O czym szumią wierzby Cały mój świat to mała wioska, gdzieś na

Transkrypt

O czym szumią wierzby Cały mój świat to mała wioska, gdzieś na
O czym szumią wierzby
Cały mój świat to mała wioska, gdzieś na północno wschodnich krańcach Polski. Niewielki,
usytuowany na kolonii dom, otoczony starymi wierzbami. Moje ukochane drzewa, świadkowie
mojego dzieciństwa. Pod ich cieniem stawiałam babki z piasku, gotowałam zupę z trawy dla
wymarzonych lalek, uprawiałam maleńki ogródek, w którym sadziłam stokrotki i bławatki, siałam
skorupki po jajach, które w mojej wyobraźni były nasionami warzyw. Kopałam też dołki i to było
najfajniejsze zajęcie, ponieważ zawsze miałam nadzieję, że w jeden taki wykopany i zamaskowany
dołek wpadnie Witek. Witek to sąsiad, który przychodził prawie każdego wieczora do mojej starszej
siostry odrabiać lekcje. Pojawiał się znikąd, robił psikusy, odbierał mi chwile, które mogłam spędzić z
siostrą. A były to zawsze cudowne momenty. To ona czytała mi książki, opowiadała o szkole, o
lekcjach tańcach na które kiedyś mnie zabierze, zaplatała warkoczyki, robiła na drutach z resztek
włóczki czapki i szaliki, bawiła się ze mną w teatrzyk. A pod wierzbą, tą rosnącą przy studni, często
rozkładała nasz mały warsztat krawiecki. Jedyną lalkę jaką miałam, ubierała w piękne stroje. Gałganki
i ścinki krawieckie przekształcała w istne cuda: bluzeczki, spódniczki, sukienki, nawet wyczarowała
strój krakowski – piękny mieniący się kolorowymi cekinami, z prześliczną czerwoną spódniczką,
kolorowymi wstążkami i wiankiem na głowę. Lalka była tak pięknie ubrana, że nie można było się nią
bawić. Można było tylko na nią patrzeć. Zajmowała honorowe miejsce na środku łóżka rodziców. Pod
wierzbą powstała też ślubna suknia naszej lalki. Z resztek kuchennej firanki i tiulu z bukietu powstała
suknia marzeń. I tak jak Krakowianka, Panna Młoda na wiele lat zajęła najważniejsze miejsce na
łóżku rodziców.
To wszystko działo się w cieniu ukochanych wierzb. Ileż łez wylewałam, kiedy wiosną, ojciec
bezlitośnie ścinał konary. Każda spadająca gałąź to nieme wołanie o pomoc. Okaleczone wierzby nie
dawały już przyjemnego cienia, nie szumiały bajkowych opowieści, nie śpiewały w nich ptaki.
Wydawało się, że ten smutny obraz nigdy się już nie odrodzi, a jednak razem z wiosną przychodziła
mała nadzieja, że drzewa żyją. Cienkie witki wypuszczały pierwsze listki. Kikuty pokrywały się
zielenią, aby w następnym roku dać przyjemny chłód i znów można było rozłożyć koc i przybory
krawieckie.
Czas pochylał wierzby ku ziemi, ale ciągle były. Aż przyszedł czas, kiedy musiały ustąpić pod
naporem mechanizacji. W gospodarstwie bowiem pojawiła się snopowiązałka. Takie udogodnienie,
taka nowoczesność. Nie trzeba zaprzęgać koni do kosiarki, nie trzeba robić pasów i wiązać snopów.
Jest od tego maszyna, ale aby przyprowadzić ją na podwórko, trzeba było wyciąć wierzby rosnące po
obu stronach drogi dojazdowej, bo ta cudowna maszyna była szersza od ścieżki. I tak mechanizacja
wkroczyła do naszego gospodarstwa. Cóż to była za radość. Nie ważne że maszyna była „z drugiej
ręki” i wiązała w najlepszym przypadku co drugi snopek, nie ważne że więcej czasu panowie
poświęcali na naprawę niż na koszenie, nie ważne, że takie żniwa kosztowały wszystkich wiele
nerwów, ważne że można było maszynę wyprowadzić w pole, aby sąsiedzi wiedzieli że koń i kosiarka
to przeżytek.
Lenardka
Nie wiem, czy widziałam ją na prawdę, czy to moja wyobraźnia maluje obraz powstały pod wpływem
opowiadania. Ale widzę tę drobną, skuloną, starą kobietę idącą przez pola. Wolniutko idzie od strony
brzeziny. Wygląda jakby drobnymi skokami poruszała się do przodu. Stawia przed sobą drewniany
taboret, opiera się i krok po kroku, zbliża się do naszego domu. Na plecach niesie tobołek.
Już wiadomo, że trzeba grzać wodę, wystawiać balię, może pralkę – Lenardka niesie pościel do prania.
Ludka uwija się przy piecu, nastawia garnki z wodą. Trzeba pomóc Lenrdce, bo po to idzie, aby ktoś
ją wspomógł dobrym słowem, szklanką herbaty czy kromką chleba. Pranie też trzeba zrobić, bo stare
spracowane ręce już nie wykręcą prania.
W gospodarstwie, przy dzieciach zawsze jest mnóstwo pracy, ale Lenardka przychodzi z daleka.
Trzeba rzucić wszystko i pomóc, bo tak trzeba, tak Bóg przykazał. Pranie trochę podeschnie i
Lenardka pod wieczór wyruszy w drogę powrotną. Ten sam rytuał – taboret i krok do przodu, taboret i
krok do przodu w stronę brzeziny, a potem dalej do pustego domu, aby za jakiś czas znowu wyruszyć
z praniem na plecach do Ludki.
Pewnego razu Ludka z mężem jedzie na położone dwa kilometry od domu pole. Nie wie, że Lenardka
niesie pranie. Zobaczy ją w oddali, ale nie zawróci.
–Trzeba było wrócić – wspomni po latach.
Chleba naszego powszedniego
Wracam do lat tamtych lat, gdy codziennie jadłam razowy chleb, chleb, który piekła nasza mama,
według receptury babci. Wszyscy nazywaliśmy go razowcem, ale nie był to typowo czarny chleb.
Co tydzień w piątek wieczorem mama przygotowywała w dzieży rozczyn. Czasami pozwalała nam,
dzieciom, wymieszać mąkę z wodą i drożdżami. Potem przykrywała dzieżę lnianą ściereczką i
stawiała blisko kuchni. Rano miesiła chleb. Zawsze dodawała składniki „na oko” – przetak mąki
pszennej trochę żytniej, garść soli, trochę wody i obowiązkowo ziarna kminku lub czarnuszki. Miesiła
45 minut, zawsze jedną ręką. Widzę ją pochyloną nad dzieżą rytmicznie ugniatającą rozczyn. Zdarzało
się, że pozwalała wymiesić chleb córkom. Nie bało to takie proste jak by się wydawało. 45 minut
ciągnęło się w nieskończoność, a jeśli mama uznała, że zbyt wolno pracujemy nad rozczynem
przedłużała mieszanie o 10 minut. Pamiętam też ojca, który przynosił polana do pieca – zawsze trzy
naręcza. Mam paliła w piecu, wygarniała żar kosiorem, a potem omiatała piec pomiotłem i wstawiała
blachy z chlebem do pieca. Zawsze razem z chlebem piekła babę ziemniaczaną na obiad, czasami była
to kiszka lub słodka bułka. Na święta zawsze piekła razem z chlebem słodką bułkę i tzw. bułkę
”dziadkową”. Czemu dziadkową? Bo lubił ją dziadek? A może dlatego, że była postna – „dziadoska”.
Tego nikt nigdy nie potrafił wyjaśnić.
Taki chleb upieczony w sobotę jedliśmy przez cały tydzień. Wielkim rarytasem był kupny biały chleb,
który czasami kupowaliśmy pod koniec tygodnia. Wracając ze szkoły, my dzieci mieliśmy za zadanie
przynieść z miasta pieczywo. Droga daleka – dziecko głodne – chleb pachnący – jak nie uskubać
kawałek skórki? Skubaliśmy, a do domu przynosiliśmy taki poszarpany bochenek, co irytowało
mamę.
Rzadko dostawaliśmy kanapki do szkoły z kupnym chlebem, zazwyczaj był to swojski wypiek.
Pamiętam, że bardzo wstydziłam się w szkole swoich kanapek z razowym chlebem i swojską wędliną.
Moje szkolne koleżanki były z miasta nie jadały czarnego chleba.
Nie rozumiałam zachowania ciotki Andzi, która co roku spędzała u nas urlop. Pierwsze co robiła po
przyjeździe to wręcz rzucała się na swojski chleb, nawet stary, czasami nawet lekko przypleśniały.
Zajadała się każdą kromką popijając mlekiem prosto od krowy, nie szczędząc przy tym uwag, że jej
mama to jednak piekła lepszy chleb niż bratowa, czyli moja mama. Po latach uzmysłowiłam sobie, że
gdybym mogła raz jeszcze spróbować „mamowego” chleba, zrobiłabym dokładnie to samo, co ciotka
Andzia.
Jedziemy na pole
Anka – wstawaj jedziemy na pole. Tak rozpoczynał się prawie każdy dzień wakacji. Dwa miesiące
laby – tak cieszyły się moje koleżanki ze szkolnej ławy. Dla mnie koniec roku szkolnego oznaczał co
prawda wolne od odrabiania lekcji ale nie wolne od pracy. Właśnie w wakacje musiałam doić krowę.
Prawda, że jedną i to na wieczór, ale zawsze był to obowiązek. Zdarzało się że trzeba było wydoić
więcej, ponieważ, np. szła burza i rodzice musieli jechał po siano na pole, albo konie uciekły i trzeba
było szukać, lub właśnie krowa u sąsiada się cieliła i potrzebna była ojca pomoc. Po dojeniu, trzeba
było wystudzić mleko na kolacje i nagrzać wody do mycia. Dopiero wówczas można było obejrzeć
coś w telewizji lub poczytać.
Na początku czerwca pieliliśmy buraki, a w telewizji właśnie rano grali „pancerniaków”. Oj, choć na
chwilę pobiec do domu, pod byle pretekstem, np. że jestem głodna, albo pójdę się napić, wziąć
tabletkę od bólu nieważne jakiego i choć przez chwilę popatrzeć na Janka i Gustlika.
Grządki z burakami ciągnęły się bez końca. Norma była nie duża – do obiadu dwa i po obiedzie dwa a
nawet trzy. Nagrodą było pielenie warzywnika lub ogródka kwiatowego.
Potem przychodziły sianokosy i drugie pielenie buraków.
Sianokosy
Skoszenie trawy to męska praca. Kosiarką zaprzężoną w dwa konie ojciec sam kosił. Trzeba było
tylko pilnować Pikusia - naszego psa, aby nie wszedł pod ostrza kosiarki. Ojciec sam rozbijał pokosy
czasami tylko pomagała mama. Ale gdy już siano podeschło, to cała rodzina wychodziła w pole.
Dzieci ręcznie odgrabiały od miedzy, rowów, zakątków i zarośli, trawę. Na grabarce, zaprzężonej w
jednego konia, jeździł zawsze brat. Czasami ojciec pozwalał dziewczynom (córkom) operować
maszyną, ale przeważnie wywoływało to bunt brata. Jaka byłam z siebie dumna, trzymając w ręku
lejce i formując wały z siana.
Dorośli składali siano na „kozły”, a gdy tych brakowały formowali kupki. „Kozły” to zbite z belek
ruszta stawiane jak domki z kart. Przykryte sianem były wspaniałym miejsce zabaw dzieci w „dom”.
Tak dosychało siano, chyba że padało. A padało często. Stogi przemakały, siano namakało. Trzeba
suszyć. Roznosiło się rękami mokre naręcza i roztrząsało wokół „kozła”. Każdy promyk słońca był
impulsem do suszenia siana. A tu idzie chmura – znów widłami na „kozły”. Szybko, szybko, bo
zmoknie. I zanim siano trafiło do stodoły potrafiliśmy kilkakrotnie roznosić naręcza trawy po łące a
potem na kozły.
Zwózka siana była przyjemnym zajęciem, pod warunkiem, że siano wcześniej nie zamokło. Pięknie
pachniało. Załadunek na furę to zajęcie dorosłych, dzieci zgrabiały resztki siana po kozłach i te
rozrzucone wokół furmanki. Do obowiązków dzieci należało też udeptywanie siana na „zasieku”. Nie
była to przyjemna praca – kurzyło się, a trawa drapała po nogach. – Upychaj, upychaj – krzyczał
ojciec jeśli zbyt opieszale rozkładaliśmy siano bo bokach „zasieku”. Tak spędzaliśmy wakacje na
sianie.
Żniwa
Ranne klepanie kosy oznaczało, że czas na żniwa. Oznaczało również półmetek wakacji. W sobotę po
południu padały pierwsze pociągnięcia kosą w zbożu - odkaszanie. Mama pochylona nad pokosem,
sierpem zbiera kłosy, wyrównuje, układa na zrobiony przez dzieci pasek. Zwinnym ruchem zakręca i
odrzuca, aby za chwilę ustawić ze snopków dziesiątek. Potem przychodził czas na kosiarkę konną.
Och jak bardzo każdy chciał usiąść na kosiarce obok ojca, wziąć w ręce lejce i pokierować maszyną.
Ojciec zrzucał z ostrzy kosiarki wprawnym ruchem porcje skoszonego zboża. Kobiety musiały się
uwijać, aby zdąży związać snop, przed kolejnym przejazdem kosiarki. To była przyjemna praca.
Można było pożartować, porozmawiać przy robocie, zwłaszcza, że zawsze przy pracy było nas dużo –
dzieci i ciotki z miasta i obowiązkowo wujek Wacek.
Wujek Wacek był bratem ojca. Znał się na wszystkim. Potrafił zrobić wszystko, zbudować dom,
poprawić dach na stodole, rozbudować obory. Elektryka i hydraulika, ogrzewanie to dla niego była
gratka. Inna sprawa, że wykonane przez niego czynności nie zawsze spełniały swoją rolę, bo to woda z
wanny nie ścieka tak jak trzeba, albo ciśnienia w kranie nie ma. No cóż, nie wszystko działało jak
należy ale było. Pierwsi we wsi mieliśmy tzw. „siłę” i żarna w stodole. Sąsiedzi przyjeżdżali mielić
ospę dla świń. Jako jedni z pierwszych w wiosce mieliśmy toaletę w domu i centralne ogrzewanie.
Wujek – złota rączka. Nie było dla niego rzeczy, której by nie potrafił zrobić lub naprawić, nawet robił
nam zastrzyki jak chorowaliśmy. Był felczerem. Przywoził ze sobą srebrną metalowa skrzyneczkę z
strzykawką. Na blacie kuchennym sterylizował narzędzia, tak około 40 min. Do dziś pamiętam
ogromną strzykawkę na którą musiałam patrzeć jak się gotuje, a którą potem robił zastrzyk – takie
dziecięce lęki.
Ale wszyscy lubiliśmy jak wujek Wacek przyjeżdżał do nas. Zawsze coś się działo, robota w rękach
się paliła. Najpierw przyjeżdżał rowerem, który na pewno sam złożył, potem była Jawka. Jej
charakterystyczny dźwięk słychać było już z daleka.
Ostatnia sobota wakacji to młócenie zboża, które ustawione było w sterty w brzezinie. To była
prawdziwa tłoka. Zjeżdżali się wszyscy i ciotki i wujkowie, oczywiście my - dzieci i rodzice.
Wyprawa za stodołę, do brzeziny – około 100 m. Tam ustawiano Danfę i młóciliśmy do zmroku.
Trzeba zdążyć w jeden dzień, bo sterta odkryta nie może zostać. Z przerwą na obiad trzeba wymłócić
wszystko. Oczywiście dzieci cieszyły się jak prądu zabrakło, albo pas się zerwał, lub zapchała się
młocarnia – ot taki niespodziewany odpoczynek, czas kiedy można poskubać słonecznika, który
zerwało się w drodze do brzeziny, lub zjeść jabłko i śliwkę z pobliskiego sadu.
Pamiętam, że słoneczniki mama siała na polu z burakami cukrowymi. Między burakami siany był też
mak. A w miejsca gdzie „wypadły” rośliny buraka posadzona była brukiew. Najmniejszy kawałek
pola musiał być zagospodarowany. Matka ziemia miała przynosić plon.
Tak kończyły się wakacje. Jeszcze tylko niedzielna wyprawa po orzechy laskowe - na gościniec, gdzie
przy krzyżu rosła leszczyna i czas do szkoły.
Wykopki
Uwielbiałam, ten czas. Jesień osnuta babim latem. Ostatnie promienie słońca ogrzewają pokopnisko,
czasami można było jeszcze zdjąć buty i pochodzić po nagrzanym pisaku.
Jesień smutna, zimna i deszczowa też ma swój urok. Jak miło było wrócić z pola, napalić w piecu
rozgrzać się, wysuszyć robocze ubranie i poobserwować ogień. Za oknem szaro, zimno, rodzice
obrządzają zwierzęta w oborze, wsypują do piwnicy przywiezione właśnie wykopane ziemniaki.
Czasami tylko trzeba jeszcze pomóc przy wyładunku kartofli, trochę popracować gablami lub
odgarnąć je w piwnicy. Kartofle przecież nie mogą zostać na furze nieuprzątnięte.
Wykopki to niekończące się opowieści, które tak chętnie snuł nasz tata. A to o dziadku, który
przyjechał tu z Lubelszczyzny i który służył w carskim wojsku, w wujkach, stryjkach ciotkach i
sąsiadach, wszystkich którzy przyjechali tu w 1910 roku. Przyjechali rozpocząć nowe życie, skromne i
trudne. Opowiadał o tych wszystkich, którzy musieli przeżyć trudny czas wojny, którzy musieli
zaaklimatyzować się w obcym dla siebie środowisku.
- Przestań opowiadać już te bzdury, gadasz i gadasz w kółko to samo, mącisz dzieciom w głowie –
denerwowała się mama, gdy ojciec rozpoczynał swoje opowieści. A mącił dzieciom w głowie. W
szkole uczono nas przecież że II wojna światowa to wojna z Niemcami. Czemu więc ojciec o
Niemcach mówił „kacapy”? O jakich dwóch frontach mówił? Co to były wywózki? Kto to był
Pawluśkiewicz, który niby nam pomagał w czasie wojny tylko za talerz zupy i dlaczego nacierał ręce
ziemią? Czego się bał? Nie wile z tego rozumiałam. Nie wiele już dziś pamiętam. Jakieś strzępy
opowiadań, historie wioskowe, sensacje, plotki – prawdziwe czy wymyślone – któż to wie. Jakże dziś
żałuję, że nie słuchałam uważnie.
Tak mijały wykopki. Uprawialiśmy kartofle na trzech polach: przy domu, na mieście i w lesie.
Najprzyjemniejsze były wykopki „w lesie”. Tak nazywaliśmy pole pod lasem oddalone od domu
około 2 kilometrów. Wyprawa do lasu była wydarzeniem. Tam jechało się na jeden dzień, cała rodzina
– prawdziwa tłoka. To jeden z tych dni, w których można było nie iść do szkoły. A to zdarzało się
naprawdę w wyjątkowych sytuacja np. choroba lub wykopki w lesie. Wyjeżdżało się raniutko, aby
wykopać wszystko w ciągu dnia. Mama zabierała prowiant. Cóż to było za jedzenie – słoninka z
kwaszonym ogórkiem, jakieś mięso, pomidory z cebulką, a na deser – legumina czyli ryż „z pod
pierzyny”. To dopiero było danie. Rano przed wyjazdem mama gotował w ogromnym garku ryż na
mleku. Potem owijała garnek folią, ścierkami i kocem i wkładała dosłownie pod pierzynę do łóżka.
Póki zebraliśmy się do wyjazdu na pole ryż „dochodził pod pierzyną”. Cały pakunek przewoziła na
pole i tak ugotowany ryż polany śmietaną i posypany cukrem podawała na deser. Nazywaliśmy to
leguminą. To dla tej potrawy warto było pracować cały dzień. Ona nigdy nie smakowała w innych
warunkach, tylko właśnie tego dnia i tylko na wykopkach w lesie.
Na „miasto” przygotowywana była inna potrawa. My nazywaliśmy to zupą marchwiową. Wyglądała
nie ciekawie – taka marchewkowa maź, ale jak smakowała! Były to ugotowane na słonych żeberkach
kartofle i marchew, doprawione i „potłuczone” jak ziemniaki puree. Smak niebiański – wygląd
odrażający.
Wykopki przy domu były najtrudniejsze. Po dwa, trzy ugrzechy dziennie zbieraliśmy po powrocie ze
szkoły. Popołudnie, krótkie, ale trzeba było iść do pomocy, a dopiero wieczorem odrobić lekcje.
Uprawialiśmy, pamiętam Janki i Amerykany. Przy zbieraniu odbieraliśmy te lekko czerwone aby nie
mieszały się z resztą. Sortowaliśmy też według wielkości – te małe i brzydkie do oddzielnego
koszyka, te ładne do drugiego - one przeznaczone były do przechowywania przez całą zimę. Brzydkie
i małe usypywaliśmy na klepisku - one przeznaczone były do jak najszybszego skarmienia.
Po wykopkach pokopnisko zawsze było bronowane. Chodziliśmy po polu z koszykami i zbieraliśmy
te ziemniaki, które jakimś cudem nie trafiły wcześniej do kosza. Tego było całkiem sporo.
Potem była orka. Pamiętam jeszcze, ojca za plugiem konnym. Kobiety lub dzieci szły za skibą i
jeszcze wybierały, pozostawione na polu ziemniaki. Zbierałyśmy nawet wtedy, gdy orka była
wykonywana ciągnikowym pługiem dwuskibowym. Ojciec nie mógł przeżyć, że jedna skiba jest
przyorana razem z ukrytymi ziemniakami. Nic nie mogło się zmarnować. Każdy kartofel trafiał do
kosza. Każdy kłos ze ściernika był zbierany, każda garść siana wygrabiona z pola. Wszystko miało
swoją wartość. Tylko pracy nikt nie wyceniał. A tej nigdy nie brakowało.