podgląd - Beezar.pl

Transkrypt

podgląd - Beezar.pl
Prolog
Nigdy nie uważałem się za skomplikowanego faceta.
Łatwy w obejściu, z niewygórowanymi wymaganiami i potrzebami. Zawsze leniwy i
tylko dzięki wysokim ambicjom nie obijający się wiecznie po kątach. Na szczęście wrodzona
inteligencja trochę ułatwiała mi zadanie na tym polu.
Jeśli chodzi o ambicje życiowe, no cóż, nie miałem ich. Zbyt wiele, znaczy się. Już w
liceum wiedziałem, że w przyszłości chcę poślubić Lucy Walkers i mieć z nią dwójkę dzieci,
najlepiej chłopca i dziewczynkę. Chłopiec powinien być starszy i bronić swojej młodszej
siostry, ale i przyprowadzać przystojnych kolegów, których ta będzie mogła bajerować.
Oczywiście, jak już będzie co najmniej po trzydziestce lub jak już nie będę żył. W końcu
żaden normalny ojciec nie chce myśleć o jakimś dupku uprawiającym seks z jego córką.
Miałem nadzieję na w miarę dobrze płatną pracę, tak żebym nie musiał się martwić o
kupienie dzieciakowi roweru na czwarte urodziny czy wyjazd na dwutygodniowe wakacje do
Hiszpanii. Byłbym tym luzackim rodzicem, który potrafił przylać w sytuacjach naprawdę
niebezpiecznych i przymykałby oko na eksperymenty z alkoholem i maryśką.
Nie, zdecydowanie nie miałem wygórowanych ambicji. Tylko zwykłe, proste rzeczy,
proste życie z żoną i dziećmi i okazjonalnymi odwiedzinami rodziców i teściów, na których
mógłbym psioczyć, jak nie słyszą. Tego chciałem od życia. Prostoty i spokoju. Wiedziałem,
że gdy czas młodości – czy może raczej studiów – minie i przyjdzie czas na ustatkowanie się,
odnajdę się w roli męża i ojca jak mało kto.
I sukcesywnie dążyłem do tego, by moje życie podążyło dokładnie w tym kierunku.
I nawet dobrze mi szło. Nie, żebym jakoś mocno musiał się wysilać. Niewygórowane
wymagania i wrodzona inteligencja, no nie?
W każdym razie… Szło mi dobrze do momentu, kiedy po moich planach i ambicjach
przejechał się walec, unicestwiając je w mgnieniu oka i…
… ukazując mi zupełnie inną drogę życia.
Drogę pełną zakrętów i niewiadomych, na której nic nie było takie, jak tego
pierwotnie chciałem.
No i na której, jak się, egh, okazało, spotkałem miłość swojego życia.
Co za ironia…
Ale może zacznijmy od początku.
Rozdział 1
Prawdziwe życie studenckie, o którym czyta się w książkach i które się widzi na
filmach to zjawisko, które jednych dopada, a drugich nie. Jak choroba – niektórzy mają mniej,
inni trochę więcej szczęścia. Ja znalazłem się, niestety lub stety, po tej gorszej – lepszej? –
stronie mocy. Ciężko właściwie stwierdzić, bo punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Jeden fakt pozostawał faktem.
Impreza była przednia.
Kac nie.
Ruszenie rano dupy z łóżka było wyzwaniem równym wysadzeniu Księżyca
pudełkiem zapałek i dwoma bateriami, ale chcąc nie chcąc, w końcu jakoś sturlałem się z
niego i poszedłem pod prysznic. Zastanawiałem się, czy to oznacza, że byłem w stanie
wysadzić Księżyc, czy może jednak nie. To tylko dowodziło, jak bardzo rozwaliła mnie biba
z poprzedniej nocy.
Zazdrościłem Lucy, że miała zajęcia dopiero na dwunastą, co oznaczało, że mogła
spać jeszcze co najmniej cztery godziny. A ja? Ja, jak zwykle, skacowany, niewyspany i
pewnie jeszcze pod wpływem musiałem iść na zajęcia na ósmą i jeszcze pisać kolokwium,
które pewnie w dodatku obleję.
Życie było niesprawiedliwe. No ale… to przecież nie tak, że tego żałowałem. To
znaczy, żałowałem. Jak miałem kaca. Pamięć długotrwała zdawała się nie rejestrować tego,
jak beznadziejnie czułem się po każdej takiej imprezie i nieważne, jak często powtarzałem, że
nie będę więcej pić, to były tylko puste słowa.
Za każdym razem, kiedy wychodziliśmy się zabawić, miałem wrażenie, że już lepiej
być nie może, a potem wychodziłem znowu i bawiłem się jeszcze lepiej. Życie studenta było
cudowną odskocznią od tego, do czego przyzwyczaiłem się będąc uczniem szkoły średniej.
Na studiach nikt mi nie dyktował, co i jak mam robić. Byłem panem swojego życia i sam
podejmowałem ważne dla mnie decyzje.
Rodzice nigdy w życiu nie pozwoliliby mi tak szaleć co weekend – a czasami nawet w
tygodniu – ale studenckie życie miało swoje prawa, a moi rodzice już na szczęście nie.
Wyszedłem z łazienki, czując się odrobinę lepiej i poszedłem poszperać w lodówce za
jedzeniem. Na szczęście kilka dni wcześniej zrobiliśmy zakupy, więc było jeszcze w czym
wybierać.
Usiadłem przy stole, gapiąc się tępo w wyszczerbiony talerz, zupełnie jakby znał
tajemnice wszechświata. Drugi rok studiów był o wiele cięższy niż pierwszy, którego nie
przetrwała nawet połowa studentów przyjęta na rok, a to o czymś świadczyło. Nie miałem
pojęcia, jakim cudem godziłem imprezowanie i studiowanie z dorywczym – bardzo –
pracowaniem, ale chyba zwyczajnie byłem mądrzejszy niż myślałem, że jestem.
Ja i Lucy od początku mieszkaliśmy w mieszkaniu jej wujka, który z chęcią nam je
wynajął. Była to dość duża, całkiem przyzwoicie urządzona kawalerka. Jej wuj wolał wynająć
ją nam niż komuś obcemu, przynajmniej wiedział, z kim ma do czynienia i że nikt celowo nie
narobi mu szkód. Dobrze nam się tam mieszkało, ale nie oznaczało to, że nie chciałem w
przyszłości czegoś większego i swojego, a nie kawalerki w blokowisku, gdzie sąsiedzi
słuchali, jak uprawiam seks ze swoją dziewczyną. I walą kijem od miotły w sufit, bo za
głośno puszczam muzykę, której tak naprawdę nie puszczałem ja, tylko Lucy, ale to ja
musiałem mieć jaja, żeby otwierać wkurwionym sąsiadom. Grr…
Włożyłem brudne rzeczy do zlewu, ubrałem trampki i kurtkę, zarzuciłem prawie pustą
torbę na ramię i wyszedłem z domu.
Otuliłem się szczelniej kurtką, wsadzając ręce w kieszenie i idąc ślamazarnym
krokiem na uniwerek. Miałem tylko kwadrans z buta, więc nie było sensu zawracać sobie
głowy komunikacją miejską.
Zapaliłem jeszcze po drodze, nikotyną próbując zagłuszyć tępe pulsowanie w głowie.
Serio, miałem wrażenie, jakby cała ekipa z dnia poprzedniego zdecydowała się urządzić
imprezę w mojej głowie. Zgiełk tętniącego życiem miasta też mi nie pomagał. Na domiar
złego, gdy już byłem jakieś sto metrów od wejścia do budynku, z zawrotną prędkością – i
natężeniem dźwięku – minął mnie motor.
Głowa mało mi nie eksplodowała. Gdyby nie fakt, że – zanim mój skacowany mózg
ogarnął sytuację – motor już dawno był na uniwersyteckim parkingu, złapałabym najbliższy
kamień i rzucił z całych sił, celując w zakuty łeb motocyklisty.
Nie znosiłem gościa.
Akurat po moim doturlaniu się pod salę pojawił się profesor prowadzący zajęcia.
Wszedłem do sali i zająłem miejsce w trzecim rzędzie z przodu, który upatrzyłem sobie na
samym początku pierwszego roku. Przypominały mi się czasy liceum, kiedy razem z
Robinem siedzieliśmy obok siebie na każdej jednej lekcji, na jakiej tylko się dało, i bawiliśmy
się przednio, grając w kółko i krzyżyk lub generalnie robiąc sobie jaja z nauczyciela.
Pokręciłem głową, skupiając się na tu i teraz. Ostatnie, czego potrzebowałem w tych ciężkich
czasach, to przypomnienie sobie o tym, że już dłużej nie miałem najlepszego przyjaciela.
Wkurwiało mnie to tylko na potęgę.
Profesor szybko uporał się ze swoją teczką i rozdał nam testy. Wyciągnąłem z plecaka
długopis i wodę i zabrałem się za pisanie, kiedy do sali wparował ciemnowłosy chłopak.
Skinął tylko głową na przywitanie, nie chcąc przeszkadzać piszącym i uśmiechnął się
przepraszająco do profesora, cicho zamykając za sobą drzwi. Ten bez słowa wręczył mu
kartkę i po chwili chłopak usiadł w tym samym rzędzie co ja, zostawiając jedno siedzenie
przerwy. Zerknąłem na niego, a on puścił mi oczko, uśmiechając się szeroko.
Aż się we mnie zagotowało.
Nienawidziłem gościa.
Pascal Luft, aka: pierdolony motocyklista.
Irytujący, wredny, zboczony kretyn.
No bo serio. Co za idiota siada z powrotem na motor po tym, jak wypierdolił się na
nim i dwa lata leżał w szpitalu w śpiączce? Laski na uniwerku uważały, że Pascal jest taki
cooool, odważny i generalnie zajebisty, że ciągle jeździ mimo tego, co go spotkało, ale dla
mnie była to zwykła głupota. Koleś irytował mnie na potęgę od samego początku. Miałem
nadzieję, że wykruszy się tak jak inni ludzie, za którymi nie przepadałem, ale on dobrze się
trzymał, a nawet miał całkiem niezłe oceny. Po pierwszym roku stworzono nowe grupy, żeby
było nas po 10–15 osób w jednej i co się stało? Pascal Luft znowu wylądował w tej samej, co
ja. Miałem ochotę strzelić sobie w łeb, kiedy się dowiedziałem.
I w dodatku był ciotą! Albo psycholem, albo w ogóle jedno i drugie! No bo… żaden
normalny facet nie puszcza oczka do drugiego, mało tego! Raz nawet klepnął mnie w tyłek!
Totalnie zwalił to na stojącą w pobliżu dziewczynę, ale ja wiedziałem swoje. Ciężko było nie
czuć się osaczonym w towarzystwie kogoś takiego, dlatego unikałem dziada jak ognia.
Pewnie dlatego nie miałem zbytnio znajomych ze swojej grupy czy kierunku. Pascal znał
wszystkich i kolegował się ze wszystkimi, dlatego lepiej było trzymać się z daleka i szukać
znajomych tam, gdzie go nie było. Co, wbrew pozorom, nie było proste, bo koleś był
wszędzie. Wszędzie.
Zdałem sobie sprawę, że nakręcam się w myślach zamiast pisać, więc westchnąłem
cicho i zabrałem się za rozwiązywanie testu. Na szczęście oceny były dla Pascala ważniejsze
niż molestowanie innych facetów i całkowicie skupił się na swojej kartce, dzięki czemu i ja
mogłem się skupić na swojej.
Po kolokwium przyszedł czas na praktyczną część zajęć, gdzie rozwiązywaliśmy
problemy matematycznie. Przez cały czas musiałem ukrywać to, że ziewam i co chwilę piłem
wodę. Pascal uśmiechał się głupkowato za każdym razem, kiedy sięgałem po butelkę. To też
mnie wkurzało. No i co tego, że wycedziłem dwulitrową butelkę wody w półtora godziny?
Nie jego interes!
Westchnąłem z ulgą, gdy zajęcia się wreszcie skończyły i wystrzeliłem w stronę drzwi
jak z torpedy. Zdecydowanie musiałem zapalić. Zaszyłem się przy jednym z przejść
pomiędzy poszczególnymi budynkami instytutu, kiwając Malikowi na przywitanie i
odetchnąłem, zaciągając się dymem.
Wiedziałem, że nikt inny się tam nie pojawi z bardzo prostego powodu – Malik. Koleś
miał jakieś metr sześćdziesiąt wzrostu, absolutnie urocze rdzawozłote loczki i zielone oczy,
ale potrafił przypierdolić jak mało kto. Był słynny na uniwersytecie już jak się pojawiłem.
Nawet Pascal nie próbował się z nim zakolegować, a to już o czymś świadczyło. Malik
aktualnie robił czwarty rok kryminalistyki i drugi rok psychologii i wszyscy schodzili mu z
drogi, ilekroć pojawiał się w zasięgu wzroku. Usłyszałem o nim już w pierwszym miesiącu
studiów. Cała rzesza studentów zgodnie twierdziła, że koleś jest zdrowo pojebany i lepiej z
nim nie zaczynać. Raz nawet podejrzewano go o zgwałcenie i zamordowanie własnej siostry
bliźniaczki. Słyszałem też, że tak zupełnie z dupy wpadł w szał na zajęciach i zaatakował
jednego z wykładowców. Nie wyrzucono go tylko dlatego, że tamten profesor zdecydował się
na niego nie donosić. Tych historii było o wiele więcej i o ile byłem do nich sceptycznie
nastawiony, to jednak musiało w nich tkwić ziarenko prawdy.
Tak czy siak, pewnego dnia sam byłem gotowy komuś przyjebać i potrzebowałem
miejsca, w którym mógłbym się wyciszyć, więc długo nie myśląc, odwiedziłem azyl Malika.
Nawet trochę liczyłem na wybuch złości cherubinka, jak go w myślach nazywałem ze
względu na jego niewinny wygląd, ale zdrowo się przeliczyłem. Malik kompletnie mnie olał i
nie wyglądał na złego, że podkradłem jego miejsce. Nawet dał mi ognia. Po tym pierwszym
razie bez oporów chodziłem tam palić i często spotykałem go tam na fajce.
Tym razem nie było inaczej.
Oparłem się plecami o ścianę, wdychając rześkie powietrze i paląc szybko. Malik nie
zaszczycił mnie spojrzeniem, po prostu siedział na schodku, paląc własną. Kompletnie nie
rozumiałem tego szumu wokół gościa. Dobra, może i zdawał się trochę dziwny z tym swoim
przeszywającym spojrzeniem i kamiennym wyrazem twarzy, no i może czuło się wokół niego
jakąś dziwną aurę, ale to jeszcze nie był powód, żeby tak reagować na takiego konusa. Nie
bałem się ani jego pięści, ani groźnie wyglądających glanów. Być może z tego powodu było
mi jeszcze ciężej znaleźć kogoś, z kim mógłbym się zaprzyjaźnić. Uważano mnie pewnie za
takiego samego świra jak on za sam fakt, że nie bałem się do niego zbliżyć.
Odpaliłem drugą fajkę i odpisałem na esemesa od Lucy, w którym pytała, jak się
trzymam. Sama już powoli zaczynała się zbierać na zajęcia. Potrzebowała dwie godziny, żeby
doprowadzić się do porządku przed zajęciami. Pokręciłem głową. Baby.
Gdy skończyłem palić, ból głowy nie ustał, ale mimo to czułem się odrobinę lepiej.
Odetchnąłem głęboko, chowając fajki do plecaka, odepchnąłem się od ściany i zwinąłem się
stamtąd. Mimo częstego obcowania z Malikiem na fajce, przez ponad rok zamieniłem z nim
dosłownie kilka słów i to tylko dlatego, że nienawidziłem ciszy.
Przez resztę zajęć bujałem w obłokach, modląc się o wybawienie. Po ostatnich tylko
siłą woli dowlokłem się do naszej kawalerki i wskoczyłem do wyra, nakrywając się kołdrą po
czubek nosa i zasypiając w mgnieniu oka.
Gdy się obudziłem, Lucy dalej nie było, co trochę mnie zaskoczyło. Ostatnimi czasy
często znikała i wracała z siatkami pełnymi zakupów. Gdy coś ją stresowało, szła do galerii
handlowej po coś nowego, więc nie przywiązywałem do tego większej wagi. Napisałem jej
tylko, żeby przyniosła coś do jedzenia, bo umierałem z głodu i ani myślałem ruszyć dupy,
żeby ten fakt zmienić.
Jeszcze raz wziąłem prysznic, chcąc pozbyć się potu po drzemce, a potem
zadzwoniłem do mamy. Do świąt zostały już niecałe dwa miesiące, więc coraz częściej
nagabywała mnie na ten temat. Obiecałem jej, ze poruszę tę sprawę z Lucy i dam jej znać, jak
do czegoś dojdziemy, po czym zakończyłem rozmowę, słysząc dźwięk klucza przekręcanego
w zamku. Lucy weszła do środka.
– Jestem! – zawołała, zamykając za sobą drzwi. Wyturlałem się z pokoju, skuszony
zapachem jedzenia. Aż mi ślinka napłynęła do ust.
Pocałowałem Lucy w usta na przywitanie, niemal wyrywając jej reklamówkę z ręki
chwilę po. Wywróciła oczami, ale nie skomentowała tego w żaden sposób. Wiedziała, że
jedzenie jest jej jedynym konkurentem, jeśli chodzi o moje serce. Nie przehandlowałbym
swojej laski za żadne pieniądze świata… tylko za żarcie, które można by za nie kupić.
– Jak kolokwium? – spytała, gdy po rozebraniu się weszła do kuchni. Wstawiła wodę
na herbatę i usiadła obok mnie. Podałem jej talerz z rzeczami, które na pewno były dla niej –
surówka, frytki i ryba – wpychając sobie do ust kilka frytek.
– Okej – przyznałem, zapijając jedzenie colą. – Powinienem to zdać, ale łeb mało mi
nie eksplodował. Mówię „nie” alkoholizowaniu się w środku tygodnia.
Zaśmiała się.
– Mówisz tak co tydzień – wytknęła mi.
– Uhm… – Miała rację. – W każdym razie, gadałem z mamą. Pytała się, co planujemy
robić w przerwie między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Chcą zarezerwować
domek w górach i trochę połazić, może nawet zostać tam na Sylwestra. Mama pytała, czy
chcemy się przyłączyć.
Dla nikogo nie było tajemnicą, że uwielbiałem zimę. Czy też raczej to, co można było
robić zimą w górach. Od lat jeździłem na snowboardzie i wszyscy o tym wiedzieli. Miałem z
Lucy umowę, że ferie zimowe są w pełni planowane przeze mnie, a letnie przez nią. Ona tak
czy siak wolała przerwę letnią i cieszyła się, że może pojechać gdziekolwiek chce tak długo,
jak nas na to stać.
Wzruszyła ramionami, patrząc w swój talerz.
– Jasne, możemy jechać, jeśli chcesz – powiedziała.
Nie brzmiało to zbyt przekonująco. Zmarszczyłem brwi.
– Jeśli nie chcesz jechać… – urwałem sugestywnie, patrząc na nią.
Pokręciła głową.
– Nie o to chodzi, po prostu… – westchnęła. – Ten rok jest serio ciężki. Nie chce mi
się nigdzie jechać, szczerze mówiąc.
Ciężki czy nie, wakacje w górach były dla mnie formą relaksu, a Lucy zawsze chętnie
pochodziła do różnych wyjazdów. Zdecydowanie była typem podróżnika.
Coś kręciła.
– W takim razie co mam powiedzieć mamie? – spytałem. „Nie chce mi się” nie było
tym samym co „nie”. Już nie raz się przekonałem, że z kobietami serio ciężko się dogadać.
One nie mówiły wprost „nie”, tylko kręciły na prawo i lewo, skacząc wokół tematu i
oczekując, że domyślisz się, o co im, do cholery, chodzi. Trochę mnie irytowało, że Lucy pod
tym względem nie różniła się od reszty żeńskiej części populacji. Serio, jeśli nie chciała
jechać, to mogła mi po prostu powiedzieć, a nie jakieś wzdychanie, nie chce mi się i Bóg wie
co jeszcze. – Jedziemy czy nie?
Spojrzała na mnie niepewnie i zagryzła dolną wargę. Przez chwilę wyglądała na
rozdartą, aż w końcu powiedziała:
– Jestem na nie, ale jeśli bardzo ci zależy…
Znowu to samo, pomyślałem z lekką irytacją. Mógłbym ją przekonywać albo
skorzystać z tego, że nie powiedziała kategorycznie „nie” i wyciągnąć ją tak czy siak, ale
dałem sobie spokój. Jęczałaby mi tylko nad uchem przez cały wyjazd i doprowadzała do
szału, jak to baby potrafią. Pojedziemy w ferie.
– Okej, powiem jej, że nie jedziemy. Mamy jakieś plany na Sylwestra? Dostałem
wiadomość od chłopaków z naszej klasy, że chcą zrobić imprezę i spotkać się, skoro i tak
pewnie wszyscy będą w mieście na święta. Byłoby fajnie spotkać się ze starą ekipą.
– Dziewczyny też mi już napisały, że koniecznie musimy się spotkać. Jestem ciekawa,
co tam u innych.
– Mmm.
Moje myśli mimowolnie podążyły w stronę Robina. Nic nie mogłem poradzić na to,
że ilekroć wspominałem starą klasę lub szkołę, automatycznie przypominałem sobie o nim.
Ba! Czasami patrząc na Lucy przypominało mi się, że owszem, Robina już nie ma w moim
życiu. Był jego częścią przez wiele lat, więc zapomnienie o nim nie wchodziło w grę.
Wiedziałem, że Robin nie pojawi się na spotkaniu klasowym. Mimo konfliktu, do
którego doszło pod sam koniec roku szkolnego, nasza klasa trzymała się całkiem blisko.
Często spotykałem starych znajomych na różnych imprezach, gdy wracałem do domu. Każdą
osobę widziałem chociaż dwa razy od czasu pójścia na studia.
Robina nie.
Początkowo nie miałem o tym pojęcia, bo i skąd, ale w końcu wypłynął temat
wyprowadzki Robina. Monachium. Cholerny chemik zabrał go aż do Monachium. Mało tego,
Robin nie tylko poszedł tam na studia, on się tam przeprowadził. Byłem wściekły na niego i
na siebie za to, że się pożarliśmy. Gdy doszło do walki między nami nie przypuszczałem, że
już go więcej nie zobaczę. Ilekroć chciałem wspominać czasy liceum, ciągle czułem
podskórnie żal i złość, że straciłem najlepszego przyjaciela.
Ale dobra. Nie było sensu o tym myśleć. Wyszło jak wyszło, widocznie tak miało być.
Robin ułożył sobie życie w Monachium, chuj mu w dupę. I to dosłownie.
Ugh.
– Masz na jutro sporo do zrobienia? – spytałem.
Lucy pokręciła głową.
– Muszę napisać ten artykuł, o którym ci mówiłam, ale nie będzie z tym wielkiej
filozofii. Gorzej z tym, który mam na przyszłą środę.
Zmarszczyłem brwi. Kojarzyłem chyba, o co jej chodzi. Przez całe dwa tygodnie
ekscytowała się spotkaniem gościa, o którym miała pisać, zanim ten koleś wreszcie wcisnął ją
w swój „napięty grafik”.
– Ten z tym sławnym autorem? – dopytałem dla pewności.
– Taa – odparła, zagryzając dolną wargę. – Poprosiłam go o jeszcze jedno spotkanie,
żeby zapytać o kilka rzeczy. Na szczęście nie miał nic przeciwko.
– Tylko tym razem o niczym nie zapomnij, żeby znowu nie było, bo jeszcze coś sobie
pomyśli – drażniłem się. Lucy spojrzała na mnie z zarumienionymi policzkami.
– Weź! To nie jest zabawne!
– Jasne, jasne. – Wstałem od stołu i wskazałem głową balkon, sięgając po fajki. –
Idziesz na szlugę?
– Pytanie!
Westchnąłem cicho, odpalając sobie papierosa i zaciągając się nim. Lucy usiadła na
leżaku, który stał na balkonie jak już się wprowadziliśmy. Było mi trochę chłodno, ale już
zdążyłem się zahartować. Nie raz i nie dwa wychodziłem palić w gorszych warunkach
zdecydowany, że żaden byle wietrzyk mnie nie powstrzyma przed przyjęciem standardowej
dawki nikotyny.
Gadaliśmy chwilę o pierdołach, paląc i śmiejąc się. Lucy odgadywała swoje pseudo–
koleżanki ze studiów, jadąc je za ubrania, jakie nosiły i źle zrobiony makijaż. Taa, trzeba
przyznać, że trochę z niej sucz. Ja za to pochwaliłem się, że mimo kaca dotarłem na czas na
zajęcia i że totalnie nie chciało mi się iść na wykłady następnego dnia, ale osoby, które
chodziły regularnie z marszu miały tróję i nie musiały zdawać na koniec egzaminu, więc gra
była warta świeczki.
Lubiłem te nasze rozmowy i czas, jaki wspólnie spędzaliśmy. Na początku trochę się
bałem, że to za szybko na wspólne mieszkanie i nadanie naszemu związku tak poważnego
statusu zaledwie po kilku miesiącach bycia razem, ale na szczęście moje obawy były
bezpodstawne. Dogadywaliśmy się naprawdę dobrze. Mieliśmy swoje wzloty i upadki jak
każda para, ale przeszliśmy przez to wszystko razem i czułem, że z każdą jedną chwilą nasza
więź się umacnia. Mimo mieszkania razem nie było tak, że nie mieliśmy o czym
porozmawiać. Lucy zawsze miała coś do powiedzenia, a i ja nie byłem milczkiem. Jakoś
wspólnie układaliśmy nasze klocki, budując fundamenty przyszłości. Już nawet pieniądze
mieliśmy w większości wspólne. Każde z nas miało, oczywiście, jakieś swoje zaskórniaki na
własne potrzeby, ale masę rzeczy mieliśmy wspólnych. Tak po cichu nie mogłem się
doczekać momentu zakończenia studiów i założenia rodziny.
Tak, ja. Ludzie zawsze się dziwili, kiedy im mówiłem o tym, że chciałbym postarać
się o dziecko w niedalekiej przyszłości, ale ja naprawdę nie widziałem powodu, żeby dłużej
czekać. Nawet gdybyśmy zaliczyli przysłowiową wpadkę, nie miałbym o to pretensji ani żalu.
Cieszyłbym się. Zawsze wiedziałem, że chcę mieć dzieci. Kochałem Lucy, więc logiczne
było, że miałbym te dzieci z nią. Nie poruszałem z nią tego tematu tak na poważnie, ale
mówiła mi, że też chciałaby być matką. Seks był przedni, więc skoro mogliśmy jeszcze przy
okazji zrobić sobie dzidziusia, to czemu, do cholery, nie?
Co przykre, na odpowiedź nie musiałem długo czekać.
Życie ma już to do siebie, że największe katastrofy przychodzą zupełnie nagle i
niespodziewanie, w kilka krótkich chwil zostawiając całe twoje starannie poukładane życie w
rozsypce.
W piątek rano nie udało mi się doczłapać na czas na zajęcia, nawet mimo tego, że były
na dziesiątą. Dotarłem na wykład spóźniony, ale hej, liczyło się, że w ogóle się pojawiłem,
prawda? Pani profesor spojrzała na mnie krzywo – jeszcze nie zdarzyło mi się przyjść do niej
na zajęcia na czas, już mnie przez to nawet pamiętała z nazwiska – i kontynuowała jakby
nigdy nic.
Usiadłem na krzesełku w miejscu, gdzie panowało największe zagęszczenie studentów
z nadzieją, że skitram się jakoś w tłumie i jeszcze pośpię. Nie powstrzymywało mnie nawet
to, że w sali nie było ławek, tylko krzesła z podkładkami do pisania. Rozklekotane to gówno
na maksa, ktoś by pomyślał, że na niemieckich uczelniach panują lepsze standardy, ale
nieee…
– …i ten drze ryja na całą klasę, że on to zrobił dobrze i drze się i drze, a
matematyczka w końcu mu na to wkurzona: zaraz ja zrobię ci dobrze i postawię ci pałę –
opowiadał Pascal, siedzący tylko rząd przede mną. Laski zatykały sobie usta dwoma rękami,
chcąc powstrzymać śmiech, ale niektóre i tak wydawały z siebie dziwne odgłosy.
Wywróciłem oczami.
Haha. Ha. Ale śmieszne. Pascal i jego lamerskie teksty i kawały. Normalnie boki
zrywać. Gdyby nie zależało mi na tym, żeby podrzemać na tych zajęciach, usiadłbym jak
najdalej od niego.
– Nie śpij, śpiąca królewno – rzucił, odwracając się przez ramię i uśmiechając
szeroko. Co za idiota ma ochotę tak się uśmiechać o tej nieludzkiej godzinie?
Pascal Luft, bo któżby inny.
– O to chodzi w śpiącej królewnie, wiesz? – skomentowałem. – Ona śpi.
Pascal wywrócił oczami.
– No popatrz, nie domyśliłbym się.
– Tak właśnie podejrzewałem – odparowałem, układając się najlepiej jak mogłem i
zamykając oczy. Z tego miejsca nie było mnie widać, więc cel został osiągnięty.
Jakaś laska – nie z naszej grupy – oburzyła się i poradziła Pascalowi, żeby „zostawił
mnie w spokoju, bo nie jestem tego warty”. Pff. Głupia suka.
Pani profesor kontynuowała. Jeszcze przez chwilę słyszałem, że coś biadoli od
rzeczy...
Odetchnąłem, wykładając się wygodnie na podkładce.
Miałem przez chwilę wrażenie, że przechylam się dziwnie w jedną stronę, ale
zignorowałem to. W następnej chwili padłem na podłogę z wielkim hukiem, wywalając przy
okazji kilka osób po mojej prawej i z przodu. Otworzyłem oczy zdezorientowany. Pani
profesor przerwała wykład, przez salę przeszła prawdziwa salwa śmiechu wśród pozostałych
studentów. Jakaś laska klęła, zbierając się z trudem z podłogi.
A ja byłem bliski paniki. Otworzyłem jedno oko, próbując rozeznać się w sytuacji.
Pani profesor już szturmowała w moją stronę z miną, której pozazdrościłby jej sam Hitler.
Nie wiedząc, co zrobić, zamknąłem to oko i leżałem twarzą w dół udając… nie wiem co. Byle
nie to, że przysypiałem chwilę wcześniej.
– Panie Brown? Panie Brown, dobrze się pan czuje? – Pani profesor położyła mi rękę
na ramieniu i potrzasnęła mną lekko.
Jak chuj, że się źle czuję! Udaję!
Poruszyłem się lekko, obracając bardziej na wznak i otworzyłem powoli oczy, udając
zamroczenie. Lepiej zrobić z siebie debila niż wylecieć z wykładu i pisać egzamin na koniec
semestru. Trzeba mieć jakieś priorytety, prawda?
– Uhm… – zacząłem, zastanawiając się gorączkowo nad jakimś kitem, który
mógłbym jej wcisnąć. Pascal patrzył na mnie z niedowierzaniem i rozbawieniem na twarzy.
Kutas dobrze wiedział, że ściemniałem. – Chyba mi trochę słabo – wydukałem lamersko.
– Chyba lepiej będzie, jeśli wróci pan do domu i odpocznie, panie Brown! –
powiedziała z lekką naganę. – Czemu pan w ogóle przyszedł w takim stanie na wykład?
Nikomu to dobrze nie zrobi!
Kolejna co chce komuś zrobić dobrze i pewnie jeszcze postawić pałę, pomyślałem
mimowolnie. Z trudem powstrzymałem śmiech. Ta sytuacja była niedorzeczna.
Cóż, zawsze byłem świetnym aktorem, więc ostrożnie, przytrzymując się jednego z
krzesełek, stanąłem na nogi. Gdy już byłem bliski wyprostowania się, zachwiałem się
teatralnie i omal znowu nie „wywaliłem”, ale Pascal złapał mnie za ramię tuż nad łokciem i
przytrzymał. Uśmiech spełzł mu z twarzy i wyglądał, jakby uwierzył, że zrobiło mi się słabo.
Ledwo powstrzymałem się przed wywróceniem oczami. Debil.
Wszyscy gapili się na mnie jak sroka w gnat. Cóż, przynajmniej nie mogłem narzekać
na brak uwagi. Pani profesor poprosiła Pascala o odeskortowanie mnie do domu i obiecała, że
usprawiedliwi moją nieobecność (przez cały dzień, fuck yeah!) i Pascala na jej zajęciach.
Gdy wyszliśmy z sali, od razu wyrwałem ramię z ręki Pascala.
– Dalej dam sobie radę sam.
Otworzył szeroko oczy.
– Ściemniałeś?!
Uśmiechnąłem się tylko pod nosem, odwracając na pięcie i odchodząc.
Wolny piątek! Czego chcieć więcej?
Minąłem po drodze Malika – ten to się w ogóle nie spieszył na zajęcia – kiwając mu
na przywitanie i z zadowoleniem wracając do domu. Miałem nadzieję, że żaden z
wykładowców, z którymi miałem mieć zajęcia w ten piątek, nie przyuważy mnie takiego
szczęśliwego w drodze do domu.
Wyszedłem z budynku i zarzuciłem kaptur na głowę, kiedy coraz więcej kropli
zaczęło kapać z nieba. Było cholernie zimno nawet jak na początek listopada.
Po wejściu do bloku, w którym mieszkałem z Lucy, z niezadowoleniem zanotowałem,
że znowu zepsuła się winda i muszę dylać na piąte piętro z buta. Nieszczęście w szczęściu?
Jest coś takiego? Egh…
Wszedłem do mieszkania lekko zasapany, słysząc jak Lucy rozmawia z kimś przez
telefon zdenerwowana. Uniosłem brwi, kiedy spojrzała na mnie z przerażeniem i szybko
zakończyła rozmowę.
– Coś się stało? – spytałem, odkładając klucze na szafkę i zdejmując kurtkę.
Przełknęła ciężko ślinę, przykładając telefon do piersi, co tylko jeszcze bardziej mnie
zaskoczyło i zaciekawiło.
Kichnąłem nagle, drżąc lekko. Powinienem się przebrać i rozgrzać, ale chwilowo to
zignorowałem i skupiłem uwagę na swojej dziewczynie.
– No? – ponagliłem ją, kiedy nie odezwała się przez dłuższą chwilę.
Ku mojemu zdumieniu, rozpłakała się w najlepsze.
Mimowolnie się skrzywiłem i rozglądnąłem za drogą ucieczki. Nigdy nie wiedziałem,
jak zachować się w tego typu sytuacji. Nie miałem pojęcia, jak się kogoś pociesza. Zawsze
zdawałem się powiedzieć coś nie tak. Lucy już nie raz mi zarzuciła, że życie waliło jej się na
łeb, a ja zachowywałem się jak nieczuły drań, ale serio, czy to naprawdę taka tragedia, że nie
zdała jakiegoś egzaminu albo ktoś przykleił jej gumę do włosów i musiała je obciąć na
krótko? Któregoś razu się rozpłakała, bo było jej źle i stwierdziła, że musi dać ujście
emocjom. Jasne, tylko wzruszyłem ramionami w odpowiedzi, bo co innego miałem zrobić?
Usiąść i płakać razem z nią? Ale oczywiście, ona widziała to inaczej – uznała to za brak
współczucia i walnęła mnie w łeb poduszką! Gdy raz zorientowałem się w sytuacji na czas i
zdezerterowałem, dostało mi się jeszcze bardziej za to, że jej nie wspierałem w trudnych
chwilach. I nie daj Boże, żebym zrzucił jej wahania nastrojów na „ten czas w miesiącu”.
Serio, z takich sytuacji zwyczajnie nie było wyjścia. Co bym zrobił czy powiedział i
tak kończyło się jeszcze większym bekiem.
Nic więc chyba dziwnego, że wystrzegałem się jej płaczu jak ognia.
Nawet się nie łudziłem, że wyjdę z tej konfrontacji bez szwanku. Już się przekonałem,
że muszę wziąć to na klatę z nadzieją, że przejdzie jej stosunkowo szybko.
– Co się stało? – spytałem bezradnie, obserwując ją. Szukałem jakichś wskazówek co
do przyczyny tego wybuchu, mimo że od początku byłem na przegranej pozycji. Zazwyczaj
były to błahostki, które nigdy w życiu nie przyszłyby mi do głowy.
Wzięła głęboki oddech i otarła łzy z policzków. Przez chwilę zbierała w sobie
odwagę, aż wreszcie powiedziała:
– Muszę ci coś powiedzieć. – Jej głos drżał. Wyglądała na mocno zdenerwowaną, ale
jakoś mnie to nie ruszyło. Nie był to pierwszy raz, kiedy wpadała w histerię przez głupotę.
Zmarszczyłem brwi, powstrzymując westchnienie. Zastanawiałem się, co tym razem
doprowadziło ją do takiego stanu. Złamała sobie paznokieć? Przytyła? Zrobiły jej się rozstępy
na tyłku?
– Okej, słucham – powiedziałem spokojnie, chcąc już mieć to za sobą. Było mi zimno,
do cholery.
– Uhm, okej. Ja… – zawahała się. Westchnęła cicho, ocierając policzki. –
Przepraszam, Phil, naprawdę nie chciałam, żeby tak wyszło, ale… – Uniosłem tylko brwi. Nie
miałem pojęcia, o czym ona mówi. – Obiecaliśmy sobie, że będziemy sobie o wszystkim
mówić i… – Wzięła głęboki oddech. – Byłam z innym mężczyzną – wydusiła z siebie w
końcu.
Miałem wrażenie, że wmurowało mnie w podłogę.
– Co? – spytałem, robiąc wielkie oczy. Byłem pewny, że się przesłyszałem albo źle
zrozumiałem to, co właśnie powiedziała.
– J–ja… uprawiałam seks z innym facetem – powtórzyła pewniej, patrząc mi prosto w
oczy. Widziałem, że powiedzenie tego kosztowało ją wiele wysiłku, ale Lucy – kiedy jej nie
odpierdalało i nie szalały jej hormony – była silną kobietą. Miała jaja, których brakowało
wielu facetom.
No, wcześniej byłem też przekonany, że nie była zdzirą, ale moje zdanie w tej kwestii
najwyraźniej miało się za chwilę zmienić.
– Tak po prostu? – spytałem z niedowierzaniem. Im dłużej mój mózg trawił to, co
przed chwilą powiedziała, tym większą czułem złość. W pierwszej chwili jej słowa do mnie
nie dotarły. Prima aprilis był w kwietniu, więc jaki chuj?
– Tak po prostu – potwierdziła cicho.
Milczałem chwilę.
– Zmusił cię? – spytałem w końcu. Jeśli rodzice czegoś mnie nauczyli, to żeby
najpierw wysłuchać tego, co ktoś ma do powiedzenia, zanim uzna się go za winnego.
Wszystko się we mnie burzyło, żeby nią potrząsnąć i zażądać wyjaśnień, ale jakoś się
opanowałem.
– N–nie – odparła. Zacisnąłem zęby.
– Czyli zrobiłaś to dobrowolnie – stwierdziłem.
Pokiwała głową.
– Przepraszam… – spojrzała na mnie niemal błagalnie. – Ja tylko… Nie chcę się
tłumaczyć, ale… – „Ale”. No jasne. – Po prostu…
– Pojawił się jakiś frajer z kasą i od razu na niego poleciałaś – dokończyłem za nią.
Pokręciłem z niedowierzaniem głową. – Miałem o tobie trochę lepsze zdanie.
– Przepraszam! Nie planowałam tego, to się po prostu stało, ja… – Zagryzła dolną
wargę. – Przepraszam – powtórzyła po raz kolejny. Jakby jej cholerne przeprosiny miały
zmienić to, że dała dupy innemu facetowi. Naprawdę tak mało nasz związek dla niej znaczył?
Ja tak mało dla niej znaczyłem? Znalazła kogoś, kto miał więcej hajsu na koncie, więc ja
przestawałem się liczyć? Wielu rzeczy mógłbym się po niej spodziewać, ale nie czegoś
takiego.
Uniosłem brwi. Byłem kurewsko wściekły.
– Czyli, podsumowując, jesteś najzwyklejszą w świecie zdzirą – powiedziałem.
Spojrzała na mnie twardo. Przepraszała mnie, ale nie zamierzała dać się obrażać,
nawet jeśli wiedziała, że jej się należy.
– Ciesz się, że w ogóle ci powiedziałam! Inna by się nie przyznała.
Jasne, że nie. Dlatego to właśnie z nią chciałem założyć rodzinę.
– W rzeczy samej – skomentowałem sucho. – Ciekawi mnie, co cię tak wzięło na
szczerość.
Pokręciła głową.
– Nie chciałam tego przed tobą ukrywać. Zasłużyłeś na szczerość z mojej strony.
– Taa, szkoda, że najwyraźniej nie zasłużyłem sobie na cholerną wierność! –
warknąłem i rozłożyłem ręce. – Mam nadzieję, że było warto, skoro zdecydowałaś się
poświęcić nasz związek.
– Z–zrywasz ze mną? – spytała cicho.
Parsknąłem, chociaż w pierwszej chwili zaskoczyły mnie te słowa. Mimo tego, co się
stało, jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby to zakończyć, ale… kiedy mnie o to spytała…
Tak, chciałem z nią zerwać. Po chuj mi dziewczyna, która daje innym facetom? Są
rzeczy, których nie byłem w stanie wybaczyć. Zdrada była jedną z nich. Pomyślałem z
goryczą, że najpierw Robin przehandlował naszą przyjaźń dla rżnięcia, a teraz Lucy. Dwoje
najbliższych mi ludzi bez najmniejszej chwili wahania wbiło mi nóż w plecy i jeszcze
oczekiwało, że machnę na to ręką i powiem „nie przejmuj się, nic się nie stało, zdarza się”.
Ni chuja.
Nie zamierzałem ufać Lucy po czymś takim. Nie byłem głupi, wiedziałem, że skoro
raz poleciała na jakiegoś frajera, bo był znany i ustawiony, to na pewno nie będzie to ostatni
raz. Chciała być dziennikarką. W tym zawodzie spotykanie wpływowych i bogatych facetów
było na porządku dziennym. Skoro rzuciła się na pierwszą lepszą płotkę, zdecydowanie nie
oparłaby się większej rybie.
– Jeszcze się pytasz? – spytałem, unosząc kpiąco jedną brew.
– Phil… – spojrzała na mnie błagalnie. – Nie musimy się rozstawać. Obiecuję, że już
więcej…
– Tak, tak – machnąłem lekceważąco ręką, wchodząc do naszej sypialni. Niech sobie
gada.
Zdjąłem z szafy walizkę i zacząłem wrzucać do niej swoje rzeczy. Wyprowadzenie się
i to jeszcze na hurra było głupim pomysłem, ale nie zamierzałem zostawać w tym mieszkaniu
ani chwili dłużej. Lucy mnie zdradziła. Zawsze reagowałem ostro, a po akcji z Robinem jej
zachowanie zadziałało na mnie jak płachta na byka.
– Phil, porozmawiajmy o tym! – prosiła, patrząc jak wrzucam swoje rzeczy do
walizki.
– Totalnie nie mamy o czym rozmawiać. Moja dz… była – poprawiłem się –
dziewczyna jest zdzirą. Tyle w temacie.
Widziałem, że cisnęła się jej na usta jakaś riposta, ale powstrzymała się. Wiedziała, że
to ona jest stroną winną. Nie próbowała się zbytnio tłumaczyć ze swojego zachowania i nie
wyglądała na osobę, która czuła się winna. Płacz pewnie był narzędziem, które miało
złagodzić mój gniew. Może bała się, że ją uderzę? Nie miała ku temu powodów, nie byłem
agresywny a już zwłaszcza w stosunku do kobiet. Nie przyznałem się jej nawet, że uderzyłem
Robina, ale kto wie, co sobie o mnie myślała? Nie uważała mnie za dobry materiał na męża,
to pewne.
To zresztą nie miało już wielkiego znaczenia. Mój związek z Lucy Walkers kończył
się dokładnie w tym momencie. Ufałem jej jak osioł to miałem za swoje. Wszystkie baby
powinno się trzymać na smyczy. No, przynajmniej te piękne. Jak to było? Jeden z chłopaków
ze studiów językowych usłyszał to od jednego wykładowcy... Że… przekłady są jak kobiety –
albo piękne, albo wierne.
Widać się nie mylił.
Przepchnąłem się w drzwiach obok niej i pozbierałem rzeczy z łazienki, a potem z
kuchni. Było tego za dużo, żeby zmieścić się ze wszystkim w walizkę, więc machnąłem ręką
na to, na czym mi zbytnio nie zależało. Zapakowałem laptopa do plecaka, wziąłem portfel,
ubrałem kurtkę i byłem gotowy. Jeszcze trochę do mnie nie docierało, co właśnie się stało.
Zdradziła mnie.
Zerwaliśmy…
Zerwaliśmy w jakieś pięć minut.
Naprawdę zerwaliśmy?
Pokręciłem głową. Jakoś tak… chciało mi się śmiać z tej sytuacji. Nigdy by mi nie
przyszło do głowy, że nasz związek zakończy się w taki sposób.
Życie widać lubi być przewrotne.
Trzasnąłem drzwiami tak dla zasady.
I zacząłem się zastanawiać, co mam, kurwa, zrobić dalej.