Budziła się powolutku. Jej lewa powieka, obrzęknięta i spuchnięta

Transkrypt

Budziła się powolutku. Jej lewa powieka, obrzęknięta i spuchnięta
Budziła się powolutku. Jej lewa powieka, obrzęknięta i spuchnięta, nie chciała się otworzyć. Jest noc
czy dzień? Ile czasu tutaj spędziłam? Widziała słabe światełko docierające przez szpary drzwi od
garażu, ale w piwnicy panował mrok. Leżała obolała, nieruchoma, rozciągnięta na betonowej
posadzce, na dole wąskich schodów prowadzących z domu państwa H. do garażu. Pracowała tutaj od
września jako fille au pair.
Fille au pair. Tysiące filles au pair przebywało w tym samym czasie w Paryżu. Tysiące dziewczyn takich
jak ona, ze Wschodu i z Zachodu, żyły we francuskiej stolicy.
Wiedziała, gdzie jest, wiedziała, jak się nazywa. Zaczynała nawet przypominać sobie, dlaczego leży
tutaj, na dole schodów, które pokonywała tysiące razy. Zamrażarki znajdowały się w piwnicy, półki
pełne zapasów również. Każdego dnia bywała tutaj, bo przygotowywać posiłki dla dzieci. Nic
specjalnego, codzienność.
Ale w tym momencie nie mogła się podnieść, nie mogła otworzyć lewego oka i nie wiedziała, czy jest
dzień, czy noc.
Nagle… przypomniała sobie cios… Tak, cios i pięść na swojej twarzy… Madame H. była
niezadowolona. Madame H. była wściekła.
Tak, to ona mnie uderzyła… To ona zepchnęła mnie ze schodów? Kiedy?
Nie wiem, odpowiedziała sama sobie, zanim znów zemdlała.
Paryż
kilka miesięcy wcześniej
Wzięła z rąk kierowcy polskiego autobusu swój zielony plecak i czarną walizkę. Na sekundę podniosła
głowę, by spojrzeć w błękitne niebo, ale oślepiona ostrymi promieniami słońca szybko skierowała
wzrok na chodnik. Kolumna z placu Concorde skupiała słoneczne promienie i rzucała je w oczy
ciekawskich przechodniów, którzy mieli śmiałość spojrzeć w jej kierunku.
Ania delektowała się ciepłem, niebieskością paryskiego nieba i wieżą Eiffla, której nie widziała już od
roku. Jako licealistka miała szczęście zobaczyć Żelazną Damę, przejeżdżając przez Paryż autobusem.
Teraz była sama. Szykowała się do samodzielnego życia. Nie bała się. Była pewna siebie i pełna
nadziei, mimo że miała tylko dziewiętnaście lat.
Musiała podnieść głowę, aby zobaczyć, gdzie znajduje się najbliższy postój taksówek.
Powoli…
– Taxi, taxi!
Żadnej taksówki w pobliżu nie było. Muszę złapać taksówkę, pomyślała, ale co powiem kierowcy?
Nerwowo zaczęła przeszukiwać brązową torebkę.
Dokąd chciała dojechać ta młoda osóbka w sobotę, dwunastego września 1992 roku?
Ktoś czekał na nią w Paryżu. Po kilku sekundach Ania wyciągnęła z torebki złożoną kartkę formatu A4.
– Nareszcie!
Zawierała ona bardzo cenną informację – adres pewnej kobiety: „Nicole de S., 8 place du Trocadéro”.
Wystarczyło teraz pokazać kartkę kierowcy taksówki, by dotrzeć na miejsce i zacząć realizować
marzenia.
Tymczasem w zasięgu wzroku nie było żadnego postoju taksówek, a z ciężkimi bagażami Ania nie
mogła się ruszyć. Samochody pędziły wzdłuż chodników placu Concorde. Po dziesięciu minutach
machania ramionami jak policjant regulujący ruchem ulicznym, kompletnie wykończona, zatrzymała
jedną taksówkę. Mało sympatyczny kierowca otworzył bagażnik, ale dłonie trzymał na błyszczącej
karoserii srebrnego mercedesa jak przyklejone. Dziewczyna zrozumiała, że nie może liczyć na pomoc,
że ma sama włożyć bagaże, zanim pozwoli się wieźć przez Paryż. Ogarnął ją smutek. Zaczęła płakać,
gdy samochód ruszył. Łzy same toczyły się po policzkach, nie udawało się ich powstrzymać.
Dwadzieścia cztery godziny temu Ania opuściła szary, jesienny pejzaż rodzinnej Polski, gdzie o tej
porze roku błękit paryskiego nieba był tylko marzeniem. Dwadzieścia cztery godziny temu mówiła
swoim bliskim, że ta podróż będzie genialna, cudowna, że to jej życiowa szansa… Dwadzieścia cztery
godziny temu mówiła rodzicom „do widzenia”. Teraz czuła w swoich łzach, w swoim strachu, ale też
w swojej stalowej woli to wszystko, co przeżyła i na co czekała. Otarła szybko łzy rękawem, zapłaciła
za taksówkę i znowu obarczona plecakiem i walizką, stojąc na Trocadéro, próbowała zebrać myśli.
Naprzeciwko niej wznosiła się piękna kamienica w stylu Haussmanna. Wisiała na niej tabliczka z
numerem 8. Wystarczyło zrobić cztery kroki, by dotknąć wejściowych drzwi. Były ogromne,
drewniane i tak imponujące, że ktoś, kto nie znał Paryża, mógł się ich wystraszyć. Litery i cyfry na
tabliczce obok drzwi zawierały kod, który pozwalał na wejście do rezydencji. Ania nigdy nie widziała
czegoś takiego. Wystukała kod. Cisza. Drugi raz i trzeci… Drzwi wciąż pozostawały zamknięte.
– No dalej, otwórz się, proszę…
Spróbowała znowu. Robiła to tak starannie i tak mocno naciskała przyciski, że jej palce zrobiły się
fioletowe. W końcu drzwi zaskrzypiały. Pchnęła je z całych sił i weszła do środka. Za drzwiami czekała
na nią kobieta. Mogła mieć około sześćdziesięciu lat. Ania pomyślała, że to Nicole, i uśmiechnęła się.
– A panienka do kogo? – spytała ta pani niezbyt przyjemnym tonem.
Polka zapomniała francuskich słów. Zapadła cisza, która, jak się jej wydawało, trwała całą wieczność.
Po chwili dziewczyna drżącą ręką wyciągnęła złożoną kartkę. Uświadomiła sobie, że stoi przed
dozorczynią, o której Nicole wspominała w listach.
– Już panienkę zaprowadzę – powiedziała dość miło starsza pani.
Obie weszły do malutkiej, pełnej złoceń windy i wjechały na piąte piętro. Przez złote kratki Polka
podziwiała kręcone schody pokryte grubym czerwonym dywanem. Na każdym stopniu dywan
przytrzymywała złocona sztaba zamocowana złoconymi śrubami. Całość dawała poczucie
niezwykłego bogactwa i elegancji.
Piąte piętro, podwójne drzwi pomalowane na zielono… dzwonek… i nadzieja…
Po chwili w drzwiach stanęła pokojówka.
– Tak, słucham? – spytała grzecznie.
– Panienka do pani – powiedziała dozorczyni.
Obie weszły do holu. Trudno było Ani nazwać ten olbrzymi korytarz przedpokojem. Czuła się w nim
zagubiona. Kilka minut później do holu weszła elegancko ubrana kobieta, wysoka, bardzo szczupła, z
obciętymi na krótko siwymi włosami. Na jej twarzy malował się uśmiech.
Nareszcie! – pomyślała Ania.
Nicole de S. była przyjaciółką przyjaciółki jej rodziców. Niczego więcej Ania o niej nie wiedziała. Ale
dzisiaj ta kobieta była dla niej dachem w Paryżu i punktem zaczepienia koniecznym do znalezienia
pracy fille au pair, a także do zapisania się na studia.
Uściski i powitalne pocałunki, a także miłe zaproszenie do salonu oraz propozycja napicia się czegoś
chłodnego dodały Ani odwagi. Krótkotrwałej odwagi – na czas przejścia z holu do salonu.
Nigdy dotąd prawdziwego salonu nie widziała. Myślała nawet, że poza zamkami i pałacami nie
istnieją. Wszystkimi zmysłami chłonęła więc to, co mogła zobaczyć, dostrzec, dotknąć. Chociaż,
prawdę mówiąc, bała się dotknąć czegokolwiek. Nicole poprosiła, by usiadła w fotelu, i w tym samym
momencie weszła pokojówka z tacą, na której stał dzbanek soku owocowego. Polka czuła się
nieswojo, gdy ją obsługiwano. Służąca nosiła fartuszek i wyglądem przypominała Ani sceny z filmu czy
z serialu o bogaczach. Szybko jednak stała się dla niej punktem odniesienia, oazą spokoju, dawała
poczucie bezpieczeństwa. Zawsze wiedziała, co, kiedy i jak należy robić.
Mieszkanie było dwupoziomowe, Ani przydzielono pokój z łazienką znajdujący się na piętrze.
Nieskazitelna czystość i porządek, które w nim panowały, były zasługą kobiety ubranej w fartuszek. W
tę pamiętną sobotę, dwunastego września 1992 roku, kolacja miała zostać podana punktualnie o
godzinie dwudziestej trzydzieści. Nicole zaprosiła jednak Polkę ponownie do salonu już o dwudziestej
i zaproponowała wspólne obejrzenie wiadomości telewizyjnych. Piękna Claire Chazal, prezenterka
dziennika, wywarła na dziewczynie ogromne wrażenie. Przede wszystkim ze względu na urodę i
elegancję, niespotykaną u spikerek z telewizji polskiej.
Dziewczyna bez specjalnego wysiłku rozumiała wszystko, co mówiła dziennikarka. Zaskoczył ją ten
fakt. Pomyślała od razu o swojej nieżyjącej, ale wciąż drogiej sercu babci. To właśnie ona, kołysząc ją
do snu, opowiadała historie o Francji i wplatała w nie francuskie słowa. Babcia urodziła się w Wilnie.
Jeszcze przed wojną miała francuską guwernantkę. Kochała Francję chyba tak samo mocno jak
wnuczkę. Babcia… To krótkie wspomnienie pozwoliło Ani uprzytomnić sobie, jak jest jej wdzięczna.
Kolację spożywały w jadalni pełnej starych mebli. Wielka rzeźbiona szafa zawierała całe stosy naczyń
oraz różnych przyborów kuchennych i stołowych, które Ania widziała pierwszy raz na oczy. Posiłek był
bardzo skromny. Dziewczyna myślała, że w takim wystawnym wnętrzu będzie się składał z wielu
eleganckich dań. Myliła się. Zjadły zupę z warzyw, kilka plasterków szynki, sery, sałatę i owoce. Pół
godziny później mogła udać się do swojego pokoju.
Usiadła przy malutkim drewnianym biurku na fotelu obitym aksamitem, zdobionym lilią, symbolem
francuskich królów. W namyśle patrzyła za okno. Dopiero po chwili się zorientowała, że widzi
metalową, kutą, czarną balustradę. Balkon! Był wąski i długi, zdawał się otaczać całą kamienicę.
Wyszła i długo podziwiała Paryż, porażona jego pięknem. Wieża Eiffla dumnie wznosiła się na tle
nieba. Zgromadzony pod nią tłum zachwycał się grą świateł. Wieża błyszczała i migotała co kilka
minut. Pałac Chaillot ze swą ciężką, masywną sylwetką nabierał dziwnej lekkości dzięki padającym na
niego, złamanym przez rzeźby, promieniom zachodzącego słońca. Zapatrzona w cudowne widoki Ania
nawet nie zauważyła, kiedy zapadł zmierzch i zrobiło się chłodno. Przywołała się do porządku.
Wróciła do pokoju i zaczęła pisać list. Obiecała rodzicom opis podróży i pierwszych wrażeń wysłać w
poniedziałek. Bardzo chciała podzielić się z nimi tym, co tu zobaczyła: pięknem i nowością. Tym
wszystkim, czym się teraz zachwycała, zapominając o zmęczeniu, dwudziestoczterogodzinnej
podróży, strachu przed nieznanym...
Nicole pukała do drzwi i z pewnością niecierpliwiła się, że Ania nie otwiera. Jednak pochłonięta
pisaniem dziewczyna niczego nie słyszała. Gdy w końcu otworzyła, arystokratka poinformowała ją:
– Jutro pojedziemy na mszę na jedenastą, do kościoła Madeleine. Proszę, by panienka zeszła na
śniadanie o ósmej trzydzieści oraz ubrała się stosownie.
– Tak, tak – odpowiedziała dziewczyna, nie rozumiejąc dokładnie, o co ją proszą.
Ubrać się stosownie? Co to może oznaczać? – pomyślała lekko spanikowana.
Otworzyła plecak i walizkę, aby przejrzeć ich zawartość. Nie miała żadnej spódnicy, żadnej sukienki…
tylko spodnie – dżinsowe ogrodniczki, dżinsy, płócienne beżowe, a także czarne, które wydawały jej
się bardzo eleganckie.
Czarne spodnie, biała koszulowa bluzka i sweterek powinny być stosowne, aby pójść w nich na mszę,
pomyślała.
Tak, lecz nie miała butów. To znaczy miała, ale tylko dwie pary: jedne sportowe, białe adidasy na
grubej podeszwie, drugie brązowe, sznurowane, też na grubej podeszwie. Żadne z nich nie grzeszyły
elegancją. Dziewczyna zauważyła to dopiero tutaj, w Paryżu. Tak jakby elegancja samego miasta i
domu, w którym się znalazła, jak nagły błysk wyostrzyła jej sposób postrzegania. W Polsce nigdy by w
ten sposób nie pomyślała o swoim obuwiu.
Była ładną dziewczyną, blondynką z kręconymi włosami, z wielkimi zielonymi oczami „ubranymi” w
niezwykłej długości czarne rzęsy. Jej pociągła twarz miała w sobie urodę kobiet początku
dwudziestego wieku: klasyczną, z regularnymi rysami i wysokim czołem. Ania nie była gruba, ale dość
okrągła jak na francuskie standardy. Przynajmniej tak jej się wydawało tego wieczoru, gdy patrzyła na
Nicole i telewizyjny ekran.
Punktualnie o ósmej obudziła ją kobieta w fartuszku. Dała jej do zrozumienia, że pani nie lubi, jak się
ktoś spóźnia na śniadanie. Ania była gotowa przed czasem. O ósmej dwadzieścia pięć już czekała w
jadalni, wystrojona w czarne spodnie i białą bluzkę. Nicole pojawiła się kilka chwil później. Jej twarz
nie wyrażała niczego specjalnego. Nie było w niej nawet najmniejszego uznania dla wysiłku, jaki Ania
włożyła w to, by dobrze sie ubrać i być w jadalni na czas. Arystokratka sama podała do stołu kawę i
zatrzymała wzrok na stopach Polki.
Kapcie! – pomyślała Ania. O mój Boże, mam na nogach kapcie!
Najwyraźniej popełniła faux pas. Wzrok Nicole nie mogł być bardziej wymowny. Ania próbowała
przeanalizować swój błąd. W święta Bożego Narodzenia czy na Wielkanoc w domu zawsze wkładała
buty. Tak ją wychowano. Babcia przywiązywała do tych butów ogromną wagę i Ania pamiętała o tym
doskonale. Nie wiedziała natomiast, dlaczego ma w butach siadać do stołu w zwykłą niedzielę
podczas śniadania. Nie rozumiała też, czemu należy tak precyzyjnie przestrzegać godziny porannego
posiłku, na który podano tylko chleb, masło i konfitury. Nie było to według niej jakieś wybitne menu,
nie była to nawet jajecznica, którą jej matka przygotowywała na niedzielne śniadanie, a którą teraz
tak chętnie by zjadła. Jednak zaakceptowała taki stan rzeczy, zdecydowana przyswajać sobie nowe
zwyczaje.
– Bardzo przepraszam – powiedziała – o czymś zapomniałam.
Nie tłumacząc się więcej, szybkim krokiem wróciła do swojego pokoju i włożyła buty. Okropne,
brązowe, sznurowane półbuty, które zamieniały jej stopy w bezkształtne pióra starych wioseł.
Około dziesiątej trzydzieści Nicole zapowiedziała wyjazd na mszę. Weszły do pozłacanej windy. Ania
po raz drugi podziwiała elegancką klatkę schodową. Przypomniała sobie poznański blok, w którym
mieszkała z rodzicami – schody z poobijanego lastrika, ściany z musztardową olejną lamperią i na
półpiętrach szerokie parapety, na których lokatorzy ustawiali dziesiątki roślin w glinianych
doniczkach, by choć trochę to miejsce ozdobić. Uśmiechnęła się sama do siebie.
– Cieszysz się, że jesteś w Paryżu? – zapytała Nicole.
– Tak, ogromnie! Wszystko jest jakieś inne tutaj. Piękniejsze.
– Wiesz, byłam kiedyś w Polsce.
– Tak? – Ania nie potrafiła ukryć zdziwienia.
– W 1980 roku, zaraz po strajkach. Jechałam do twojego kraju ciężarówką z Secours Catholique, z
pomocą humanitarną.
– Co to jest Secours Catholique?
– Caritas, taka francuska odmiana. Wieźliśmy mleko w proszku, leki i ubrania do Szczecina.
– Była pani odważna… Nam rozdawano mleko w proszku i ubrania z darów po lekcji religii w kościele.
– Tak, było wiele takich misji, by pomóc Polakom.
– Dzięki takim ludziom jak pani mieliśmy mleko dla mojego brata. Był wtedy niemowlakiem. Jak
zapamiętała pani Polskę?
Nicole nacisnęła przycisk przy drzwiach wyjściowych, by je odblokować. Ania przytrzymała ciężkie
drzwi i obie wyszły na zalaną słońcem ulicę. W kawiarni obok wszystkie stoliki były zajęte.
Uśmiechnięci klienci w okularach przeciwsłonecznych wpatrywali się w Żelazną Damę, popijając
poranną kawę. Przy krawężniku stał zaparkowany czarny renault safrane, z którego wysunęła się
solidna sylwetka pięćdziesięcioletniego mężczyzny. Był to osobisty szofer Nicole. Szybkim ruchem
otworzył tylne drzwi samochodu i zaprosił panie do środka, obdarzając Anię szerokim uśmiechem.
Nicole usadowiła się pierwsza. Ania myślała, że arystokratka przesunie się i ona wsiądzie zaraz za nią.
Szofer jednak delikatnym gestem zamknął za Nicole drzwi, okrążył wóz i otworzył drzwi po drugiej
stronie. Zawstydzona swoimi brakami w wychowaniu dziewczyna wykrztusiła krótkie „dziękuję”.
– Polska w 1980 roku nie wywarła na mnie dobrego wrażenia – kontynuowała Nicole. – Hm?
Dobrego… może źle to ujęłam. Dla mnie był to szok. Po prostu szok. Widok tych biednych ludzi i
dzieci, puste sklepy i jakaś taka ogólna brzydota. Ale nie chcę cię urazić, mówiąc w ten sposób o
twoim kraju.
– Nie uraziła mnie pani. Sama jestem w szoku od wczoraj, widząc, jak tutaj, w Paryżu, jest pięknie.
Kontrast, tak, olbrzymi kontrast, to jedyne słowo, jakie przychodzi mi do głowy.
– Z pewnością. Jednakże i u was wiele się w ostatnich latach zmieniło. Z pewnością nie ma już Polski z
lata 1980 roku… – Nicole zawiesiła głos, zamyślona. – Powiedz mi, jak się miewa Irena.
– Pani przyjaciółka?
– Tak.
– Widziałam ją miesiąc temu. Była zdrowa i cieszyła się, że mogę pojechać do Paryża.
– Zadzwonimy do niej dzisiaj wieczorem, jeśli chcesz. I do twoich rodziców, by powiedzieć, że
dojechałaś szczęśliwie.
– Nie, nie trzeba, do rodziców wyślę jutro list. Telefon pewnie będzie kosztował fortunę.
– Nieważne, ile będzie kosztował. Nie przejmuj się tym, możesz do nich zadzwonić. Teraz patrz,
pojedziemy po Champs Elysée aż do placu Concorde.
– Rozpoznaję tę drogę. Wczoraj jechałam tędy taksówką. Cudnie.