kilku głębokich oddechów. Idiotka!
Przecież wiem, że cokolwiek by dzisiaj nie miało się zdarzyć, ja sama wyjdę bez szwanku z całej tej
historii. Tony nie pozwoli mnie skrzywdzić. I sama też nie będę siedziała bezczynnie, nie będę
marionetką w niczyich rękach. Na litość Boską, nie miałam kilku latek, nie byłam bezbronna!
Jeszcze jeden głęboki wdech. Spokojnie. Najważniejsze to zachować spokój. Pamiętać, że to tylko gra. Nie
chodzi tu o mnie.
Lubiłam to sobie wmawiać w takich sytuacjach.
Przecież w sumie nic takiego się nie działo, przeczucia nie są niczym aż tak ważnym. Mogą wprowadzać
w błąd, są niepewne! Dlatego właśnie powinno się je delikatnie ignorować, a nie brać za pewniaka i
opierać swoje decyzje na nich.
Anthony zmaterializował się za moimi plecami, ledwo go zauważyłam, tak byłam zatopiona we własnych
myślach. Trzymał w rękach jakieś pudełko, a nawet dwa. Znów był złośliwie uśmiechnięty, humor mu
nagle powrócił. A mnie panika. Przerażało mnie to. Zupełnie nie wiedziałam, co się dzieje, nie miałam
kontroli nad niczym. Wszystko rozgrywało się tak szybko…
Położył mi swoją dłoń na mojej, spoczywającej na oparciu fotela. Pochylił głowę.
- Wiem, że suknię już masz, Ellie ci ją przyszykowała. Ale Bellisima, czym jest prawdziwa kobieta bez
klejnotów? Chciałbym abyś to ode mnie przyjęła. W ramach przeprosin, za moje wcześniejsze słowa. Były
pochopne i niegrzeczne. To było bardzo ignoble z mojej strony, sugerowanie, że nie wyglądasz w każdej
sytuacji éblouissant. Wybacz.
Wyglądał tak szczerze, jakby naprawdę tego żałował. Z jego rysów można było wyczytać skruchę, wstyd.
Wiedziałam, że nie mogę w tym przypadku brać tego pod uwagę. Kłamał i potrafił to robić świetnie. A w
tym momencie, jego celem byłam ja. Może i przepraszał szczerze, ale nigdy nie miałam się tego
dowiedzieć. Nigdy nie mogłam mieć pewności.
- Dziękuję.
Kiwnęłam głową na znak, że przyjmuję i dar i przeprosiny. Nie wyciągnęłam mu z rąk pudełek, czekałam
na to, co on zrobi. Spojrzał na mnie i lekko się uśmiechnął. Jakby tęsknie.
Położył to co miał w rękach na stoliku, obok biletów i pocałował mnie w skroń.
- Bądź gotowa. Wkrótce wychodzimy.
*********
Na poważnie zastanawiałam się czy nie zwiać.
Szkoda tylko, że wpadłam na to już po przebraniu w to coś, co Ellie przygotowała dla mnie. Wyjątkowo
nieudany strój, jak na ucieczkę w środku nocy i do tego przed osobnikami, które widzą w ciemności
równie dobrze jak w dzień. Za dużo jedwabiu, długie rękawy krępujące ruchy i byłam owinięta
materiałem prawie po szyję. Za to z tyłu ktoś go poskąpił, przenosząc to, co powinnam mieć na plecach
na ziemię. Czyli mówiąc krótko, miałam obcisłą suknię bez dekoltu, bez pleców, za to z miniaturowym
trenem. I jakby tego jeszcze było mało, wszystko było utrzymane w kolorze intensywnego granatu.
Wolałam nawet nie myśleć, jak bardzo jest to ironiczne.
Cóż, zostało mi pięć minut. Jeśli chcę coś zrobić, powinnam się lepiej pospieszyć.
Jednak zamiast uprawiania działalności uciekinierskiej i zdradzieckiej, gapiłam się na siebie w lustro.
To chyba przez tę suknię moje myśli pomknęły znów do Edwarda i Cullenów.
Na samo ich wspomnienie miękły mi kości.
Czułam się słaba, znów jakbym była człowiekiem, kruchym i delikatnym. Nikim specjalnym. Zaczynałam
powoli dojrzewać do zaakceptowania propozycji, którą Tony wysunął po incydencie w londyńskim lesie.
Cała ta sprawa sprawiała, że czułam się bezbronna. Że miałam swój słaby punkt. Dobrze chociaż, że
wiedziała o nim tylko jedna osoba.
Ale mimo wszystko. Nie zamierzałam spędzić całej wieczności użerając się sama ze sobą, z własnymi
nadziejami, wspomnieniami. Hmm… A co by było, gdybym się skupiła i pomyślała o nich? Czy wiedziała
bym, gdzie są od razu? Czy te wspomnienia i uczucia, które miałam teraz, by wystarczyły? Zawsze
usilnie się wysilałam, by tej wiedzy nie posiąść. Kiedy o nich myślałam, starałam się być bezosobowa,
chłodna. Spokojna. Zwłaszcza przez ostatnie trzy lata. Aby przypadkiem nie dowiedzieć się za dużo pod
wpływem emocji i nie zrobić jakiegoś głupstwa. Zawsze w stanie rozdygotania psychicznego, na samą
myśl o kimś, wiedziałam od razu, gdzie jest, znajdowałam jego iskrę. Dobrze chociaż, że nie budowałam
wokół nich żadnych barier, to wymagało jednak trochę wysiłku umysłu.
Usłyszałam ciche pukanie do drzwi.
Był już czas.
Anthony wszedł trzymając w rękach pudełka, które wręczył mi wieczorem. Do diabła, zapomniałam o
nich. Znając jego, pewnie w środku był drugi Koh-i-noor w wersji na szyję. Albo coś jeszcze gorszego.
Podszedł do mnie wyglądając na wyjątkowo zrelaksowanego. Jakby nic się nie stało, ani nie miało się stać.
- Nie chciałbym byś o tym zapomniała.
- Och, skądże. Pamiętałam o nich cały czas, właśnie szłam po nie.
- Jak tylko mówisz, Belladonna.
Znów był złośliwie uśmiechnięty. Jak to on, za każdym razem, kiedy wiedział, że wygłaszam oczywiste
kłamstwo.
- Nie kłopocz się, pozwól mi sobie pomóc.
Szybkimi ruchami otworzył zatrzask i moim oczom ukazał się komplet brylantowej biżuterii. Proste, ale
duże kolczyki i bransoletka, dość szeroka. To wszystko. Byłam zaskoczona, zazwyczaj dawał mi o wiele
bardziej okazałe prezenty. To było całkiem… zwyczajne, o ile zwyczaje mogą być brylanty. Jakby
naprawdę zależało mu abym się dobrze w tym czuła.
Podał mi kolczyki, a sam zapiął bransoletkę na moim nadgarstku. Kamienie przybrały bardziej
niebieskawy odcień, odbijając światło od materiału.
Ogarnęło mnie zwątpienie. Może cierpiałam na jakąś obsesję, manię? Wymyślałam niestworzone rzeczy.
W sumie przecież nic się nie stało, a ja histeryzowałam i doszukiwałam się spisków.
Wyciągnął ramię w moją stronę i uśmiechnął się tak, jak lubiłam, z ciepłą sympatią, już po raz ostatni.
- Gotowa?
**********
Hol opery był, oczywiście, pełen przepychu.
Podaliśmy nasze płaszcze obsłudze i usiedliśmy w prywatnej poczekalni. Wszędzie stały wazony z
kwiatami, a obsługa czekała przy każdych drzwiach, gotowa na najlżejsze skinienie. Byli perfekcyjni.
Ubrani dyskretnie, elegancko, kompetentni. Było bardzo cicho, nie dochodziła do nas żadna muzyka,
tylko szmer ocierających się o siebie materiałów przy naszych ruchach i ciche oddechy służby. Tony
skinął na nich, dając znać, że mają opuścić pomieszczenie. Nie zdziwiło mnie to wcale, nie zwykł do tego,
by jego rozmowom ze mną towarzyszyli jacyś świadkowie, a już zwłaszcza ludzie.
Zostało dziesięć minut do początku aktu pierwszego. Nagle nie mogłam się go doczekać, wręcz
domagałam się go. Nerwowo bębniłam palcami po oparciu krzesła. Za oknem było już bardzo ciemno,
światła do nas prawie nie dochodziły. Musieliśmy być na tyłach budynku, gdzie nie docierała ulica. Nie
zauważyłam tego, kiedy tu szliśmy.
- Zwróć uwagę na osobę wchodzącą do tegoż budynku, Bellisima. Czyż nie jest to ta sama, którą
widziałaś w naszym hotelu?
Tak. Rozpoznałam go od razu, mimo że przedtem stał odwrócony, a teraz ustawił się do mnie przodem.
Miał na sobie smoking i niewątpliwie przybył na ten sam spektakl, co my. Sądziłam, że zobaczymy go
dopiero po tej całej szopce, a nie, że spędzi z nami wieczór. Moją pierwszą myślą, kiedy go ujrzałam, było
to, jak bardzo jest pewny siebie. Sprawiał wrażenie jakby nic nie mogło go powstrzymać.
- Wygląda na osobę nie znoszącą sprzeciwu.
- Ciekawa myśl i odnosząca się do rzeczywistości. Nawet bardzo. Cóż, myślę, że mogę ci powiedzieć, że
jest tak istotnie.
Rzuciłam mu pytające spojrzenie. Czyżby jakaś umiejętność, jakiś dar?
- Potrafi narzucać innym swoją wolę. Yann jest rzadko zapraszany do naszych siedzib i nie ma przyjaciół
czy towarzyszy. Przyczyny są chyba oczywiste. To będzie bardzo interesujące i zabawne obserwować go
dzisiaj, kiedy spotka ciebie. Pomyśl, kochanie, po raz pierwszy w swojej marnej egzystencji nie dostanie
tego co chce! Poznałem go wiele lat temu, niezbyt się polubiliśmy. Ha, już się nie mogę doczekać, kiedy
was sobie przedstawię.
Odetchnęłam z ulgą. Więc to tylko o to chodziło.
Nie o mnie, a o tego nieznajomego. O męczenie jakiegoś wampira, samą moją obecnością. Nie
wyrządzaliśmy nikomu krzywdy, ani ja, ani on, tylko łamaliśmy ego jakiegoś faceta z kompleksem boga!
Anthony’emu chodziło tylko o małą zemstę na kimś, kto kiedyś, zapewne, narzucił mu swoją wolę, czego
ten nie mógł ścierpieć.
- Jestem pewna, że wręcz wrzesz z ekscytacji.
- To może lekka przesada.
Znów zwróciłam uwagę na widok za oknem. Księżyc odbijał się w kanałach, a sama woda delikatnie
falowała. W sumie chciałabym tu przyjechać znów, może jednak bez Tony’ego, pochodzić i nacieszyć się
tym miastem póki jeszcze istnieje. Coraz bardziej przypominało Atlantydę, znikało pod wodą.
- Spójrz, moja droga, nasz wieczorny towarzysz spotkał ciekawe towarzystwo.
Zerknęłam przelotnie na tego całego Yanna przez szklane drzwi.
Zrobiłam to znowu.
I znowu.
Miałam absolutnie pusty umysł.
Widziałam Yanna kłaniającego się, wymieniającego uprzejmości z Cullenami.
Cullenami.
O ile nie cierpiałam na jakieś halucynacje, to właśnie ich widziałam.
Nie miałam do tego akurat, żadnych wątpliwości. Pierwsza z brzegu była Rosalie, tak samo olśniewająco
piękna, jak ją zapamiętałam, obok był ogromny Emmett; trzymali się za ręce. Drobna Alice z Jasperem.
Głowa rodziny Carlisle z Esme. I ta dziewczyna, którą spotkałam w lesie. I Edward. Na samym końcu, z
boku.
Jakby mogło mnie mdlić, to w tym momencie, nie mogłabym trzeźwo myśleć z tego powodu.
Ale co za różnica, skoro nie mogłam i tak.
- Belle, wydajesz się być nieco zszokowaną.
Oderwałam od nich wzrok i zwróciłam uwagę na Tony’ego. Wydawał się być w pełni zrelaksowany, w
najmniejszym stopniu nie zdziwiony. Nawet jakby lekko ubawiony moją reakcją.
Otworzyłam szeroko usta, ale nie wydałam żadnego dźwięku.
Nie mogłam powiedzieć ani słowa. Zupełnie jakbym zapomniałam jak się formułuje zdania. Znów
spojrzałam na nich. Nie potrafiłam nawet wyciągnąć z tego, co widzę jakiś wniosków, mogłam tylko
patrzeć i patrzeć.
Wyglądali tak samo. Nic się nie zmienili. Nie wiem dlaczego mnie to zdziwiło, może dlatego, że ja sama
byłam taka inna. Uśmiechali się, widać było podekscytowanie na kilku twarzach. Carlisle stał na przedzie,
jako głowa rodziny, gotowy kontrolować sytuację. Esme tylko kroczek za nim, reszta ustawiona była
dookoła. Tak dawno…
Nagle usłyszałam głośny trzask, ale zupełnie go nie zarejestrowałam i nie skojarzyłam, co on może
oznaczać, dopóki moje dłonie nie opadły. Spojrzałam w końcu w dół i zorientowałam się, że
zmiażdżyłam oparcie krzesła.
Podniosłam wzrok na Tony’ego. Jego własny był pełen wyrzutu.
- Belladonna. To było bardzo ładne krzesło. I pozwolę sobie zaznaczyć, że zabytkowe. Unikatowe prawie.
- Czy ty to widziałeś?! Widziałeś, Tony?!
- Kochanie, oczywiście, że tak. I nie myśl, że będę się za ciebie tłumaczył. Skoro zniszczyłaś taki piękny
mebel, sama się tłumacz.
Oszalał. Ewidentnie oszalał, albo oślepł.
- Cullenowie! W holu, tam! Stoją tam! Wszyscy! I Edward…
- Tak, Belle. Stoją. Skarbie, zostaw to, za minutę zaczyna się nasza opera. Chodź. To bardzo niegrzeczne,
spóźniać się na występ, zwłaszcza jeśli jest się już w budynku.
- Co?! Czyś ty oszalał?! Nie mogę tam wyjść, kiedy oni tam są!
- Niby dlaczego? Czy nie obiecywałaś sobie, że kiedy ich spotkasz, porozmawiasz z nimi i w ogóle dasz
popis dobrych manier i twardej woli wolnej od przeszłości kobiety?
- Ja… Nie teraz! Nie jestem przygotowana, nie chcę… Nie wyciągniesz mnie tam.
Mięłam w palcach resztki drewna. Pod wpływem mojej siły zamieniały się w pył.
- Oczywiście, że nie. Sama pójdziesz.
- Masz urojenia!
Nic mnie nie zmusi, bym stąd wyszła. Mowy nie ma. Nie ma takiej siły, która… Znów na nich spojrzałam.
Nic się nie zmieniło, nie znikli, wciąż tam stali, tylko, że teraz mieli raczej zaniepokojone twarze.
Widziałam dłonie Rosalie mocno zaciskające się na torebce, napięte mięśnie karku Alice, ścięgna
widoczne na szyi Carlisle’a. Tylko Edward wyglądał na w miarę rozluźnionego, obojętnego. Jakby jego
wcale tu nie było. Jeśli właśnie mi odwaliło do końca i objawiało się to halucynacjami, to jego mina
świetnie do całej sprawy pasowała.
Wzięłam głęboki wdech.
- Co tu się dzieje?
- Co masz konkretnie na myśli? Wokół nas rozgrywa się tyle drame, prawdziwych i sztucznych, że nie
wiem…
- W co ty grasz?! Mówię o Cullenach! Wiedziałeś, że oni dzisiaj tu będą?!
- Ależ oczywiście. Po co innego bym cię tu zapraszał? Oczywiście, poza doznaniami artystycznymi, jakimi
będzie La Traviata.
- Dlaczego mi nic nie powiedziałeś?
- Bo miałem przeczucie, że nie będziesz chciała ze mną współpracować, tak, jak ja tego chcę. I chyba
miałem rację, nieprawdaż, Belladonna?
- Oczywiście, że tak! Czy ty…
Przerwał mi podnosząc rękę.
- Myślę, że najwyższy czas, abym podszedł i się przywitał. Jeśli ty nie chcesz, to, oczywiście, nie będę cię
zmuszał. Jednak z mojej osobistej strony było by to bardzo niegrzeczne, jeśli bym ich ot tak, zignorował.
Jakże bym mógł? Łączy nas taka piękna historia, o której oni jeszcze nic nie wiedzą. Ty. Uświadomię im.
Zaczął się już podnosić. Szybko się poderwałam z resztek mojego krzesła i schwyciłam go za ramię.
- Nigdzie nie idziesz. Nie spotkasz się z nimi.
- Ależ tak. Czekałem na to tak długi okres czasu. To bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności, że nasz drogi
Yann jest w tym samym miejscu. Może zwróciłaś na to uwagę, ale po spiętych dłoniach i wyrazie twarzy,
można poznać, że ta rodzina właśnie została zmuszona do czegoś, czego niekoniecznie chciała.
Założyłbym się o wiele, że mój przyjaciel zaprosił ich do swojej, a zarazem i naszej, loży. Cieszy mnie to.
Będę mógł im zadać parę pytań. A oni będą musieli odpowiedzieć, bo ktoś jest mi winny przysługę.
Idziesz ze mną, Belle?
Znalazłam się w pułapce. Co mogłam zrobić, co… Co powinnam. Na czyj los i wygodę patrzeć? Nic się
im nie stanie, będą musieli odpowiedzieć tylko na jakieś złośliwości Anthony’ego. Nic więcej. Żadna
krzywda… Co powinnam zrobić?
Spojrzałam na nich. Wciąż stali w holu. Czekali, ewidentnie czekali. Edward był…
Co mam…
Wzięłam głęboki oddech.
- Idziemy.
Skinął głową. Był taki z siebie zadowolony, uśmiechał się szeroko, uprzejmy w każdym calu, otworzył
przede mną drzwi, otrzepał fragment sukienki z drewnianych drzazg. Nienawidziłam go w tym
momencie.
Poruszałam się sztywno, miałam wyprostowane plecy. Głowa podniesiona wysoko.
Spokojnie, tylko spokojnie.
Jesteś jak posąg, powtarzałam sobie, bez emocji, nie daj się im ponieść. Nie zrób żadnego głupstwa.
Rozegraj to na chłodno.
Wzięłam następne głębokie wdechy. Mój Boże, ludzi to uspokajało, zawsze powtarzali mi, że mam
głęboko oddychać w kryzysowych sytuacjach, dlaczego w tej chwili nie robiło mi to żadnej różnicy?!
Może dlatego, że nie potrzebowałam tlenu.
Co za kretyńska myśl, nie powinnam się skupiać na potrzebach mojego organizmu, tylko na tej coraz
widocznie rysującej się katastrofie przede mną.
Anthony wyciągnął rękę w moją stronę, ale ją zignorowałam.
Zacisnęłam za to własne dłonie w pięści.
Pierwsza zauważyła mnie Rosalie. Najpierw wyraz jej twarzy wcale się nie zmienił. A potem zauważyłam
jak ściska rękę Emmetta, tak mocno, że usłyszałam trzask pękającego materiału na obejmowanym
ramieniu. Ten obrócił głowę w jej stronę, jednak po drodze napotkał moją twarz i tak już zostało. Miał
spojrzenie zdziwionego dziecka, które szybko przeszło w ekscytację i radość. A potem już poszło
lawinowo. Alice, Jasper, Esme, dziewczyna, Carlisle. I Edward. Wszyscy patrzeli teraz na mnie. Na ich
twarzach malował się szok, niedowierzanie, niezrozumienie i radość. Tylko na Edwarda, coś, co bardziej
bym określiła jako przyjemność. Żadne zdziwienie, nic takiego. Jakby oczekiwał jakiś czas i oto miał.
Byliśmy już tak blisko nich… Usłyszałam swoje imię, wypowiedziane donośnym szeptem.
Yann odwrócił się zasłaniając mi twarze Edwarda i Alice.
Z jakiegoś powodu zezłościło mnie, to chociaż w sumie powinnam być mu wdzięczna.
Anthony odrobinkę przyspieszył i znalazł się na krok przede mną. Gotów prawić uprzejmości i
idiotyczne frazesy. Tracić czas.
- Yann. Miło cię widzieć. Widzę, że masz towarzystwo. Będzie nam dzisiaj dotrzymywać kompanii?
Ten uśmiechnął się, zerknął na niego i znów na mnie. Ja też nie odrywałam wzroku od jego twarzy,
jednak z zupełnie innych powodów. Łatwiej mi było patrzeć na niego niż na nich.
- Jeśli tobie i twojej partnerce to nie przeszkadza…
- Ależ nie. Mogę wręcz powiedzieć, że w grupie zawsze raźniej i miło nam spotkać tak czarownych
pobratymców, zwłaszcza, że… Ach, w jakim celu miałbym wyprzedzać fakty. Prawda, Belladonna? Nie
cieszysz się?
- Oczywiście.
Moje słowa były ledwo zrozumiałe, nie mogłam się zmusić do rozwarcia zaciśniętej szczęki.
Czułam się źle, bardzo źle.
Tony odwrócił się lekko w moją stronę i pochylił głowę.
- Yann, pozwól mi, że przedstawię ci moją drogą Isabell. Opowiadałem ci tyle o niej.
Podszedł do mnie, spróbował mnie objąć i pocałować w policzek. Jakby mnie znał, albo co gorsza, myślał,
że mnie pozna bardzo blisko. Co za…
Moja reakcja była natychmiastowa. Z ust wydarł się przeszywający syk, a ja sama znalazłam się metr od
niego.
- Spróbuj mnie dotknąć, a stracisz rękę.
Mój głos był zimny, opanowany. Byłam z siebie całkiem dumna.
Yann zatrzymał się z lekko zdziwioną i zawiedzioną miną.
- Wspominałem ci, że ona nie lubi być do niczego zmuszana? Radzę wziąć jej ostrzeżenie na poważnie, bo
konsekwencje jego ignorowania będą nieprzyjemne. Wierz mi. Ach, i twoje umiejętności też nic nie
pomogą. To taka wolna dusza… Nie znająca żadnych ograniczeń i absolutnie nie będąca w stanie
zaakceptować narzuconego przez kogoś zdania. W końcu znam ją od osiemdziesięciu lat, od samego
początku, wiem, co mówię. A to mi przypomina o naszych drogich Cullenach, dzięki którym mam Bellę.
Witajcie.
Skłonił się w ich kierunku, wyraźnie szydząc.
Na ich twarzach rysowała się panika, widocznie nie tego się spodziewali. A Edward był coraz bardziej
zaskoczony, wyglądał jakby działo się coś, z czym się nie liczył, jakby sytuacja wychodziła poza jakieś
ustalone ramy.
Poczułam delikatne ukłucie w mojej głowie. Ten kretyn, Yann, próbował przebić moje bariery.
Niedoczekanie.
Podeszłam do całej grupy, spoglądając zimno na niego. Miał minę małego dziecka, któremu ktoś odebrał
lizaka.
Anthony wybuchnął śmiechem. Cały czas się świetnie bawił, nie miał żadnych skrupułów i wiedziałam,
że dzisiaj nie będzie ich miał, nic go nie powstrzyma, nawet ja. Jak on mógł, jak…
- Moi drodzy, powinniśmy już iść.
Podszedł do mnie i wziął mnie pod ramię. Nie wyszarpywałam się, nie miało to najmniejszego sensu.
Zaczęliśmy szybko wspinać się po schodach, nikt nic nie mówił. Dziwne. Czy Yann kazał Cullenom tylko
za nami podążać, nie odzywać się? Tony zazwyczaj pozwalał przeciwnikowi się wypowiadać, mógł
wtedy popisywać się swoją elokwencją i jeszcze bardziej go upokarzać. Ale cieszyłam się tą ciszą,
sprawiała, że było mi łatwiej iść. Wciąż podpierałam się głębokimi wdechami, raczej nie po to, aby
zwiększyć dopływ tlenu, tylko aby mieć jakieś zajęcie, na którym mogłam się skupić. Zaczęłam też
wykonywać inne idiotyczne czynności. Rozluźniłam dłoń na ramieniu Tony’ego tak, że teraz ledwo była
na nim zaciśnięta. Postarałam się przyjąć obojętny wyraz twarzy, wdychałam zapach palących się świec,
skupiałam wzrok na dygoczących płomieniach, z natężeniem wsłuchiwałam się w szeleszczący materiał
mojej sukni. O innych odgłosach, jak przyspieszone oddechy za mną, starałam się nie myśleć.
Doszliśmy w końcu na najwyższe piętro. Anthony na moment puścił moją rękę i otworzył szeroko drzwi.
Już miałam przez nie przejść, kiedy poczułam dotyk w pasie. Zatrzymał mnie i pociągnął w swoją stronę,
tak, abym stała tuż obok niego, kiedy wszyscy będą przechodzić. Zawrzało we mnie.
Pierwszy wszedł Yann, za nim Carlisle i reszta. Wszyscy wlepiali we mnie gorączkowo wzrok,
poszukiwali jakiejś odpowiedzi z mojej strony. A ja nie zrobiłam niczego, nie zerknęłam na nikogo z nich,
patrzyłam na wprost siebie. Zacisnęłam tylko znowu mocniej dłonie. Byłam już pewna, że mieli
ograniczone ruchy, żadne z nich nie wyciągnęło w moją stronę ręki, mogli kręcić tylko głową.
W końcu wszyscy weszli do loży i mogłam do nich dołączyć. Uderzyło mnie, jak dziwnie były ułożone
krzesła. Były dwa rzędy po cztery, ustawione w lekką podkowę, tak aby siedzący mogli patrzeć i na scenę
i na trzy pozostałe krzesła. Zaplanował to wszystko tak dokładnie, postarał się by zauważyli każdy
szczegół, by było im jak najtrudniej. Teraz miałam pewność, że kolor mojego stroju też nie był
przypadkiem. A to oznaczało, że planował to od dawna.
Z każdą płynącą minutą i biegiem wydarzeń czułam mocniej, że Tony robi się coraz to bardziej dla mnie
obcy. Obok mnie szedł ktoś, z kim nie miałam za wiele wspólnego. To nie był „mój” Tony, z którym
przeżyłam tyle chwil, którego znałam od tak dawna, tylko ten, przed którym zawsze mnie ostrzegał on
sam i reszta przyjaciół. Nikt bliski. Więcej uczuć odczuwałam wobec Cullenów, z którymi, paradoksalnie,
nie łączyło mnie już prawie nic.
Zajęliśmy swoje miejsca, a spektakl się rozpoczął.
Byłam świadoma, że tylko ja i Anthony spoglądamy na scenę, cała reszta oglądała mnie.
Ich spojrzenia kuły jak szpilki, wpijały się pod skórę, prowokowały do odwrócenia w ich stronę wzroku,
by upewnić się, kto dokładnie na mnie patrzy. Nie wiem czy chciałam to wiedzieć. Bałam się tego, że
właśnie mogłabym z Edwardem skrzyżować wzrok. Bałam się tego, co ujrzałabym w jego oczach, twarzy.
Bałam się tego, co on mógłby zobaczyć w mojej. Tego bałam się chyba najbardziej.
Usłyszałam lekki, alarmujący trzask, ale tym razem w porę zdążyłam rozluźnić dłonie. Drugiego krzesła
bym chyba nie wytrzymała. Położyłam dłonie na kolanach wkładając cały wysiłek i skupiając się tylko na
nich. Przyglądałam się jak biała skóra odcina się na tle niebieskiego jedwabiu. Jak lekko mi drży
najmniejszy z palców. Natychmiast postarałam się by żaden z nich nie przesunął się już więcej nawet o
minimetr. Jak delikatne światło odbija się od najmniejszych nawet fasetek w mojej bransoletce. Znów
miałam zaciśnięte dłonie w pięści; nie zauważyłam, jak i kiedy to zrobiłam.
Przegapiłam też moment zakończenia się pierwszego aktu. Nagle zapalające się światła zupełnie mnie
oszołomiły i zaczęłam gwałtownie mrugać powiekami, bardziej z zaskoczenia. Ta przerwa nie sprawiła,
że odprężyłam się bardziej, wręcz przeciwnie, czułam się jak wystawiona na tacy, podświetlona i siedząca
dokładnie na wprost. Przedtem mogłam się łudzić ciemnością, ale teraz byłam pokazana w pełnej krasie.
Tony spoglądał na mnie, uśmiechając się lekko. Był to serdeczny uśmiech, ale mnie wydawał się tak
fałszywy i sztuczny, że musiałam odwrócić wzrok. Znów oglądałam pustą w tym momencie scenę. Lewo
zdawałam sobie sprawę z tego, że prawie odgryzam sobie własną wargę. Dobrze, że nie byłam
człowiekiem.
Poczułam lekkie dotknięcie na prawej dłoni.
- Belladonna, powiedz mi coś, bo niesamowicie mnie to ciekawi.
Nie raczyłam mu odpowiedzieć, co on zinterpretował na swój własny tok myślenia.
- Kochanie, nie bądź, że tak okrutna. Naprawdę chcę to wiedzieć. Więc.
Zrobił krótką pauzę, jakby czekał aż coś powiem. Niedoczekanie.
- Czy ciebie w jakiś sposób to obrzydza?
Czy jego już… Rzuciłam mu spojrzenie, które wedle mojej rachuby powinno go zmieść z tego balkoniku
wprost na widownię poniżej, a po drodze uczynić nieodwracalne szkody w psychice.
A ten wybuchnął śmiechem.
- Chodzi mi o ich umysły. No, Belle, daj spokój, nie udawajmy. Obydwoje wiemy, że mogłabyś zatrzymać
tę farsę w jednej sekundzie i oddać drogim Cullenom wolną wolę. Drobny wysiłek umysłu. A ty milczysz
i nie robisz nic. Ciekawi mnie dlaczego? Boisz się? Czy po prostu brzydzi cię dotknięcie własnym
umysłem ich, czy czujesz coś wtedy? Nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy. Zaspokój moją ciekawość,
proszę.
Ramiona krzesła nie wytrzymały.
- Jeśli w tej chwili nie przestaniesz, jeśli nie zaprzestaniesz tego, co robisz, to pożałujesz, Anthony. To ma
się zakończyć. Natychmiast! Przestań prowadzić ze mną tą grę. Z nimi najlepiej też. Nie rozumiem jak
mogłeś… - mój syk był ledwo słyszalny, jednak wiedziałam, że dotarł do uszu, do których miał.
- Unikasz odpowiedzi, Belladonna. Więc to jednak strach? – Zacmokał. - Rozczarowałaś mnie, ma choute.
A miałem cię za taką dzielną, nie bojącą się niczego. Jak mogłaś mi to zrobić?
Natychmiast znalazłam się na nogach.
- Jak ja mogłam to zrobić?! Jak JA!? Anthony! Zastanów się, co ty zrobiłeś tego wieczoru! Czy myślałeś, że
wygrasz? Że to jest jakaś gra? O mnie czy dla mnie?! Czy ty mnie w ogóle znasz?! Nie mogę uwierzyć, że
myślałeś, że przymknę na to oko, że ci pomogę! Że pozwolę na takie traktowanie… Że wezmę udział…
Że będę udawać, że…!
Dławiłam się powietrzem, zupełnie nie mogłam złapać tchu.
Pokręcił głową z przesadzonym, udawanym smutkiem.
- A już ci tak dobrze szło. A tym wybuchem zniszczyłaś całą swoją maskę envahir femme. Ale ci powiem,
że było to zrobione w stylu…
Przerwał. Chyba zaniepokoił go wyraz mojej twarzy, który nagle stał się zupełnie inny, takiego jeszcze u
mnie nie widział i to go zbiło z tropu. Coraz wyraźniej widziałam panikę u niego, bo szło wszystko w
kierunku, którego nigdy nie brał pod uwagę.
Byłam już spokojna, opanowana, wiedziałam, czego chcę i co muszę zrobić. Przynajmniej w tej chwili.
To koniec.
Nie miałam zamiaru brać udziału w tej komedii ani chwili dłużej. A Tony niech robi co chce ze sobą, ze
mną już nie. Nigdy więcej.
Odwróciłam się, nie spoglądając na nikogo, przeszłam szybkim krokiem przez drzwi, aż do schodów.
W tym momencie nałożyłam na Cullenów swoją osłonę. Mieli wolną wolę. Teoretycznie.
Usłyszałam za sobą nagle tupot stóp i nawoływania „Bella, Bella!”. Zignorowałam je i przeszłam przez
otwarte okno wprost na cienką krawędź kanału. Uspokoiłam drgające zasłony. Słyszałam jak przebiegali
obok. Wszyscy. Osiem par stóp. Okrzyki nie ustawały.
Ześlizgnęłam się cicho do wody i zanurzyłam. Wiedziałam, że jeśli wejdę tak do hotelu to mnie dokładnie
zapamiętają, ale nie miało to znaczenia. Chciałam tylko zdjąć to, co miałam na sobie i wziąć moje rzeczy,
tylko moje. I zniknąć.
************
Zdejmując sukienkę nie przejmowałam się tym, że jest droga i prawdopodobnie jedyna w swoim rodzaju.
Nie szukałam też zamka i sprzączek. Nie, zwyczajnie ją rozdzierałam i zamieniałam na granatowe
strzępki fruwające dookoła mnie. Szybko przebrałam się w zwykłe czarne ubrania i trampki.
Pojawił się w tym momencie problem: Co dalej?
Nie mogłam wrócić do Montenegry. Chciałam do domu. Ale zwykle dom był tam, gdzie Tony. To już
nigdy więcej ,wiedziałam o tym. Jak bardzo by nasze stosunki się nie poprawiły, jak bardzo byśmy ich nie
odbudowali, nie było powrotu do tego, co kiedyś. To był tak samo zamknięty rozdział, jak Cullenowie.
Czyli pewnie wcale, ale nie miało to teraz znaczenia.
Za każdym razem, jak to sobie mówiłam, drżałam. Było mi tak zimno. To przecież absurdalne, musiało by
spaść poniżej 20 °C, abym mogła coś odczuć. Rozcierałam machinalnie ręce, tarłam palce o siebie. Wręcz
oczekiwałam mojego oddechu pojawiającego się jak para dookoła mnie, otulającego mnie niewyraźną
bielą, chroniącego od świata zewnętrznego jak kokon. Oczywiście nic takiego się nie wydarzyło.
Zaprzestałam bezsensownego chodzenia po pokoju bez celu i usiadłam na wielkim, królewskim łóżku,
obejmując się ciasno ramionami, przyciskając kolana do piersi. Kiwałam się w tył i przód bezwiednie,
oddychałam płytko, gwałtownie brałam hausty powietrza. Zupełnie niepotrzebnie. Tyle zbędnych rzeczy
dzisiaj…
Musiałam się wynieść z tego pokoju, z tego miasta, z tego kraju, z tej rzeczywistości. Czym, samolotem?
Za dużo czasu. Łatwo by mnie można było też wyśledzić. A ja nie chciałam być znaleziona przez nikogo.
Więc pozostają pociągi, samochody albo własne nogi. Wiedziałam, gdzie jest dworzec, oglądałam ten
nowoczesny budynek położony tuż nad kanałem jak wszystko w tym miejscu. Zdecydowałam się właśnie
na niego, bo dzięki temu miałam czas na zdecydowanie się, gdzie się udam. Czułam się jak bezradne
dziecko we mgle, nie mające żadnego oparcia, szukające drogi do domu. Skojarzyło mi się to z
fragmentem „Przeminęło z wiatrem”. Bohaterka też szukała domu i kiedy go znalazła było za późno.
Wszystko było już stracone.
***********
Siedziałam na ozdobnej, jednak obdrapanej ławce i przyglądałam się jak ludzie powoli w ciemności nocy
wsiadają i wysiadają z pociągów. Mimo dziwnej pory, wciąż był tutaj duży ruch. Większość ławek była
zajęta przez oczekujących, ale do mojej nikt się nie dosiadł. Byłam tutaj już około trzech godzin. Nie
miałam pojęcia, co zrobić. Najprostszą rzeczą byłoby wsiąść do pierwszego lepszego pociągu. W końcu
sama nie wiedziałam, gdzie chcę jechać, co chcę zrobić. Słyszałam deszcz bębniący o szklany dach. Był
taki monotonny, wprawiał wręcz w otępienie.
Usłyszałam lekki szelest obok mnie. Nie pofatygowałam się. by odwrócić głowę, w końcu to był pewnie
tylko jakiś człowiek, pijany, albo nie posiadający żadnych instynktów warunkujących przetrwanie.
Zupełnie tak jak ja. Jednak po chwili doleciał do mnie zapach. Zdecydowanie za słodki, zdecydowanie
zbyt znajomy. Wampirzy.
Odwróciłam gwałtownie głowę, zupełnie nie przejmując się tym, że robię to za szybko, rozmazując swoje
kontury dla ludzi. Obok mnie siedział doktor Carlisle Cullen w ociekającym wodą płaszczu, uśmiechając
się ciepło. Dość szczęśliwie.
To był ten moment, w którym powinnam spiąć mięśnie, wykonać kilka ruchów i zniknąć, tak jak sobie to
obiecywałam. Nie zrobiłam jednak nic, patrzyłam na niego, nie odrywając wzroku. On też go nie
spuszczał. Z każdą chwilą wydawał się coraz bardziej spokojny, więcej pewny siebie, bardziej
zadowolony. Zupełnie dla mnie niezrozumiałe, ale co mnie to obchodziło. Technicznie rzecz biorąc, to był
zupełnie obcy wampir.
- Jestem taki szczęśliwy, że cię widzę, Bello. Nie, nie, nie, nie martw się, nikt nie wie, że ty tu jesteś,
zobaczyłem cię przez przypadek. W oknie. Ale to nie było trudne, zobaczyć cię tutaj, przecież
poszukiwałem cię. Edward też. I Alice. Spokojnie, proszę, chciałem tylko porozmawiać.
Poprawił się na ławce i zbliżył do mnie o kilka centymetrów. Pochylił się w moją stronę opierając łokcie
na kolanach. Był cały czas uśmiechnięty. Przez cały wieczór miałam wrażenie, że przebywam w czymś
zupełnie surrealistycznym i oto było ukoronowanie wszystkiego. Przyszywany ojciec mojego eks chłopka
sprzed osiemdziesięciu lat, mówiący eks dziewczynie syna, że się cieszy, że ją widzi. I do tego się
radośnie uśmiecha. A najgłupsza rzeczą było to, że ja też się cieszyłam, że go widzę.
- Wiesz, w operze nie byłem pewien. Wydawałaś mi się taka inna, jakby naszej Belli już nie było.
Opanowana, chłodna, porażająco piękna, niebezpieczna. Ale teraz wiem…
Uśmiechał się jeszcze szerzej niż przedtem. Zaczęło mnie to na poważnie niepokoić.
- Bello, chciałem…
- Isabell. Nie nazywaj mnie inaczej.
Skinął poważnie głowa, respektując moje życzenie.
- Dobrze, Isabell. Chciałem abyś poszła ze mną. Chociaż na chwilkę. Porozmawiasz z Edwardem? Bardzo
cię proszę. To by tyle znaczyło dla niego i naszej rodziny. Uratowałabyś nas.
Czułam się taka zmęczona. Wszyscy dzisiaj czegoś ode mnie chcieli, żądali rzeczy niemożliwych. Pociągi
wciąż odjeżdżały, ruch się zwiększył. Bębnienie kropel o dach też wydawało się głośniejsze, jednocześnie
mogłam usłyszeć szum wody w kanale, szelest gazet, papierków od słodyczy, kanapek, zwykłe ludzkie
odgłosy. Gdzieś płakało małe dziecko. Ciekawe dlaczego tak głośno krzyczało. Może działa mu się jakaś
krzywda? Coś go bolało? Dzieci nie powinny płakać. Wystarczy, że dorośli to robią.
- Isabell?
Jaka szkoda, że ja nie mogę. Zwykle za tym nie tęskniłam, ale teraz, nagle, wydawało mi się to taką stratą.
Ostatnio żałowałam tego, kiedy Charlie zmarł. Tak bardzo chciałam jakoś sobie pomóc, zrobić cokolwiek,
co mogłoby mi pomóc jakoś przetrwać te chwile. Ulżyć w bólu. Deszcz bębnił tak ogłuszająco, że
wydawało mi się, że dach zaraz nie wytrzyma i pęknie. Zamieni się w szklane okruchy, zostanie tylko
metalowy szkielet i rozsypane kawałki lśniące w słońcu. To mogło nawet ładnie wyglądać.
Niepraktycznie, ale ładnie.
- Bella?
Odwróciłam w końcu głowę w stronę Carlisle’a. Już się nie uśmiechał, wyglądał na zaniepokojonego.
- Pójdziesz ze mną?
Wyciągnął dłoń w moją stronę. Spojrzałam na nią i… nic. Nie dotknęłam jej, nie odtrąciłam, nie
chwyciłam. Po prostu ją tam zostawiłam, wiszącą w powietrzu.
Mylił się, nie mogłam nikogo uratować, nie miałam nic do zaoferowania, przynajmniej nie teraz.
Wstałam z ławki, odwróciłam się jego stronę i prawdopodobnie lekko uśmiechnęłam, chociaż nie czułam
poruszających się mięśni na mojej twarzy.
- Miłego dnia, Carlisle. Do zobaczenia gdzieś tam.