Śmierć - East Games United
Transkrypt
Śmierć - East Games United
ŚMIERĆ Odkąd miasteczko Port Hope we wschodnim Lochnagar nawiedziła zaraza, nikt nie był w stanie interesować się innymi niesamowitymi wydarzeniami, które właściwie jedynie w Port Hope miały wówczas miejsce. Hildaiva Haridal na przykład, przysadzista, krasnoludzka kobieta, która w zwyczaju miała nadziewanie kocurów rzodkiewkami, została brutalnie pożarta przez grupę mściwych dachowców, choć z reguły nieźle radziła sobie w walce. Było to o tyle dziwne, że szczątki jej pogruchotanego ciała ostatecznie znaleziono w jeziorze, więc koty w trakcie procesu zostały uniewinione, jakoby nie zdarzyło się jeszcze, aby chodziły na dwóch łapach i potrafiły zrzucać zwłoki z wysokości sześćdziesięciu metrów. Nikt jednak nie przejął się szczególnie losem HildaviI Haridal, bo była to kobieta podła i niewdzięczna, a zresztą, historia jej sąsiada Amonela Malvarisa, bestialska, więc bardziej interesująca, przyćmiła wszelkie przeszłe morderstwa w historii Port Hope. Nie spodziewano się bowiem, że dobroduszny staruszek Amonel, choć dziwak i mitoman, zakończy swój żywot tak tragicznie. I tak w zasadzie, że to nie on sam wyda na siebie wyrok śmierci. Amonel Malvaris nie wierzył w fatum, został zatem dokładnie poćwiartowany i zakonserwowany w słoikach, toteż obawa przed kolejnymi, kreatywnymi morderstwami zasadniczo wzrosła i wprowadziła mieszkańców Port Hope w całkiem uzasadnione zaniepokojenie. Jasne, zdarzały się tutaj niewielkie występki, porwania, od czasu do czasu zabójstwa w afekcie albo wojenki na tle rasowym. Ale zdaniem pastora Alvarissa Glithrala Port Hope czekała zagłada i właśnie te wszystkie nieprawdopodobne wypadki były właśnie zwiastunem nadejścia Czarnej Śmierci i niczym innym. Gdyby więc nie szanowny Elgard Danatis, który pewnego chłodnego wieczoru postanowił obciąć ogon pewnej demonicy Aszarle na plaży jeziora Shel, nie byłoby teraz tego całego zamieszania i nie byłoby także zagłady. Elgardowi powtarzano wielokrotnie, że czarcia kita nigdy nie zapewni mu stałego posiadania życiowej, czterolistnej koniczyny, kiedy on sam, Elgard Danatis, książę kupieckiego Port Hope, będzie zepsutym do szpiku kości bawidamkiem, cynikiem i kłamcą. Kiedy więc zorientowano się, że przepowiednia rozpoczęła swoją wędrówkę w domu Hildavii Haridal i niewątpliwie zbierze kolejne krwawe plony w przeciągu kolejnego ciepłego miesiąca, zaczęto rozmyślać nad zatrzymaniem tej przeklętej apokalipsy. Opowieść o Legendzie Wschodu głosiła bowiem, że Czarna Śmierć dotknie każdego, kto pokusi się o najstraszniejsze wówczas zabójstwo istoty niebiańskiej, łączącej trzy równoległe światy między Lochnagar a Asachar. Proroctwo było niesamowicie bezwzględne, gdyż dotyczyło miasteczek, frakcji czy rodzin, ale, szczerze mówiąc, Elgard Danatis nie bardzo wierzył w te wszystkie historie. Wolał egzystować w swoim zamkniętym, skrzywdzonym świecie, w rozpadającym się pseudo-zamku z czerwonej cegły i z papierosem w dłoni. - Z niecierpliwością czekam, aż ta wasza Czarna Śmierć zapuka do mych drzwi – zaśmiał się szyderczo pewnego ranka, kiedy zbierał datki na rozbudowę wschodniego rynku. – Jesteście naprawdę naiwni, jeżeli wierzycie w te wszystkie zabobony. Wierzyli i byli przekonani, że bicz boży szczególnie mocno odbije się na muskularnych plecach Elgarda Danatisa, a kto wie, może i na nich wszystkich. Elgard Danatis miał odziedziczyć tron po chorowitym ojcu, choć nieśpieszno mu było do objęcia rystrykcyjnej posady. Lubił swoje rozrywkowe, szybkie życie, które dopieszczał nieszczególnie ważnymi aktywnościami, związanymi z obowiązkami księcia. Dokładnie dbał o swoją reputację, organizował biesiady i huczne imprezy, uwielbiał wszelkie alkohole i drogie papierosy, ale tak naprawdę od wielu lat był samotny. Owszem, plotkowano o nim, ile wlezie i w wyniku tego miał na swoim koncie już kilka nowobogackich księżniczek, ale cała ta nagonka była w tym przypadku totalną bzdurą. Elgard pragnął miłości jak nikt inny i kto wie, może wierzył także, że czarci ogon pozwoli mu na przeżycie czegoś nowego. W końcu zbliżał się Wieczór Pochodni, organizowany sumiennie od dziesięciu lat panowania starego Danatisa. Urządzano wtedy prawdziwe, głośne przyjęcia, palono ogniska i wypuszczano w niebo złote lampiony, a o przykrych wydarzeniach zapomniano, jakby to nigdy, przenigdy się nie wydarzyło. Zaczęto gotować miejscowe przysmaki, rozwieszać kolorowe dekoracje i przyozdabiać rynek palącymi się, krwistoczerwonymi pochodniami. Elgard był dumny, że lampion, który stworzył wraz z matką już kilka miesięcy temu, wysoko pofrunie w niebo wraz z jego głęboko skrywanymi życzeniami. - Elgardzie, mam nadzieję, że w tym roku spełnią się twoje wszystkie marzenia – powiedziała Alayana, całując syna w czoło i obserwując wznoszący się, olbrzymi, świetlisty lampion. – Zamknij oczy i choć raz spójrz sercem. Elgard dokładnie zapamiętał te słowa, chociaż wydawały mu się puste i wyrwane prosto ze stronic starych książek. A książek nie lubił i traktował je, jakby w ogóle nie istniały. Wolał kreować swoją własną historię, niźli zaczytywać się w wymyślonych historiach, których, cholera jasna, przecież tak bardzo pragnął! Przeczył sam sobie w wielu takich sytuacjach, więc w końcu stał się całkowicie niewiarygodny. Sam zresztą nie wiedział, kim jest. Albo kim chce zostać. Port Hope aż drżało od plotek i nigdy wcześniej nie było równie podekscytowane. Do wielu miast Lochnagar przyjeżdżali sławni kupcy, śpiewaczki, aktorzy czy członkowie królewskich rodzin i całe te zamieszanie było chyba najważniejszym wydarzeniem w historii miasteczka. Mieszkańcy oddaliby część swojego majątku, aby dotknąć brokatowej sukni Heleny, córki Rowarena z Greath bądź kupić najbardziej pożądane przedmioty na świecie. Wszyscy od rana do nocy podróżowali między rynkiem, a plażą jeziora Shel, śpiewali i tańczyli, rozmawiali o sprawach absurdalnych i z sentymentu. Elgard siedział na drewnianym pomoście, paląc kolejnego papierosa i patrząc przed siebie. Rozmawiał z kiloma ludźmi z odległych krain – opowiadali mu wówczas o polityce i zachodzącym słońcu, który nad ranem świeci na niebiesko, i o wszystkim innym, co dla Elgarda zdawało się czymś nie z tego świata. Bolała go głowa i najchętniej już teraz położyłby ją na drewnianych, brudnawych deskach pomostu. Nagle jednak poczuł ukłucie w żebrach i odwrócił się w stronę sprawcy tego bezczelnego czynu. Obok niego klęczała jasnowłosa, chuda dziewczyna o podłużnej twarzy i brązowych, olbrzymich ślepiach. Patrzyła na niego jakby z ciekawością, jednocześnie marszczyła czoło i nos. - To ty jesteś Elgard? Ten z Danatisów? – zapytała w końcu, a Elgard ocknął się z letargu. – Potrzebują cię tam na rynku. - A ty? – zapytał, kiedy wstawała i otrzepywała bordową sukienkę z dzianiny. – Nigdy wcześniej cię tu nie widziałem. - Jeszcze musisz się nauczyć wielu rzeczy, Elgardzie. Nazywam się Nemeiror Marivian i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się zobaczymy. Jasne, że mieli się jeszcze zobaczyć. Elgard poczuł przecież uścisk w sercu, znak, o którym mówiła mu matka. Nie mógł przecież odpuścić, chociaż jego jedyny przyjaciel, Zeloth, nie wierzył w miłość od pierwszego wejrzenia i uważał, że uczucie do przyjezdnej kobiety, której oboje nie znali, jest dość ryzykowne i z góry narażone na niepowodzenie. Znajomość jednak trwała w najlepsze i można było powiedzieć, że Elgard Danatis, ten bawidamek, cynik i kłamca, jest w końcu szczerze szczęśliwy. Nemeiror przedstawiała się jako córka artystów z Bre. Potrafiła śpiewać i opowiadać historie, strzelać z łuku i pływać, była poliglotką i altruistką, wolontariuszką, tancerką. Dla Elgarda jednak, przede wszystkim, była przepiękną, mądrą kobietą. Spędzali ze sobą bardzo dużo czasu, więc logiczne było, że mieszkańcy zaczęli mówić o ich przyszłym narzeczeństwie. Zapomniano o zarazie, o Hildavii Haridal i o Amanelu Malvarisie i nawet pastor Alvariss Glithral nie głosił już swoich ostrych przestróg, a proponował Elgardowi kilka wspaniałych miejsc, które powinien pokazać Nemeiror podczas podróży poślubnej. Wydawało się, że i Nemeiror Marivian jest bardzo szczęśliwa. Nikt jednak nie sądził, że jest posiadaczką bardzo przerażającej, paskudnej tajemnicy. Nie sądziła jednak, że Elgard Danatis, drań i kłamca, okaże się kimś, kto zatrzyma ją na dłużej i wyzbędzie się jej prawdziwej natury. Elgard Danatis był kawałem drania. Wiedział to każdy, kto choć trochę go znał i wiedział, że umiejętnie potrafi przybierać różnorakie maski, stworzone z różnych ludzkich osobowości. Lata, w których sprawiał wrażenie tyrana i oszczercy, sprawiły, że Elgard miał w sobie pokłady bardzo wielu przeciwstawnych cech. Nemeiror nie była w stanie zrozumieć upokorzeń, które zadał po swojej drodze wielu niewinnym ludziom, więc gdy przyszedł czas, aby wyjaśnić między sobą zaistniałe zgrzyty, Elgard dolał do wina ukochanej sporą porcję słabej trucizny z czarnej ciemiężycy, którą kupił dzień wcześniej u miejscowego aptekarza. Owszem, Elgard Danatis był nienormalny. Wiedziała to matka, która wierzyła, że syn chociaż raz spojrzy sercem, a nie przez pryzmat swojego szaleństwa. Wiedział to pastor Alvariss Glithral, który polecając mu swoje ulubione miejsca, miał nadzieję, że Elgard w odpowiednim czasie poradzi sobie z idée fixe. Wiedział to chorowity ojciec, który przecież faszerowany był takimi truciznami od przeszło pięciu lat, a także aptekarz, który liczył na ciepłą posadkę po koronacji Elgarda. Nie wiedziała o tym Nemeiror, choć przecież mogła podejrzewać, że ten łotr, który obciął ogon niewinnej Aszarle na brzegu jeziora Shel, nie może prawdziwie darzyć uczuciem kogokolwiek. A już szczególnie Czarnej Śmierci. Nemeiror upiła łyk wina, czując szczypanie na języku. Musiała przyznać, że Elgard miał gust - czarna ciemiężyca była jej ulubioną rośliną do zabijania, bo lubiła jej fioletowe kwiaty, które przypominały jej zawsze o bogato zdobionym płaszczu matki. Danatis siedział nieruchomo, wpatrując się w jej oczy i czekając pewnie, aż wyda z siebie ostatni dech. Kiedy jednak sen nie przychodził, a Nemeiror pochłaniała kolejny kieliszek czerwonej cieczy, Elgard zaczął nerwowo pocierać ręce o kolana, zapewne myśląc o karze, którą wymierzy wieczorem aptekarzowi, który miał czelność sprzedać mu feralny towar. - Wiesz – zaczęła, kiedy na czole księcia pojawiły się pierwsze krople potu – zawsze zastanawiałam się, dlaczego nigdy nie uwierzyłeś w historię o Legendzie Wschodu. Elgard zmarszczył czoło, przenosząc wilgotne dłonie na blat olbrzymiego stołu. - Te wszystkie farmazony zabierają tylko mój cenny czas. Chyba nie powiesz mi, że wierzysz w tę naciągana historyjkę, Nemerior? - Tak się akurat składa, że okazuje się ona bardzo prawdziwą. - Jakaś tam kobieta pada ofiarą podstępu i staje się nagle egzekutorką ludzkich grzechów? Dobre sobie. – Wypił łyk trunku i sięgnął po cukier w kostce. - Nemerior Marivian była bardzo dobrą osobą, poszukującą siły prawdziwego uczucia – powiedziała. Twarz Elgarda zbladła, a dłonie znieruchomiały, jednocześnie drżąc lekko ze zdenerwowania. O czym ona w ogóle mówiła!? – Została nazwana Legendą Wschodu, choć w zasadzie jest postacią bardzo negatywną w tej całej historii. Wiesz dlaczego, Elgardzie Danatisie? Zaniemówił. Nie mógł wydusić z siebie żadnego słowa, bowiem był pewny, że Nemerior nie żartuje, to po pierwsze. Po drugie – trucizna nie odniosła oczekiwanego skutku, więc zdecydowanie musiało pójść coś nie tak! Zresztą – po jaką cholerę w ogóle zaczynała taki temat? Nigdy nie wykazywała zainteresowania tymi wszystkimi zabobonami! - A to dlatego, Elgardzie, że Nemerior została oszukana. Dokładnie tak samo jak teraz. Tylko w tamtym momencie, kiedy ktoś wbijał jej ostry sztylet w serce, nasączony także nieszczęsną czarną ciemiężycą, była najuczciwszą osobą na świecie, dobrą i spokojną. Taka jest właśnie geneza tej całej przepowiedni. Nieszczęśnik, który zdoła skrzywdzić jakikolwiek niebiański byt, który gwarantuje równowagę między światami, zostanie srogo ukarany, a wraz z nim całe rodziny, miasteczka i krainy. Nemeiror stała się Czarną Śmiercią, bo została oszukana i skrzywdzona. Ktoś, komu bezgranicznie ufała, jej pierwsza, prawdziwa miłość doprowadziła do jej straty i nieobecności. Moja matka szczególnie zadbała, aby moja przeklęta krew odcisnęła piętno na wszystkich jej wrogach, ludziach, więc tak, Elgardzie, wierzę w przepowiednie. Zadrżał. Zdał sobie sprawę, że nigdy tak bardzo się nie bał i że droga ucieczki jest w tej sytuacji niemożliwa. Nemerior mogła dogonić go i dosięgnąć wszędzie, gdzie tylko chciała. Podejrzewał, że zabicie go przyniesie jej olbrzymią satysfakcję. - Powiem jednak szczerze, że przez chwilę naprawdę uwierzyłam, że jesteś zdolny do miłości, kochany… - mruknęła przeciągle, pocierając jedną samotną łzę, spływającą po jej zaróżowiałym policzku. – Gdybyś zaczął walczyć ze swoją niebezpieczną, zdradziecką naturą, gdybyś pamiętał, że każda przepowiednia ma także swoje odsępstwa i tajemnice… Nie dziwisz się teraz, że tak długo pozwoliłam na twoją manipulację? Pokiwał głową. Wiedział jednak, o czym powie i mimowolnie spuścił wzrok na swoje kolana. - Przepowiednia mówi także, że tylko prawdziwe uczucie pozwoli zatrzymać apokalipsę, którą niesie za sobą Czarna Śmierć. No cóż, kolejny raz dałam się nabrać, Elgardzie. Wiedz jednak, że to ostatni raz, kiedy jestem tak bardzo naiwna. Wstała z miejsca. Elgard już płakał, choć nie sądziła, że zmięknie tak szybko. Podeszła bliżej, dotykając obiema dłońmi jego kwadratową twarz. - Hildaiva i Amonel nie płakali, kiedy spojrzeli w oczy Śmierci, Elgardzie. Mam nadzieję, że będziesz równie dzielny. Port Hope spustoszało. W końcu też miasteczko ogarnął przeraźliwy, wieczny mrok, a całe Lochnagar pogrążyło się w smutku i rozpaczy. Słońce przestało oświetlać jedynie tę krainę, w której przepowiednia ziściła się, choć szybciej, niż podejrzewano. Mieszkańcy zniknęli, a region opustoszał zupełnie. Szeptano, że Lochnagar zamieszkały nieprzyjazne demony, a Czarna Śmierć uczyniła zamczysko Danatisów swym własnym. Przepowiednie były dużą częścią życia mieszkańców wielu krain, bo one, w porównaniu do ludzkich obietnic, spełniały się zawsze. Tym bardziej, jeżeli chodziło o ludzkie życia, uczciwość i dobroć. Legenda Wschodu została na zawsze zapamiętana jako skrzywdzona kobieta, przestroga przed czynieniem zła, przed człowieczą ignorancją i kłamstwem. Była to historia o nieszczęśliwej miłości i krwawych żniwach, jakie za sobą zbiera. I choć Elgard Danatis, cynik i drań, nigdy nie darzył Nemerior Marivian prawdziwym uczuciem, to przyznać musiał jedno – każda kobieta okazywała się dla niego Czarną Śmiercią i w tym przypadku nie było wyjątku. Nemerior była jednak najgorsza ze wszystkich, bowiem była jedynie odzwierciedleniem jego samego. Była taką śmiercią, jaką on sam niósł innym. Luiza Bergcholc