Witajcie w Marrakeszu
Transkrypt
Witajcie w Marrakeszu
C13 18.03.2011 Historie z paragrafem Oszukują „na złoto” D ziałają w całej Polsce, według patentu „na złoto”. Byli już w Krakowie, Tarnowie, Oświęcimiu, Limanowej. I niebawem pewnie znów wrócą. Pani Maria pobrała ze swojego konta w limanowskim banku 60 tys. zł. Ukryła je głęboko w torebce i wyszła na ulicę. Zdążyła przejść kilkadziesiąt metrów, gdy zaczepił ją ok. 40–letni, szczupły mężczyzna w ciemnym garniturze. Zapytał po rosyjsku, czy nie zechciałaby kupić złotych monet. Pokazał jedną. Chwilę później przystanął przy nich inny nieznajomy – tym razem w jasnym garniturze, wyższy i tęższy. Przedstawił się jako lekarz psychiatra i kupił od obcokrajowca jedną monetę za 500 zł. Ponieważ pani Maria wciąż nie mogła się zdecydować na zakup, zaoferował pomoc: – Proszę poczekać, sprawdzę ile są warte. Idę do kantoru – oznajmił. Wzbudził w niej za- AFRYKAŃSKI DLA POCZĄTKUJĄCYCH Jakub Ciećkiewicz Witajcie w Marrakeszu! N iebo pęka powoli, przy ziemi, jak przezroczysta tafla lodu, na której, tuż przed świtem, ślizgają się berberyjskie dzieci. Wokoło słychać powolny, monotonny trzask. Reflektory gwiazd majestatycznie gasną. Świetlista smuga świtu omiata chude nogi wielbłądów, uderza w malinowe mury medyny, które powoli nabierają intensywnej, szkarłatnej barwy, a później, kiedy mrok się rozrzedza, kiedy wiszące w powietrzu odrobiny piasku, twarze ludzi i pyski zwierząt tworzą gmatwaninę, z rozczerwienionych szczytów Atlasu, wprost na gliniany plac, spada suche, pustynne światło. Oślepiający blask wchodzi drapieżnie w oczy nomadów, handlarzy, osłów, psów, wielbłądów – nagłym, świdrującym bólem ostrych płatków czerwieni. Bucha ciepło z Sahary, jak z uchylonych drzwiczek kuchennego pieca… Witajcie w Marrakeszu! Taniec wielbłąda Targ obok Bab–el–Khemis, o świcie pełen zgiełku – krzyku Beduinów, trzaskania batów, porykiwania i parskania zwierząt, był już niemal pusty. W centrum ufanie. Umówili się w pobliskiej kafejce. Rzekomy psychiatra pojawił się tam już po kilku minutach. Wyglądał na uradowanego. Powiedział, że kantorowiec płaci od ręki po 700 zł za jedną monetę. Zaproponował pani Marii, żeby kupili wspólnie od cudzoziemca wszystkie monety, a zyskami się podzielili. Ostatecznie stanęło jednak na tym, że ona sama je kupi, bo ma przy sobie gotówkę, ale zyskiem i tak się podzielą. Perspektywa zarobku uśpiła rozsądek. Za 116 monet pani Maria zapłaciła 60 tys. zł i od razu poszła je spieniężyć w kantorze. Tam usłyszała, że to fałszywki. Wróciła do kawiarni, ale po oszustach nie było już śladu. 75–letni emeryt z Tarnowa kupił od mężczyzny, mówiącego z rosyjskim akcentem, 36 monet za 36 tys. zł. Do tej transakcji też doszło pod bankiem, a przekonał go do niej ok. 50–letni mężczyz- pozostał tylko jeden, samotny wielbłąd – stojący na trzech nogach, poruszający niezdarnie długim, podwiązanym kikutem, okręconym rzemieniem. Na pysku miał czerwony kaganiec, a przez nozdrza przeciągnięty cienki, konopny sznur. Krępy przewodnik o śniadej, pobrużdżonej twarzy, delikatnie napinał linkę, usiłując pociągnąć za sobą weterana karawan, a kiedy wielbłąd się zapierał ustępował, bo nie był pewien, jak zareaguje. Przerażony dromader szamotał się, miotając głową jak wahadłem. Straszliwie rycząc, wyrzucał tępy skowyt rozpaczy. „Nagle skoczył w bok tak gwałtownie, że przewodnik puścił sznur”. Ludzie rozbiegli się w popłochu, „powietrze wypełniał strach, ale najbardziej przerażony był sam wielbłąd. Po chwili skoczył znowu, ukośnie, nieregularnym, falistym ruchem… – On jest chory na wściekliznę, prowadzą go do rzeźni – objaśnił ktoś łamaną francuszczyzną”. Taniec dromadera, taniec życia i śmierci, taniec Marrakeszu, opisał w 1968 roku prozaik i filozof – Elias Canetti*, jeden z niewielu artystów, którym udało się wyrazić ducha Czerwonego Miasta – odkrywca obcej, nieznanej Europejczykom mitologii. Tak. Żeby zrozumieć Marrakesz, trzeba być filozofem! Trzeba włóczyć się po uliczkach medyny z berberskimi dziećmi, rozmawiać z żebrzącym derwiszem, podglądać kupców na bazarze, a wieczorami bawiąc się, jedząc, tańcząc i całując na placu Jemma el Fna, w samym sercu magicznego miasta, pamiętać, że „Jemma el Fna” oznacza po arabsku „plac śmierci”. Mroczny uścisk. Bramę ostatniego przejścia. Wielki Finał. Zejście. Witajcie w Marrakeszu! na, który „przypadkowo” przyłączył się do rozmowy i sam kupił monetę „ONE PENNY” za tysiąc złotych. Również udawał, że sprawdził jej wartość w lombardzie i szepnął starszemu panu na ucho, że jest warta 1,5 tys. zł. Skuszony łatwym zarobkiem, tarnowianin wypłacił z konta wszystkie oszczędności. Już po transakcji poszedł do jubilera, by potwierdzić wartość monet. Gdy usłyszał, że są nic niewarte i nie są ze złota, nie uwierzył. Poszedł do następnego jubilera. Ten jednak tylko to potwierdził. W podobnych okolicznościach 64–letni mieszkaniec Oświęcimia stracił 45 tys. zł, które pobrał z konta, by ulokować je na lokacie w innym banku. W numerze „na złoto” też uczestniczył mężczyzna z rosyjskim akcentem oraz rzekomy emerytowany lekarz wojskowy. Tym razem oszuści wpadli. – Pomogły portrety pamięciowe sporządzone na podstawie zeznań pokrzywdzonego. Rozesłaliśmy je do komend w całej Polsce. Okazało się, że pasują jak ulał do rysopisów dwóch mężczyzn, zatrzymanych w Świdniku za podobne przestępstwa. W ten sposób podejrzani dostali dodatkowe zarzuty za oszustwo w Oświęcimiu – mówi jeden z małopolskich policjantów. Z policyjnych statystyk wynika, że oszustwa są przestępstwami, w których czterech na pięciu sprawców udaje się ustalić. Mimo to panuje dość powszechne przekonanie, że wiele z nich uchodzi bezkarnie. – Oszuści wychodzą z założenia, że jeśli nawet wpadną w ręce policji, to zawsze znajdą się jakieś okoliczności łagodzące. I albo prokuratura umorzy sprawę, albo sąd potraktuje ich ulgowo. Kiedy kolejne przekręty uchodzą bezkarnie, oszustwo wydaje się świetnym sposobem na życie. Czasem materialne korzyści z tego sposobu życia są ogromne. I tak naprawdę rzadko kiedy ukradzione pieniądze udaje się odzyskać – przyznaje policjant. Przed miesiącem wpadła w Krakowie rumuńska rodzina działająca według podobnego patentu „na złoto”. Na ich sztuczkę dał się nabrać 24–letni mężczyzna. – Jechałem do centrum. Za Wieliczką zobaczyłem kilka osób stojących na poboczu przy jakimś samochodzie. Rozpaczliwie gestykulowali, próbując zatrzymywać przejeżdżające auta. Stanąłem. Mówili, że są obcokrajowcami, że przyjechali do Krakowa, ale nagle samochód stanął im na środku drogi, a oni zorientowali się, że w baku nie ma paliwa. Twierdzili, że nie mają przy sobie gotówki, ale mają złote sygnety, które proponują na wymianę. Chcieli 200 zł za jeden. Oferta była bardzo kusząca. Akurat miałem przy sobie 1800 zł, kupiłem więc 9 sygnetów. Odjeżdżając już stamtąd, zauważyłem policyjny radio- Taniec natury Czerwone Miasto jest sceną magicznego spektaklu, a otoczony EWA KOPCIK Oto widownia, która otacza scenę Czerwonego Miasta. Oto opowieść tańczącego karła z placu Jemma el Fna, który stepując, pokrzykuje: Wi–taj– cie w Mar–ra–ke–szu! Wi–taj– cie w Mar–ra–ke–szu! Taniec karła Wędrownik zamyka oczy, żeby lepiej widzieć. Zewsząd napływa ryk trąbek, łomot bębnów, dzwonienie bransolet, krzyk cyrkowców, parskanie zwierząt, monotonny terkot motorowerów. Wokoło bucha mocny zapach ciecierzycy, mięty, wielbłądziego mięsa, kozich głów, gotowanego mózgu, sosu kminkowego i marihuany. Po chwili przybysz rozpoznaje miarowy, monotonny stuk. Instynktownie kieruje się tam, gdzie karzeł, tańczący na denku odciętym z metalowej beczki, odprawia rytuał marokańskiej magii. Oto on. W białym dymie ulicznych grillów, w poświacie karbidowych lampek, udających gwiazdy – nieogolony, szalony, roześmiany – upojony transem. Wokoło gra kapela: muzycy nadymają czerwone policzki, trąbki szaleją, akrobaci skaczą nieśmiertelne salta, tancerki czarują grzesznymi skurczami śniadych, połyskliwych brzuchów. Ale to tylko tło. To tylko zabawa. Przedsmak prawdziwego spektaklu, który reżyseruje wielki arabski clown, szalony karzeł, czarnoksiężnik zawieszony między życiem a śmiercią na srebrnych nitkach tajemniczych zaklęć. Jego arena – denko żelaznej beczki – to najprawdziwsze centrum placu, a może nawet centrum świata. Trybuna magii. Wielki czakram energii. Punkt krytyczny mocy, która pozwala zachować równowagę między ekstazą życia a nieuchronnością śmierci. Mistyczny bęben wykrzykujący w alfabecie tańca: Wi–taj–cie w Mar–ra–ke– szu! Wi–taj–cie w Mar–ra–ke– szu! wóz, który zatrzymał się przy tamtym samochodzie – opowiadał później policji mężczyzna. Wcześniej jednak pojechał do lombardu, by sprawdzić, ile są warte jego sygnety. – To podróbki, warte w sumie kilka złotych – usłyszał. Po tej szokującej informacji, prosto pojechał do komisariatu. Tym razem miał szczęście. Dowiedział się, że banda oszustów wciąż jeszcze jest kontrolowana przez policyjną załogę przy drodze. Szybko tam wrócił. Nie miał żadnych kłopotów z ich rozpoznaniem. Przy 5–osobowej rumuńskiej rodzinie policjanci znaleźli jeszcze 34 identyczne, „złote” sygnety. W efekcie zarzuty oszustwa przedstawiono czwórce zatrzymanych – matce i trzem jej synom. Wzięli na siebie całą winę. Najstarszy z mężczyzn – głowa rodziny – wyszedł cało z opresji. Odzyskał wolność po przesłuchaniach w komisariacie. *** Plac Jemma el Fna FOT. JAKUB CIEĆKIEWICZ śnieżnymi szczytami wielki amfiteatr Południa – baśnią z krainy 1001 nocy. Podróżnik, wędrujący od strony Fezu, ogląda najpierw stojące we mgle pagórki: zielone wysepki, otoczone szarymi strumieniami brzasku, potem skaliste góry, porośnięte tyralierami rzadkich, strzelistych sosen, później żółtoliliowe łąki, pełne białych ptaków, wreszcie surowe, szkarłatne wzgórza Atlasu, z przylepionymi do skał kamiennymi wioskami. Postój wypada na przełęczy. Pada śnieg. Górale zganiają na targ przemoknięte osiołki. Piją miętową herbatę, palą marihuanę, oglądają zwierzęta. Z ust bucha im dym, a może para wodna? Nagle na drogę wyskakuje mały, drewniany wózek zaprzężony w konia, powożony przez stojącą w rozkroku nastoletnią dziewczynkę, która wiezie całą grupę rozbawionych dzieci. Ileż śmiechu, frajdy, wspólnej zabawy pośród surowej, marokańskiej biedy… Wózek stacza się w dół, prosto w zieloną dolinę, poprzecinaną rwącymi, czerwonymi rzekami. Wieje wiatr. Równina pustynnieje… Podróżujący do Marrakeszu od południa, wprost z Sahary, wędruje przez rozległe, czerwone góry pełne twardego, ostrego światła, które, jak laser, wypala wokół przedmiotów czarne, mocne, kontury. Jedzie między przepaściami, z drżeniem serca, mamrocąc wszystkie znane sobie modlitwy do Allacha, Buddy lub Jezusa. Wokoło widać kamienne wioski, wystrojone w błękitne i pomarańczowe berberskie dywany, łopoczące na wietrze, jak bitewne chorągwie; widać kobiety piorące w strumieniach, milczących dziadków, zapatrzonych w niebo, a wieczorami stare, chybotliwe kobierce wypełnione dziećmi, unoszące się niezdarnie w powietrzu, podczas pierwszych, nieudanych jeszcze prób latania. Ileż śmiechu, frajdy, wspólnej zabawy, pośród surowej, marokańskiej biedy! Trzeba być gotowym, żeby tu przyjechać. Trzeba pokonać w sobie lęk i uprzedzenie – nieznośną, europejską ignorancję, która nakłada turystom okulary ślepców, która nie pozwala poczuć magii miasta i przeczuć wyrafinowania pałacu – domu rodziny królewskiej i arystokracji berberskiej, magnatów sprowadzających krawców z Paryża, a jubilerów z Amsterdamu... Zamieszkali w Marrakeszu Europejczycy, przesiadujący zwykle w Le chat qui rit, knajpie prowadzonej przez korsykańskiego rzeźbiarza, rozmawiają z niepokojem o arabskim buncie. Kupili domy za setki tysięcy dolarów, pościągali firmy, czy będą musieli zwijać interesy, jak ich ojcowie w latach 50.? Francuski hurtownik opowiada, że 25–letnia Fadwa Laroui, matka dwojga dzieci, która nie została objęta programem pomocy socjalnej, oblała się łatwopalnym płynem i podpaliła przed ratuszem w Suk Sebt. O tym, że w oddziale banku w Al–Husajmie, zaatakowanym przez manifestantów podczas antyrządowych protestów, spłonęło 5 ludzi. O tym, że podczas niedawnych zamieszek raniono 128 osób, a zatrzymano 120. – Demonstracje w Casablance, Marrakeszu, Fezie i Tangerze były inspirowane przez związki zawodowe, a więc nie są groźne – pociesza zebranych weterynarz, Hiszpan. – Zawsze przy takich okazjach pojawiają się chuligani... *Elias Canetti, Głosy Marrakeszu