Szeptucha 4 - Świeżo Napisane

Transkrypt

Szeptucha 4 - Świeżo Napisane
Szeptucha 4
Najładniejsza gmina 2
Sołtys Alojzy Gąsior siedział przy biurku i masował skronie.
Zza koronkowej firanki napływało jednostajne ujadanie psa
sąsiadów, a zza drzwi wrzask pierworodnego sołtysowego wnuka.
W takich okolicznościach skupienie się nad wytycznymi z Unii
graniczyło z cudem.
– Psia mać – szepnął stłamszony przedstawiciel władz
samorządowych – o co im chodzi z tą … pomysłową inicjatywą
obywatelską? – odcyfrował z pewnym trudem fragment pisma. – Ki
diabeł? Znaczy się, żeby wygrać te pieniądze od Unii, to
oprócz porządku jakieś niespodzianki dla komisji mają być?
Sołtysa przerosły obowiązki służbowe, więc postanowił się
uciec do podstępu. Wstał energicznie i wydobył flaszeczkę
zakamuflowaną dotychczas za stertą papierów. Nalał sobie
kielicha i wrócił do biurka. Przebiegł palcami po blacie i od
niechcenia uchylił klapkę laptopa. Pobawił się nią chwilkę,
dziwiąc się w duchu, jak to możliwe, że zawiasy w komputerze
nigdy nie skrzypią. Bo na przykład drzwi od wychodka, żeby nie
wiadomo czym smarować, to i tak po kliku dniach jęczą
złowieszczo. A może to jakaś reakcja chemiczna? Specyficzny
skład atmosfery w wychodku źle działa na metale? Jak by się
tak zastanowić, to pewnie nie tylko na metale, pomyślał
sołtys, ale tematu na wszelki wypadek postanowił nie zgłębiać.
Zamiast tego otworzył komputer, i wciągając ze świstem
powietrze, aktywował diabelską maszynę. Ta po chwili wahania
ożyła niebieskim światłem, które nadało sołtysowej twarzy
upiornie blady wygląd. Zgodnie z instrukcjami Szeptuchy teraz
należało cierpliwie poczekać na kontakt. Czas oczekiwania
sołtys wypełnił drobnymi łyczkami alkoholu i nerwowym
potupywaniem. Wreszcie, po około dziesięciu minutach, małe
okienko w rogu ekranu zapulsowało pomarańczowym światłem.
Powiększył je nerwowo.
– Czego? – przeczytał Alojzy Gąsior.
– Sprawę mam – wystukał nie bez wysiłku, ale po chwili wahania
wykasował napis i zaczął raz jeszcze. – Witajcie, babko, jak
wasze zdrowie?
– Widziałam, jak coś kasujesz! – Odpowiedź nadeszła już po
sekundzie.
Biedny sołtys rozejrzał się bojaźliwe po ścianach pokoju, ale
niczego podejrzanego nie zauważył.
– Dobra, nieważne, czego chcesz? – Napłynęła kolejna
wiadomość. – Tylko się streszczaj, Aluś. Gościa mam –
zapulsowało okienko.
– Babko, problem mam z konkursem, co to z Unii przysłali.
– Ze sprzątaniem se dasz radę, czyli o pomysł, jak komisję
zaskoczyć, musi tu chodzić.
– A skąd babka wie? – napisał i natychmiast skasował tekst.
– Znowu to robisz! – Obok liter objawił się malutki, ruchomy
obrazek wygrażającego palca.
– Bo błędy musiałem kasować. Już się dawno do szkoły nie
chodziło.
– A nawet jak się chodziło, to się gówno tam robiło! Ty, Aluś,
zawsze leniwy byłeś.
– Oj, co też babka!
– Cichaj mi tam! O tej Unii lepiej pomyślmy – odpowiedź
nadeszła błyskawicznie.
– Myślałem, ale nic mi do głowy nie przychodzi.
– Bo i też myślenie nigdy nie było twoją mocną stroną, Aluś.
Innym to zostaw. Słuchaj no. Oni w tej Unii to strasznie
wszystkie akcje ekologiczne lubią. Tu coś trzeba pokombinować.
– Może elektrownię? Na wiatr taką.
– Głupiś jak but! Skąd środki na to brać?
– No to rowy melioracyjne udrożnim.
– A to i tak musicie, bo się za łby w tej komisji złapią, jak
te pokrzywy zobaczą.
– No to co robić?
– Zrobim, Aluś, kozią farmę. Ekologiczną, ma się rozumieć.
– A na co to? A to w Unii kóz nie widzieli?
– Kozy pewno widzieli, ale farmy z produkcją serów i ze
zwiedzaniem dla miastowych to już na pewno nie!
– Babko! Genialna jesteście!
– Ech, bo wy, młodzi, to ikry za grosz nie macie, i wszystko
za was trza robić. No! Czas na mnie. Bywaj, Aluś.
Sołtys potarł w zadumie siwe skronie i wstał od biurka.
Jeszcze tylko wnuka ucałuje i leci do gminy. Podanie o środki
trzeba napisać i zamówienie na kozy złożyć.
…
Szeptucha zamaskowała ścianę komputerów purpurową kotarą. Czas
najwyższy był. W drzwiach łazienki szczęknął zamek – Lelka już
się widać oporządziła. I rzeczywiście, do izby napłynął aromat
truskawkowego płynu do kąpieli, niesiony na obłoku gęstej
pary. Aurelia, owinięta miękkim szlafrokiem, zaróżowiona na
policzkach, wyglądała niezwykle świeżo i dziewczęco.
– Prababciu, ale ty masz łazienkę wypasioną!
– A co ty, dziecko, myślisz? – zarechotała babka. – Na starość
człowiekowi bardziej wygody potrzebne niż wam, młodym.
– No ale drewniana wanna? Jacuzzi? Sauna? – zapytała zdumiona
prawnuczka.
– I jeszcze basen mam pod podłogą. Tam za piecem się klapkę
podnosi i schodami do piwnicy schodzi. – Szeptucha niedbałym
ruchem dłoni wskazała kierunek.
– Ale wypas… – szepnęła Lela. – A skąd to wszystko?
– Cha, cha – roześmiała się babka. – Kiedyś przyjechał do
taki facet z Warszawy, rozumiesz. Dziewuszkę, taką
chudzinę, na rękach wniósł i z koca odwinął. I gada
„Niech ją Pani ratuje! Już mi dzieciaka chcą wykończyć w
mnie
małą
tak:
tych
szpitalach! Żaden antybiotyk nie pomaga, a dzieciak mi w
oczach marnieje.” I widzisz, Lelka, ja tak na malutką
popatrzyłam, zbadałam, a to chuchro obustronne zapalenie płuc
miało i praktycznie żadnej odporności. I tak cmoknęłam nad
dzieciuchem, a ten facet do mnie na to: „Niech się pani
zmiłuje nad moją córką jedyną! Ozłocę panią!” Czasu nie
traciłam na gadanie z nim, tylko pod kuchnią podpaliłam, ziół
naparzyłam na odporność, a dzieciaka raz, dwa nasmarowałam
sadłem borsuczym, i w skóry niedźwiedzie pozawijałam, i
zamawiać chorobę zaczęłam. A potem żeśmy bez słowa całą noc
przesiedzieli z tym ojcem, a nad ranem dzieciakowi gorączka
spadła. On jakimś właścicielem fabryki wanien był, czy coś
takiego, dość, że za tydzień przyjechali robotnicy i te cuda
wszystkie pomontowali. I latem wrócili jeszcze potem ten basen
w piwnicy wykopać.
– No to prababcia wannę zamiast złota dostała! – zażartowała
Aurelia.
– A tyś, dziecko, obejrzała aby klamki w łazience i w
wychodku? – odparła na to Szeptucha.
…
Sołtys Alojzy Gąsior opuszczał gmach urzędu gminy lżejszy o
unijne zmartwienie i cięższy o pozyskane od władz lokalnych
fundusze. Jak na razie wszystko szło gładko, jeszcze tylko te
kozy zdobyć. Zenek Kapeluszny za dwa wina obiecał
prowizoryczną zagrodę przygotować. Suszyło go po wczorajszym
na potęgę, więc można spokojnie założyć, że zadanie wykonał i
na powrót pryncypała czeka z dużą niecierpliwością. Sołtys
wsiadł w pozyskany za środki własne samochód marki fiat punto
i wyjechał na szosę. Miał nadzieję, że na skupie żywca podadzą
mu adresy lokalnych hodowców kóz. I, jak się dwadzieścia
kilometrów później okazało, to właśnie ten element planu
okazał się najbardziej kłopotliwy.
– Panie! Co pan? Kozy? – zamamrotał i podrapał się po berecie
pracownik punktu skupu. – A kto by tu kozy hodował? Nie opłaca
się!
– No jak się nie opłaca? – obruszył się sołtys. – Bydlę
łagodne, żre wszystko, nawet sztachety, i dużo mleka daje. A
mięso jakie koźlęce udatne. Soczyste takie, a najlepiej jak
sosem piwnym podlane. Moja babcia tak robiła– rozmarzył się
Alojzy.
– A ja tam nie wiem, ale weź sam pan popatrz. – Facet stuknął
w wiszącą na drzwiach kartkę paluchem. – Świnia trzy
pięćdziesiąt za kilo żywca, cztery pięćdziesiąt za jałówkę, i
sześć z groszami za byka. O kozach nic tu nie ma. No to jak
skupy nie przyjmują, to po cholerę to w zagrodzie trzymać?
– No to skąd takie kozy wziąć?
– A ja wiem? – Facet podrapał się w beret. – Ja to bym na
allegro popatrzył, a jak tam nie będzie, to może z Chin?
…
W chałupie Szeptuchy panowało przyjemne ciepło. Spod kuchni,
na której szumiał czajnik, dobiegały kojące dźwięki
trzaskającego ognia.
– Herbatki się, Lelka, napijem, i kolację jakąś ci uszykuję.
Lelka siedziała na wersalce i rozglądała się po świętych
obrazkach porozwieszanych w różnych punktach ścian. Na niskiej
ławie stał szklany wazon ze sztucznymi kwiatami, a z żyrandola
zwisał kaskadami lep na muchy. Wystrój izby ewidentnie nie
współgrał z wypasioną łazienką. Dziewczyna łypała dyskretnie
na klapę, pod którą rzekomo znajdowało się zejście do
podziemnego basenu.
– Co tak zezujesz?
– A no bo… – bąknęła Aurelia i urwała.
– Nie pasuje ci wystrój, dziecko?
Lelka poczerwieniała i zaczęła przecząco głową kręcić.
– A dajże spokój – parsknęła Szeptucha. – Toż to kamuflaż
jest. Te obrazki zwłaszcza. – Wskazała brodą w stronę
ogromnego portretu brodatego świętego z obfitą brodą. –
Zamawiam choroby pięćdziesiąt lat z okładem, a żaden z tych
nadętych kawalerów jeszcze mi nigdy w niczym nie pomógł.
– To po co to?
– A widzisz, Leluś, kwestia podejścia do klienta. Lubią
myśleć, że te czary wszystkie to z bożym błogosławieństwem się
odbywają.
– No a jakby się innej wiary chory trafił? – zapytała
dociekliwie Aurelia.
– A różne akcesoria mam. Szafę otwórz.
Rzeźbiona szafa, pociągnięta mało urodziwą farbą olejną w
kolorze musztardy, kryła w swoim wnętrzu zadziwiające
przedmioty.
– Budda z hebanu, siedmioramienny świecznik, kadzidełka i
olejki przeróżne – wyjaśniła babka.
– A to co? – Lelka przychyliła się i wyjęła ze środkowej półki
księgę obitą czerwonym atłasem.
– A to nasz album rodzinny. Daj go, Lela, popatrzym na
fotografie.
Prawnuczka posłusznie podała album i przysiadła obok prababci.
Na pierwszej stronie przyklejona była tylko jedna fotografia.
W karnym rzędzie stały nastoletnie dziewczęta, a nad nimi, w
drugim szeregu, kilku chłopców ubranych w krótkie spodnie z
szelkami.
– To ja. – Szeptucha wskazała szczupłą dziewczynkę ubraną w
szarą sukienkę. To znaczy szara była na czarno-białej
fotografii. Natomiast kokardy zdobiące warkocze musiały być
białe.
– No tak nas w szaro-bure kiecki ubierali wtedy. Wy to macie
lepiej. U nas w szkole, jak kto w butach przyszedł, to się za
nim zazdrośnie patrzyli.
Lela zerknęła na stopy uwiecznionych na fotografii postaci.
Wszystkie były bose. I w jednej chwili zrozumiała, ile dałyby
tamte dziewczyny za kieckę, którą Aurelia dostała od prababki
w prezencie i z pogardliwym prychnięciem rzuciła na dno
wypchanej szmatkami szafy.
– A kim są ci inni? – zapytała, pospiesznie tłumiąc wyrzuty
sumienia.
– A no… tu masz Zdzisię, siostrę Lucynki, matulę Kryśki
Łopianowej.
– Prababcia małej Agatki? – Lela z niedowierzaniem patrzyła na
młodą dziewczynę.
– Ano. A tu jest Waldek Stachański – wycedziła Szpetucha,
wskazując palcem pryszczatego młodzieńca z zaczesanymi na bok
czarnymi włosami. – Cioteczny dziadek Błażeja, z którym do
szkoły chodzisz.
Aurelia spłoniła się dziewczęcym rumieńcem, co nie umknęło
bacznemu spojrzeniu babki.
– Trza ci wiedzieć, że Waldek na zatracenie wydał Niemcom
partyzantów w czasie wojny. Uważać na nich trzeba, bo to ich
zakłamane plemię to tylko kłopoty oznacza. – Szeptucha
przewróciła kartkę w albumie i oczom dziewczyny ukazała się
pożółkła fotografia dwóch prawie dorosłych panien.
– To chyba ty, prababciu, a kim jest ta druga?
– Zośka z Bylinów. Za Mariana, brata Waldka Stachańskiego, się
wydała. Przyjaciółka z młodzieńczych lat, psiamać! – zaklęła
babka.
– A za co ty ich tak nienawidzisz, tych Stachańskich? –
odważyła się zapytać Aurelia.
– Za co? Za co? Ty się dziecko pytasz jeszcze? To są wrogowie
nasi od zawsze. Sprzedawczyki cholerne i tchórze! –
rozsierdziła się nie na żarty Szeptucha. – Zośka, jak nas na
wywózkę na roboty do Niemców wzięli, to mnie za kromkę chleba
sprzedać chciała, gdy uciekłam i do wsi wróciłam. Doniosła na
mnie i o mały włos, a na drugą wywózkę by mnie wzięli, ale do
leśnych uciekłam na czas. Koleżanka, tfu, psia jej mać.
– Błażej jest inny! – Poderwała się na równe nogi Aurelia, a
jej usta niebezpiecznie wygięły się w podkówkę. – Nienawidzę
cię! – krzyknęła prababce w twarz, i wyciągając z kieszeni
komórkę, wybiegła przed chałupę.
Szeptucha podeszła pod uchylone okno i usłyszała, jak wnuczka
szlocha komuś w słuchawkę.
– Jak mi tu? Źle! Ojciec mnie wygnał i za tobą tęsknię.
Przez chwilę panowała cisza.
– Nie interesuje mnie to! – wrzasnęła znienacka Lelka. –
Błażej, masz tu do mnie przyjść, rozumiesz? Po cichu się
zakradnij. A jak nie przyjdziesz, to ja sobie coś zrobię,
zobaczysz!
– Oj, niedobrze – zasępiła się Szeptucha. – Chyba przesadziłam
z tą lekcją historii.
– Miau! – potwierdził Mruczek i wyciągnął się wygodniej na
fotelu.
– A niech się dzisiaj z nim spotka – mruknęła babka. – A jutro
się zastosuje inne środki prewencyjne.…
…
Sołtys Alojzy Gąsior zaparkował pod sklepem spożywczym, gdzie
spodziewał się zastać Zenka Kapelusznego. Nie pomylił się.
Zenek siedział na ławeczce i na widok sołtysa poderwał się na
równe nogi. W dłoniach gniótł pustą puszkę po piwie.
– Zenek, zagrodę postawiłeś?
– A zgodnie z rozkazem, sołtysie! – zameldował Kapeluszny. –
Wszystko gotowe, tak jak sołtys kazał. Podwójne żerdzie dałem
nawet!
– No! To chodź Zenuś po wypłatę.
W sklepie duchota panowała, dzieciska sklepowej pałętały się
pod nogami, a ona sama bacznie spojrzała na wchodzących.
Rozpoznała Alojzego i rozpromieniła się w służbowym uśmiechu.
– A powitać naszego sołtysa kochanego! Dawno sołtys do mnie
nie zachodził!
– A bo to, pani Jadziu, lepiej mi do Tesco w Szykowie
pojechać. Ceny tu u pani zbójeckie.
– No co też sołtys opowiada! – obruszyła się sklepowa. – Toć
wino najtańsze w całym powiecie.
– Pani Jadziu, co mi tam po tym mózgotrzepie? Na mleku
złotówka narzutu, na chlebie też.
– A co ja mam na to poradzić? Jak wino poniżej kosztów,
sprzedaję, to na nabiale muszę dorobić.
– No niby tak – zgodził się niechętnie sołtys. – No! Da pani
dwa słodziutkie dla Zenka. Zapracował, zuch.
– Na miejscu? – zapytała uprzejmie Jadzia, patrząc na
Kapelusznego.
– Może być, pani Jadziu, może być.
Alojzy opuścił sklep, odprowadzany ukłonami Zenka oraz
profesjonalnym uśmiechem sklepowej, i udał się na oględziny
zagrody. Zmyślnie Zenkowi wyszła. Ino kozy się w niej nie
pasły. I to był problem.
…
Parę godzin trwało, zanim Lelka raczyła wrócić do chałupy.
Szeptucha siedziała na fotelu, na jej kolanach walał się
Mruczek, a telewizor szumiał miarowo, wypluwając kolejną
porcję nieszczęść z całego świata w ramach serwisu wiadomości
o dziewiętnastej. Monitoring pokazał wcześniej, jak młody
kundel Stachańskich zakradł się w pobliże podwórka, a na
spotkanie wybiegła mu Lelka, i rzuciła się w ramiona, co
gorsze. Teoretycznie babka mogła rzucić zaklęcie bagna i
zakończyć żywot Błażeja raz na zawsze, ale już się zdążyła
przekonać, że jej prawnuczka jest bardzo wrażliwa, by nie
powiedzieć histeryczna. Widoku tonącego Stachańskiego należało
jej oszczędzić. Inaczej sprawę trzeba załatwić.
– Dobry wieczór! – burknęła od drzwi Aurelia i pomaszerowała w
stronę wersalki.
– Kolację masz na kuchni. Żur i ziemniaki ze słoniną –
poinformowała ją prababka.
– Nie jestem głodna – odpysknęła Lela i położyła się w butach
na łóżku.
– No to dobranoc! He, he – zarechotała pod nosem Szeptucha i
przeniosła się na łóżko.
Właśnie spływał na nią kojący sen, niosący genialne
rozwiązania problemów, gdy w wieczorną ciszę wdarł się odgłos
subtelnego siorbania zupy.
…
Sołtys Alojzy Gąsior kręcił się w łóżku i nie mógł usnąć. Sen
z powiek spędzała mu nierozwiązana w dalszym ciągu kwestia
zakupu kóz do gospodarstwa ekologicznego. Spędził kilka
godzin, próbując rozgryźć tajemnicze allegro, ale najwyraźniej
nie wiedział, gdzie ma klikać, a wpisywanie słowa „koza” w
wyszukiwarkę Google zaowocowało definicją i opisem zwierzęcia
wraz ze zdjęciami oraz propozycjami alternatywnych rozwiązań
grzewczych. Nawet ze dwie agencje towarzyskie się trafiły,
zanim sołtys, zniechęcony brakiem konkretnych informacji,
wyłączył komputer.
…
Poranek wstał słoneczny i rześki. Szeptucha podniosła się
dziarsko z posłania i wyszła na podwórze. Zza sosen wyłaniało
się słońce, a wyżej zawisło bezchmurne niebo. Zapowiadał się
piękny dzień. Doskonały na pogodzenie się z prawnuczką i
zmanipulowanie jej młodzieńczego, nieodpornego na pomysłową
indoktrynację umysłu.
Coś nagle zaszeleściło za linią jałowców. Nie był to zając. Te
doskonale wiedziały, czym grozi próba nieautoryzowanego
naruszenia strefy ochronnej. Zza krzaków nadciągało coś
większego i najwyraźniej nieświadomego istniejących
zabezpieczeń.
– Halo! Halo! Jest tu kto? – wydarł się głos zza zarośli.
– Kto pyta?
– To ja, sołtys, Gąsior Alojzy!
– Aluś, to ty nie wiesz, że trzeba się zaanonsować, zanim się
komuś z buciorami na posesję wlezie? – zbeształa go Szeptucha.
– Przepraszam, babko, ale sprawę mam zwłoki niecierpiącą! Mogę
z krzaków wyleźć?
– No wyjdź – zgodziła się łaskawie.
Sołtys przedarł się przez jałowce i stanął nieopodal. Jego
ramiona pstrzyły strzępki pajęczyn.
– O co chodzi, Aluś?
– Ach, babko! Ja wedle tych kóz do gospodarstwa! Nijak znaleźć
ich nie mogę. W skupie powiedzieli, że tu w okolicy nikt nie
ma.
– Na allegro szukałeś? – zapytała Szeptucha.
– Chyba tak, ale nic nie znalazłem.
– Chodź, chłopcze, do środka. Razem poszukamy – skapitulowała
babka i weszła do domu, nie oglądając się na sołtysa.
Jak się kwadrans później okazało, na allegro sprzedawali kozy,
ale z odbiorem własnym, i to gdzieś spod Rzeszowa. Wysyłki
kurierskiej hodowca nie oferował.
– I co teraz? – zasępił się sołtys.
– A nic! – od drzwi odezwała się zaspanym głosem Lelka. –
Trzeba znaleźć chiński sklep internetowy.
Jak się okazało, to, co było nie do przeskoczenia dla
starszego pokolenia, najmłodsze rozwiązało w dwie minuty.
– Zamówiłam panu stadko dwudziestu sztuk – poinformowała
sołtysa Aurelia. – W regulaminie napisali, że zamówienie
realizują w dziesięć dni.
– I już? – z niedowierzaniem dopytał Alojzy.
– No, a co więcej ma być? – zdziwiła się nastolatka. – Kupione
i tyle.
Szeptucha tylko wzruszyła ramionami i skinęła na sołtysa.
– Pora już na ciebie, Aluś. Akcję sprzątania zacznij lepiej,
bo się na czas nie wyrobisz.
Alojzy poderwał się na równe nogi, i
gospodyni, pospiesznie wyszedł z izby.
skinąwszy
głową
– I tak się do ciebie nie odzywam! – obwieściła prababce Lela
i przepadła na godzinę w łazience.
…
Następne dziesięć dni upłynęło mieszkańcom na gorączkowym
sprzątaniu wsi. Łatwo nie było, szczególnie w lesie, ale w
końcu nawet przecinki zaświeciły czystością. A wkrótce
nadszedł oczekiwany z niecierpliwością dzień. Do wioski
wjechał TIR na białoruskich blachach, ze środka wyskoczył
gadający po rusku skośnooki żółtek z plikiem papierów w ręku.
– Padpis nada! – Podetknął sołtysowi papier i usłużnie wetknął
w rękę długopis.
A po chwili z rampy samochodu zeskoczyło stadko dwudziestu
kóz, które Zenek zapędził do zagrody. Teraz to już tylko
wystarczyło poczekać na unijną komisję. Nawet kwiaty były
zamówione, a babka Łopianowa studiowała przepisy na wyrób sera
z koziego mleka. Jedyną niedogodnością było to, że cholerne
kozy chciały żreć wyłącznie ryż.
…
– Tak dłużej być nie może! – obwieściła Szeptucha Mruczkowi. –
Już drugi tydzień Lelka się na mnie boczy. Szlag trafił
szkolenie, a ten kundel Stachańskich pałęta się po moim
podwórku.
Kot profilaktycznie nie zabrał głosu.
– Jak rozsądkiem nie wychodzi, to podstępem trza! –
zawyrokowała stara głosem, który zdecydowanie nie wróżył
niczego dobrego.
Do chałupy weszła właśnie naburmuszona Lela i bez słowa poszła
za piec. Ostatnio na zmianę znikała w lesie i pływała w
basenie.
Szeptucha odsłoniła kotarę, zza której wyłonił się szereg
monitorów. Sękate palce przebiegły sprawnie po klawiaturze.
Monitory rozbłysnęły przekazem kamer z wszystkich
newralgicznych punktów wsi. Babka zostawiła sprzęt, ubrała się
po cichu i podreptała w stronę sklepu. Niedługo miała się
rozpocząć ceremonia powitania unijnej komisji.
…
– Panie sołtysie! Panie Alojzy! – Wrzask doszedł
namydlonych uszu sołtysa, gdy ten brał kąpiel.
do
– Co jest? – odkrzyknął, siadając prosto w wannie.
– Ryż się skończył! Kóz nie ma czym nakarmić! – darł się spod
okna Zenek.
– No to im żreć nie dawaj!
– Ale panie sołtysie! One sztachety żreć zaczęły! Jeszcze z
godzina i wyżrą całe ogrodzenie.
– Jasna cholera! Jesteś tam Zenek jeszcze?
– Jestem, panie sołtysie!
– To migiem wsiadaj w Punto i jedź po ryż do Wieprzewa. Piłeś
coś?
– Tyle co nic – zaszemrał uspokajająco Zenek. – To ja polecę,
co?
– Leć!
…
Lelka wróciła z basenu zmęczona, ale i zadowolona. Uzgodnili z
Błażejem, że jutro uciekną i pojadą do Irlandii, a tam nikt
nie będzie im już przeszkadzał. Dziewczyna owinęła włosy
ręcznikiem i weszła do izby. I tu się mocno zdziwiła. Całą
ścianę prymitywnej chałupy, dotychczas zasłoniętą szczelnie
kotarą, pokrywał nowoczesny sprzęt komputerowy. Widziała
wcześniej babcinego laptopa, nawet chińskich hurtowni kóz na
nim szukała, ale tamten sprzęt był niepozorny i dotychczas na
niskiej ławie stał. A tutaj? Centrum dowodzenia jakieś?
– O żesz w mordę.
Na
monitorach
przewijały
się
znajome
twarze
z
wioski.
Najwyraźniej babka miała kamery poukrywane absolutnie we
wszystkich chałupach i wokół nich.
– Ha, ha, ha! – roześmiała się Lela na widok Zośki Pirynowej,
która ukradkiem wspinała się po dzikim winie w stronę okna
plebanii.
– Ale jazda! – krzyknęła na widok swojego młodocianego brata,
który czołgał się z procą w stronę krów babci Błażeja.
– Ożesz kurwa! – krzyknęła wreszcie, widząc w doskonałej
rozdzielczości, jak Błażej migdali się w stogu siana z jakąś
blondyną.
Po chałupie poszły iskry. Aurelia przestała kontrolować moc i
wypłynęła z chałupy. Zagwizdała na maliniak. Krzaki ustawiły
się karnie w dwuszeregu.
– Rację prababka miała! – wysyczała młoda Szeptucha. –
Stachańskie plemię to zdrajcy! No to uważaj teraz, bo idę do
ciebie, Błażejku.
…
Jakaś duchota taka stała w powietrzu, a sołtys pocił się
okrutnie pod białą koszulą. Krawat dusił, a czarne lakierowane
pantofle stanowiły istną torturę dla stóp. Zza węgła wytoczyła
się czarna limuzyna i osiadła w piachu przed sklepem
spożywczym. Ze środka wygramolił się otyły facet w garniturze
i dwie wąsate baby w garsonkach. Całe towarzystwo rozejrzało
się podejrzliwie po zabudowaniach, ale najwyraźniej nie mieli
się do czego przyczepić, bo wkrótce szanowna komisja podeszła
do delegacji w osobie sołtysa Alojzego Gąsiora i jego małżonki
Eleonory. Po sztywnych powitaniach, ocieplonych familiarnym
poklepywaniem się po plecach, szacowne gremium miało przejść
do pierwszego punktu imprezy, czyli zwiedzania ekologicznej
farmy kóz, ale nagłe zdarzenia zrujnowały plan wizyty.
Najpierw nad
Kapelusznego.
polem
rozniósł
się
donośny
głos
Zenka
– Panie Sołtysie! Te cholery zeżarły ogrodzenie i zwiały do
lasu!
Alojzy Gąsior nie zdążył się nawet oswoić z nabytą wiedzą, gdy
przez wieś przetoczył się potężny grzmot.
A dalej to było tylko gorzej. Na drogę wypadła bogusiowa
Aurelka, a jej stojące dęba włosy emitowały dziwne wyładowania
elektryczne. Tuż za nią ze złowieszczym szelestem pędziły
jakieś krzaki.
– Zamorduję! – darła się Lela. – Gdzie on jest?!
Krzaki rozpierzchły się po chałupach i zaczęły gałęziami tłuc
szyby w oknach.
Sołtys osunął się zemdlony w ramiona wąsatej członkini
delegacji unijnej.
…
– No proszę! – zacmokała z zadowoleniem Szeptucha, obserwując
poczynania nieodrodnej, jak się jednak okazało, prawnuczki. –
Demolka na całego – zarechotała.
Upajała się przez chwilę chaosem, ale sytuacja zaczynała być
groźna i zdecydowanie należało podjąć działania wyciszające.
Skrzyżowała palce za plecami i zaszeptała tłum. Na mieszkańców
wioski spłynęła chwilowa amnezja, objawiająca się maślanym
wzrokiem, chorobą sierocą i nieznacznym wyciekiem śliny z ust.
Aurelka niezrażona szalała dalej. Krzaki pod jej przywództwem
opanowały właśnie okoliczne dachy i przymierzały się do
zrywania dachówek.
– Dość! – powiedziała stanowczo babka i pstryknęła palcami.
Lela otrząsnęła się i zsunęła się z komina. Podeszła do
prababki.
– Do domu, ale już! – zadysponowała stara.
– Jak chcecie, prababko – wymamrotała ogłupiała Lelka i
machnęła na krzaki.
– Krzaki zostają tutaj – zaoponowała Szeptucha.
– Jak chcecie, prababko – powtórzyła jak robot Aurelia i
posłusznie podreptała w stronę chałupy.
Jeszcze tylko parę zabiegów kosmetycznych i można ruszać
dalej.
– A tu widzicie państwo – Szeptucha, stając obok Alusia,
powiodła ręką po okolicznych dachach – eksperymentalną uprawę
malin. Jak się okazuje, południowe stoki dachów gwarantują
roślinom nasłonecznienie zdecydowanie lepsze niż pola. W
efekcie otrzymujemy ekologiczne owoce. Z tych z kolei
pozyskujemy naturalne soki owocowe i lokalne wina.
– Brawo! – zaklaskała w dłonie wąsata blondyna.
– Brawo! – podchwycił sołtys, a po chwili klaskała cała
oszołomiona gawiedź.
Szeptucha cmoknęła cicho na Mruczka i wycofała się z tłumu po
angielsku. Miała dzisiaj parę rzeczy do zrobienia, a
najważniejszą z nich był przelew na kwotę trzech tysięcy euro
do Luksemburga. Tam właśnie mieszkał młodociany Jayden, mistrz
animacji komputerowej i autor zgrabnej scenki na sianie z
Błażejem w roli głównej.
– Miau! – wyraził dezaprobatę kot.
W odwecie usłyszał diaboliczny śmiech babki niosący się po
lesie.