Renata Głasek – Kęska

Transkrypt

Renata Głasek – Kęska
Renata Głasek - Kęska
Domowe skrzaty
Powieść dla dzieci
Książkę tę dedykuję
mojemu starszemu synowi Hubertowi,
który przed laty zainspirował mnie
do napisania sztuk teatralnych dla dzieci
i był ich pierwszym, życzliwym czytelnikiem.
2
Rozdział pierwszy
Wszystko zaczęło się zupełnie niewinnie. Grałem sobie
spokojnie na komputerze, gdy do naszego pokoju wbiegł Zbyszek.
- Karol, Karol, mam wielką nowinę ! – wrzeszczał.
- Nie przeszkadzaj – powiedziałem. – Właśnie przeprowadzam
akcję. Gram Barceloną. Prowadzę z Realem 2 : 1.
- Ale ta nowina jest naprawdę ważna – nie dawał za wygraną
Zbyszek. – Wujek przyjeżdża !
- Też mi nowina. Przecież wujek przyjeżdża co dwa tygodnie.
- Ale teraz przyjeżdża na zawsze. I już nigdy nie wyjedzie. Właśnie
zadzwonił, że dzisiaj obronił pracę magisterską i wraca do domu.
Babcia z nim rozmawiała.
- Ekstra – oderwałem wzrok od ekranu. – To już zawsze ja będę spać
razem z wujkiem w pokoju.
- Dlaczego ty ?
- Bo teraz moja kolej.
- Nie zgadzam się. Będziemy się zmieniać jak dawniej.
- Nie.
- A właśnie, że tak.
- Wujek jest moim chrzestnym.
- No to co z tego ? Jest naszym wspólnym wujkiem.
- Ale moim bardziej.
- Wcale nie !
- No i widzisz, co zrobiłeś ? Przez to twoje gadanie strzelili mi gola.
Teraz jest remis.
- Nie masz się czym przejmować. Piłka nożna jest głupia.
Tego już nie wytrzymałem. Zerwałem się z krzesła i mocno
przywaliłem Zbyszkowi. Co on wygaduje ? Jak może tak obrażać
najlepszy na świecie sport ? Ale Zbyszek nie pozostał mi dłużny.
Tak mnie kopnął, że aż krzyknąłem.
- Karate to jest dopiero sport ! – wrzeszczał Zbyszek podskakując
wokół mnie i wymachując rękami. – Pokonałem cię, chociaż jestem
od ciebie młodszy.
Jednak walka nie była jeszcze skończona. Bo ja nie poddaję
się tak łatwo. Tego właśnie nauczyła mnie piłka. Żeby się nie
załamywać w najtrudniejszej nawet sytuacji. Złapałem Zbyszka za
nogę i przewróciłem.
Kiedy już laliśmy się porządnie, usłyszałem odgłos
otwieranych drzwi. Spojrzałem w ich kierunku i zobaczyłem
wchodzącą do pokoju mamę. Za nią stała oczywiście Anka. Zawsze
3
chodziła za mamą krok w krok. A jak mamy nie było w domu, to za
babcią.
- Mamusiu, oni znowu się biją – naskarżyła Anka, chociaż mama
przecież sama to dobrze widziała.
- Przestańcie chłopcy – powiedziała mama spokojnym głosem. –
Natychmiast przestańcie się bić.
Mamy trzeba słuchać, więc obaj ze Zbyszkiem rozdzieliliśmy
się, choć wcale nie mieliśmy na to ochoty.
- Co się dzieje ? – spytała mama. – O co wam poszło ?
- O wujka.
- O piłkę nożną.
Powiedzieliśmy to jednocześnie, więc mama dalej nic nie
rozumiała.
- Spokojnie. Mówcie po kolei. Najpierw ty, Karol.
- Bo Zbyszek powiedział, że piłka nożna jest głupia.
- Bo jest.
- Wcale nie.
- Nie kłóćcie się. Każdy sport jest ważny.
- Ale karate najważniejsze.
- Widzisz, Zbyszku, dla ciebie najważniejsze jest karate, a dla Karola
piłka. I nie ma sensu się o to kłócić. A o co chodziło z tym wujkiem?
- Bo Karol powiedział, że wujek Artur jest bardziej jego wujkiem niż
moim. I że odtąd on już zawsze będzie spał razem z nim. Mamusiu,
ja nie chcę ciągle spać w waszym pokoju. Też czasami chcę spać z
wujkiem.
- Usiądźcie, dzieci. Muszę z wami poważnie porozmawiać –
powiedziała mama.
Usiadłem. Co mi zależało ? W komputerze piknęło, że mecz
się skończył. Przez to bicie i gadanie nawet nie zauważyłem, kiedy
Real strzelił mi trzeciego gola. Barcelona przegrała 2 : 3. A była już
tak bliska zwycięstwa. Wszystko przez Zbyszka i jego nowiny.
- Widzicie chłopcy, wujek Artur skończył studia i musi wyprowadzić
się z akademika. Dlatego wraca do domu na stałe.
- Wiem – mądrzył się Zbyszek. – Słyszałem jak babcia rozmawiała z
nim przez telefon.
- I rzeczywiście – mówiła dalej mama – na początku jeden z was
będzie mógł mieszkać w jego pokoju.
- Jak to jego ? – słowa mamy bardzo mnie zdziwiły. – To przecież
nasz pokój.
- Nie, ten pokój był dawniej pokojem wujka Artura. Kiedy wujek
pięć lat temu wyjechał na studia, pokój przestał mu być potrzebny.
Dlatego go nam pożyczył.
- A teraz musimy mu go oddać ? – zrozumiałem.
4
- Tak.
- To gdzie będziemy spać ? – spytał Zbyszek.
- Na początku może być tak jak dawniej. Jeden z was będzie spał u
wujka, a drugi w naszym pokoju na materacu.
- Ja u wujka. Zaklepuję ! – całe szczęście byłem pierwszy.
- A właśnie, że ja – wykrzyknął Zbyszek.
- Możecie się zmieniać – rozstrzygnęła nasz spór mama. – Każdy z
was będzie spać przez tydzień u wujka, a potem zmiana.
- No dobrze – powiedział Zbyszek.
Nic dziwnego, że się zgodził. Obaj rozumieliśmy, że lepiej
spać u wujka co drugi tydzień, niż wcale. Bo gdy wujek przyjeżdżał,
było świetnie. Szczególnie ze spaniem. Przede wszystkim nie gasiło
się lampy o dziewiątej, tylko o dziesiątej. A po zgaszeniu światła
wcale nie trzeba było od razu spać. Mogliśmy rozmawiać z wujkiem
i słuchać jego opowieści. Bo wujek Artur opowiadał o bardzo
ciekawych rzeczach. O graniu w piłkę, bo wujek kiedyś grał w lidze.
O ważnych meczach Polaków, bo dawniej nasza reprezentacja miała
wielkie sukcesy. I o tym, co wujek robił, jak był dzieckiem. To było
ekstra.
- Dobrze, niech będzie tak jak mówisz – ustąpiłem.
- No, to jesteśmy umówieni – powiedziała mama. – Ale to nie
wszystko. Mam jeszcze jedną nowinę. Wujek Artur niedługo się
ożeni.
- Co ? – ta nowina nie była dobra.
- Na studiach poznał pewną miłą dziewczynę i postanowili wziąć
ślub.
- Hura ! Wreszcie będziemy mieli ciocię – Ania zaczęła tańczyć po
całym pokoju.
- Po co nam ciocia ? – tym razem Zbyszek stał po mojej stronie.
- Jak to po co ? Mamy tylko wujka i stryjka, a żadnej cioci. To teraz
będziemy mieć – cieszyła się Ania.
- Co temu wujkowi przyszło do głowy ? – zdziwiłem się. – Po co mu
żona ?
- Widzicie, tak już jest, że kiedy dorośli ludzie się kochają, to chcą
być już zawsze razem. I dlatego biorą ślub, mają dzieci…
- To wujek będzie mieć dzieci ? – przerwał mamie Zbyszek.
- Hura ! – ta Anka była naprawdę niemożliwa. Jakby nam jeszcze
jakieś dzieci były potrzebne.
- No, nie tak od razu – wyjaśniła mama. – Ale kiedyś z pewnością
tak.
- A gdzie się one zmieszczą ? – trafił w sedno Zbyszek. – Tu i tak
jest ciasno.
5
- No właśnie. O tym chciałam z wami porozmawiać. To znaczy nie o
dzieciach, tylko o mieszkaniu. Po ślubie wujek zamieszka razem z
żoną w swoim pokoju.
- To znaczy w naszym pokoju ? – chciałem wiedzieć na pewno.
- Tak, w waszym obecnym pokoju.
- A my gdzie ? – Zbyszek zadał to pytanie pierwszy.
- Cóż, obaj będziecie musieli przeprowadzić się do nas. Kupimy
drugi materac i wtedy się zmieścicie.
- A gdzie położymy ten materac ? – spytałem. - U was jest za mało
miejsca na dwa materace.
- Rozmawiałam już o tym z babcią i z dziadkiem. Zgodzili się, żeby
przenieść łóżeczko Ani do ich pokoju.
- Ale ja się na to nie zgadzam – zaprotestowała Anka.
- Córeczko, nie mamy wyjścia. A u babci będzie ci dobrze. Spałaś
przecież już z nią, gdy byliśmy nad morzem w zeszłe wakacje.
Pamiętasz ?
- Tak. Ciągle się budziłam, bo dziadek chrapał. Ja chcę zostać z
wami – rozbeczała się Ania.
- Niedługo będziesz z nami – pocieszała ją mama. – Zobaczycie, że
wkrótce wszystko zmieni się na lepsze. Po wakacjach pójdę do pracy
i wtedy zaczniemy odkładać pieniądze na własne mieszkanie. A jak
już trochę uzbieramy, weźmiemy kredyt, wybudujemy mieszkanie i
przeprowadzimy się do niego.
- A w tym nowym mieszkaniu będę miał swój pokój ? – spytałem.
- Może…
- A ja nie chcę mieć swojego pokoju. Chcę spać zawsze w waszym,
tak jak teraz.
- Zobaczymy, jak to będzie. Nasze mieszkanie powstanie
najwcześniej za rok lub dwa.
- A kiedy wujek się ożeni ? – zapytał Zbyszek.
- Na początku sierpnia.
- A to spoko – ucieszyłem się. – Jeszcze prawie dwa miesiące
będziemy mogli mieszkać w jego pokoju.
- Myślę, że tak.
- A ja przez ten czas zostanę z wami ? – spytała Ania.
- Tak.
- O, to dobrze.
Ja też się uspokoiłem. Dwa miesiące to bardzo dużo czasu. A
potem wszystko się jakoś ułoży.
6
Rozdział drugi
- Skrzaty nie lubią zmian. - powtarzał często Bonifacy. - Nie ma to
jak spokojne i uregulowane życie we własnym domu.
- Masz rację – przytakiwał mu Makary. – Wszystko powinno dziać
się tak, jak przed wiekami. Bo wtedy było dobrze.
- Właśnie – dodawał Bonifacy. – A teraz ludzie zupełnie
powariowali. Ciągle chcą coś zmieniać.
- Nie cierpię nowoczesności – deklarował Makary.
- Ja też – potakiwał Bonifacy. – Te nowoczesne wynalazki wszystko
psują.
Ale najmłodszy ze skrzatów – Teofil zwykle nie włączał się do
takich rozmów. Bo nie był pewien, czy bracia mają rację, a bał się
im do tego przyznać. Bo jeszcze go wyśmieją. Albo zaczną na niego
krzyczeć. Teraz też siedział cicho za stertą starych gazet, które pani
Amelia przyniosła na ich strych w zeszłym tygodniu i słuchał
dyskusji braci narzekających na nowomodne wymysły.
- Takie samochody na przykład – zrzędził Bonifacy. – Po co to
komu? Nie można chodzić piechotą, jak dawniej ?
- Albo samoloty – popierał go Makary. – Tylko straszą ptaki.
- Albo to gadające pudełko z migającymi obrazkami. No, jak się to
nazywa ?
- Telewizor – podpowiedział Teofil.
- Właśnie, telewizor – potwierdził Bonifacy. - Głupi wymysł.
Teofil wcale nie uważał, że telewizor jest głupim wymysłem,
ale nic nie powiedział. Bo musiałby się przyznać, że już dwa razy
widział nadawany w telewizji program. Siedział sobie cichutko za
piecem i obserwował film o życiu dzikich zwierząt, który oglądała
pani Amelia. To było pasjonujące. Teofil dowiedział się z tego filmu,
że gdzieś daleko, w Afryce żyją zupełnie inne zwierzęta niż w ich
wsi. A drugi program był o rolnictwie. A właściwie o zmianach
wprowadzanych w ostatnich latach w rolnictwie. I też był ciekawy.
Ale parę miesięcy temu telewizor pani Amelii się popsuł i nie
udało się go naprawić. Teofil bardzo tego żałował. Miałby ochotę
obejrzeć jeszcze jakiś program, żeby dowiedzieć się czegoś nowego.
Bo tak naprawdę Teofil lubił zmiany. I lubił, jak coś się działo.
Ale niestety, w ich wsi coś nowego zdarzało się niezwykle rzadko. A
w ich domu jeszcze rzadziej.
Ten dom wybudował prawie sto lat temu pan Klemens. Był
wtedy jeszcze młodym człowiekiem i niedawno ożenił się z
7
dziewczyną z końca wsi – panią Balbiną. Gdy dom był gotowy
młodzi małżonkowie przeprowadzili się do niego. A w starym domu
zostali rodzice pana Klemensa. I skrzaty. Bo było im w nim dobrze i
wcale nie chciały się przeprowadzać.
Mijały lata. Panu Klemensowi i pani Balbinie urodziło się
troje dzieci – dwie córki i syn. Gdy córki dorosły, wyszły za mąż za
kawalerów z innych wsi. Syn – Staszek ożenił się z córką sąsiadów Marią - i nadal gospodarował wspólnie z rodzicami.
Wkrótce potem pomarli bardzo już wiekowi rodzice pana
Klemensa i stary dom został pusty. Ale skrzaty i tak nie chciały się z
niego wyprowadzić, choć w niezamieszkałym domu trudno było im
się wyżywić. Teofil wiele razy namawiał braci do przeprowadzki.
Tłumaczył, że skrzaty powinny żyć razem z ludźmi. Bo bez ludzi jest
skrzatom smutno i głodno. Ale Bonifacy się uparł i za nic nie chciał
się zgodzić na przenosiny.
Jednak pewnej nocy nad wsią rozszalała się straszna burza. W
stary dom uderzył piorun. Wybuchł pożar i wszystko się spaliło, a
skrzaty ledwo uszły z życiem.
Bracia nie mieli wyjścia. Musieli przeprowadzić się do
nowego domu. Ale ten dom nie był już taki całkiem nowy. Już się
nadawał do zamieszkania, jak powiedział Bonifacy. Skrzaty znalazły
w nim dla siebie bardzo dobre miejsce – na strychu. Miały tam
spokój i wszystkie potrzebne wygody.
W tym czasie dzieci pana Staszka i pani Marii – Franek i
Amelka - były już zupełnie duże i uczyły się w mieście. Makary
bardzo się z tego cieszył.
- Dzieci tylko hałasują i wszystko chcą zmieniać - mówił. –
Zobaczycie, co będzie, jak przyjadą na święta.
Ale kiedy Franek i Amelka przyjeżdżali do domu,
zachowywali się spokojnie.
- To dlatego, że oni są już duzi. Prawie dorośli – tłumaczył Bonifacy.
- Najgorsze są małe dzieci. Niemowlaki ciągle wrzeszczą, a dzieci,
które mają kilka lat, rozrabiają i robią zamieszanie. Zobaczycie, co
będzie, gdy Frankowi lub Amelce urodzą się dzieci. Nie wiem jak to
wytrzymamy.
Nie było tak źle. Franek zaraz po szkole wyjechał do Ameryki
i tam został. Do domu wróciła Amelka, teraz już dorosła pani
Amelia. Została nauczycielką i zaczęła uczyć dzieci w wiejskiej
szkole. Pan Klemens i pani Balbina pomarli, a pani Amelia wyszła
za mąż za rolnika z tej samej wsi – pana Szymona. Młodzi
małżonkowie zamieszkali wspólnie z rodzicami pani Amelii. A
potem urodziła im się córka – Basia.
8
Bonifacy bardzo wtedy narzekał, ale nie miał racji. Basia była
dobrym, spokojnym dzieckiem. I wcale nie dokuczała skrzatom,
wręcz przeciwnie. Domyśliła się, że skrzaty mieszkają na strychu i
czasami, gdy było jej smutno, przychodziła na górę i opowiadała im
o swoich problemach.
Kiedyś, gdy Basia już chodziła do szkoły, uszyła dla skrzatów
kolorowe czapeczki. Były piękne. Teofilowi najbardziej podobała się
niebieska i od razu miał ochotę ją włożyć. Musiał jednak poczekać,
aż Basia zejdzie na dół, bo skrzaty nie powinny pokazywać się
ludziom. Kiedy Teofil wreszcie przymierzył czapeczkę, bardzo się
zdziwił, że jest na niego akurat. Skąd ta Basia wiedziała, jaki on nosi
rozmiar ? Przecież nigdy w życiu go nie widziała.
A Basia tak się cieszyła, gdy następnego dnia nie znalazła na
strychu zrobionych dla skrzatów czapeczek. To Teofil je zabrał, choć
Bonifacy był temu przeciwny. Ale kiedy nastała wyjątkowo mroźna
zima, on również zaczął nosić swoją czapeczkę. Została mu
brązowa, bo wcześniej Makary wybrał sobie szarą. Czapeczki były
piękne, cieplutkie i bardzo solidnie zrobione. Bracia nosili je do tej
pory, podczas chłodnych dni.
A potem Basia dorosła i, jak wcześniej jej mama i wujek,
wyjechała do miasta do szkoły. A kiedy skończyła naukę, pojechała
na wakacje do wujka Franka do Nowego Jorku. I tak jej się tam
spodobało, że postanowiła zostać. Skończyła w Ameryce studia, a
potem wyszła za mąż. Do domu przyjechała tylko raz. Na pogrzeb
swojego taty, pana Szymona. A po pogrzebie wróciła do Nowego
Jorku.
I wtedy w domu została sama pani Amelia. Bo jej rodzice, pan
Staszek i pani Maria już wtedy nie żyli.
W tym czasie w domu rzeczywiście było spokojnie, tak jak
lubili Bonifacy i Makary. Pani Amelia codziennie chodziła do pracy,
a wieczorami czytała lub poprawiała uczniowskie zeszyty. A w
niektóre dni dodatkowo pracowała w wiejskiej świetlicy. Nie miała
czasu ani ochoty uprawiać roli, ani hodować zwierząt. Ziemię
wydzierżawiła sąsiadom – panu Maciejowi i pani Celinie, krowę i
kury sprzedała. Sobie zostawiła tylko ogródek, w którym rosły dwie
jabłonki i kilka krzaków malin, porzeczek i agrestu. Pani Amelia
każdego roku sadziła w nim warzywa i piękne, kolorowe kwiaty.
A skrzaty mogły sobie żyć spokojnie, jak przed wiekami.
Bonifacy i Makary bardzo się z tego cieszyli. Ale Teofilowi czasem
trochę się nudziło. I czasami marzył o jakiejś małej zmianie. Choćby
najmniejszej.
9
Rozdział trzeci
Nic się nie ułożyło. Przeciwnie, zrobiło się okropnie.
Na samym początku, zaraz po powrocie wujka Artura, było
jeszcze zupełnie normalnie. A nawet lepiej niż normalnie. Bo
zaczęły się wakacje i nie musiałem chodzić do szkoły. W dodatku
była piękna pogoda, więc całe dnie ja i Zbyszek spędzaliśmy na
podwórku. Chłopaki jeszcze nigdzie nie powyjeżdżali, to mieliśmy
się z kim bawić. A kiedy szliśmy na boisko, często wychodził z nami
wujek. Patrzył jak gramy i dawał nam dobre rady, jak prawdziwy
trener. I nauczył mnie nowych sztuczek z piłką. Kiedy grał z nami
wujek, nawet Zbyszek wchodził na boisko. Nie chciał biegać i
strzelać goli, bo mówił, że go to nie interesuje, ale czasami stawał na
bramce. I bronił zupełnie nieźle jak na siedmiolatka.
A wieczorem wujek Artur opowiadał nam o różnych
zabawach, w które się bawił, jak był w naszym wieku. Szczególnie
zainteresowała mnie gra w noża. Polegała ona na rzucaniu
scyzorykiem w różny sposób, na przykład z łokcia. I ten scyzoryk
koniecznie musiał wbić się w ziemię. Bardzo się dziwiłem, że kiedyś
rodzice pozwalali swoim dzieciom bawić się prawdziwym nożem.
Nasza mama nigdy by się nie zgodziła, żebym wyszedł z nożem na
podwórko. Od razu by pomyślała, że coś sobie utnę, albo kogoś
skaleczę. A babcia – no proszę, teraz taka ostrożna, a kiedyś
pozwalała swojemu synowi bawić się nożem. Nie tylko synowi,
córce też. Bo nasza mama także jako dziecko grała w noża. Ale nam
o tym nie mówiła. Dopiero wujek się wygadał. Aż trudno mi było w
to uwierzyć.
Wujek opowiadał mi także o wielu innych rzeczach.
Ciekawych, albo mniej ciekawych. W ogóle nie interesowało mnie
na przykład, jak mówił o Joli. Tej swojej narzeczonej. Ciągle tylko
powtarzał, jaka ta Jola jest piękna i mądra. No i co z tego ? Co mnie
jakaś dziewczyna obchodzi ?
A potem pojechaliśmy do Olsztyna na zaręczyny. Bo ta Jola
była z Olsztyna. Ale nie chciała wrócić po studiach do swoich
rodziców. Wolała mieszkać z nami. Myślałem, że może ci jej rodzice
są jacyś niemili, czy niedobrzy, ale nie. Byli w porządku. Zupełnie
nie rozumiałem, dlaczego Jola chce się wprowadzić do nas, a nie do
nich. Przez nią będziemy się musieli tłoczyć we czworo w jednym
pokoju. Rodzice, ja i Zbyszek.
10
Wcale nie polubiłem tej Joli. Widziałem, że Zbyszek też nie
jest nią zachwycony. Ale rodzicom niestety spodobała się
narzeczona wujka Artura. I wychwalali ją przez całą drogę powrotną
do naszego domu. Nie wiem po co, przecież wujek Artur tego nie
słuchał. W ogóle nie wrócił z nami, miał zostać z Jolą u jej rodziców
jeszcze przez kilka dni.
A nasza Anka wprost oszalała na punkcie tej Joli. Kiedy
byliśmy w Olsztynie, łaziła za nią przez cały czas, ciągle ją o coś
pytała, oglądała jakieś jej zbiory. Nawet dostała od niej zeszyt z
fotosami aktorów, które ta Jola kiedyś zbierała. I mówiła do niej
„ciociu”, jakby Jola już była żoną wujka. A przecież wujek mógł się
jeszcze rozmyślić i się z nią nie ożenić. Ja ciągle miałem nadzieję, że
tak właśnie zrobi.
A kiedy wróciliśmy do domu, okazało się, że problem Joli nie
jest wcale taki najgorszy. Bo wkrótce zaczęły się poważne kłopoty.
Najpierw z mamą. Bo do mamy zatelefonował jakiś pan.
Siedzieliśmy w domu sami, ja i Zbyszek, bo nasi rodzice pojechali
na zakupy, a babcia i dziadek poszli z Anią na spacer do parku.
Wujek ciągle jeszcze siedział w Olsztynie u tej swojej Joli.
Kiedy telefon zadzwonił, obaj ze Zbyszkiem pobiegliśmy,
żeby go odebrać. Ja oczywiście byłem pierwszy. Nie ma to jak
treningi piłki nożnej. Karate nie daje takiej szybkości.
- Halo ! – zawołałem nieco zdyszanym głosem.
- Dzień dobry. Czy rozmawiam z panią Małecką ? – spytał jakiś
mężczyzna.
- Nie, z jej synem – odparłem, starając się mówić grubiej niż zwykle.
Jacy ci dorośli są niemądrzy. Nie potrafią odróżnić głosu
mężczyzny od głosu kobiety. Kilka razy już mi się zdarzyło, że ktoś
mówił do mnie przez telefon „proszę pani”.
- A czy zastałem mamę.
- Nie, mama wyszła.
- A kogoś z dorosłych.
- Nie.
- To słuchaj, mam taką sprawę. Dzwonię ze szkoły, w której miała
pracować twoja mama. Przekaż jej, żeby przyszła jutro. Po
dokumenty. Ile masz lat ?
A co go to obchodzi ?
- Dziewięć. A pan ?
Ale on nie odpowiedział. Roześmiał się tylko.
- To z ciebie już duży chłopak. Nie zapomnisz przekazać ?
- Nie zapomnę.
- I nic nie pokręcisz ?
- Nie. Jutro. Do szkoły. Po dokumenty. Zgadza się ?
11
- Tak. Do widzenia.
Położył słuchawkę, zanim zdążyłem odpowiedzieć.
- Kto dzwonił ? – dopytywał się Zbyszek.
- Jakiś pan. Nie przedstawił się.
Tak. Tacy właśnie są dorośli. Niby kulturalni, dobrze
wychowani. Ale już kilka razy przekonałem się, że wcale nie starają
się zachowywać tak jak trzeba, gdy rozmawiają z dziećmi. Gdyby
odebrała mama, tan pan na pewno powiedziałby jej jak się nazywa. I
nie spytałby, ile ma lat.
- A czego ten pan chciał ? – Zbyszek był strasznie ciekawski.
- Żeby mama przyszła jutro do szkoły.
- Do naszej szkoły ? Po co ? Przecież są wakacje.
- Jakiej naszej ? Mojej chyba. Ty pójdziesz do niej dopiero we
wrześniu.
- Ale już jestem do niej zapisany.
- Wszystko jedno. Mama ma pójść do tej szkoły, w której ma
pracować.
- Aha.
A potem przyjechali rodzice i zaczęli znosić z samochodu
wszystko, co kupili. Bo kupili nie tylko jedzenie, ale też inne rzeczy.
Materac i jakieś kartony.
I zrobiło się ciekawie. Bo, żeby położyć drugi materac w
pokoju rodziców, trzeba było wynieść z niego łóżeczko Ani. A za
tym łóżeczkiem było pełno kurzu i rupieci. Jakieś zabawki, niektóre
połamane, a inne zupełnie dobre. I mój stary zeszyt do polskiego,
który mi zginął, gdy byłem w pierwszej klasie.
Kiedy rodzice wszystko przestawili i posprzątali, zrobili z
kupionych kartonów pudła. I do tych pudeł ładowali rzeczy, które
nie były teraz potrzebne, a mogły się jeszcze kiedyś przydać.
Włożyli do nich garnki, co je dostali w prezencie ślubnym od jednej
cioci, a w których mieli gotować, gdy wprowadzą się do nowego
mieszkania. Bo na razie babcia i mama gotowały w garnkach babci.
Schowali do nich też zimowe ubrania rodziców i nasze.
Przy okazji mama posegregowała nasze ubrania i znalazła
sporo takich, które nam się już nie przydadzą. Zapakowała je do
dużych worków, takich jak na śmieci. A potem tata, ja i Zbyszek
poszliśmy wrzucić te worki do stojącego przy sąsiednim bloku
kontenera, gdzie oddawało się rzeczy dla biednych. A zniszczone
ubrania i połamane zabawki wynieśliśmy do śmietnika.
Niestety, większość dobrych zabawek musieliśmy także
załadować do pudeł. A potem znieśliśmy wszystkie pudła do
piwnicy. Rodzice powiedzieli, że wyjmiemy je dopiero wtedy, gdy
przeprowadzimy się do nowego mieszkania.
12
Po tych porządkach w pokoju rodziców, w szafie i regałach
uwolniło się kilka półek. Mieliśmy na nie przenieść nasze rzeczy,
które do tej pory były w pokoju wujka. Bo wujek potrzebował dużo
miejsca na rzeczy swoje i Joli.
Ale prace w pokoju wujka zostawiliśmy na jutro. Na razie
rozłożyliśmy oba materace w pokoju rodziców i skakaliśmy po nich
jak wariaci. I Zbyszek uczył mnie padów, to znaczy takiego
upadania, żeby nic sobie nie zrobić. Tych padów nauczył go jego
sensej na treningu. Sensej to znaczy trener po japońsku. W ogóle na
tych treningach karate oni gadali i liczyli po japońsku. Na przykład
zawsze przed walką mówili „us” i się kłaniali. Dla mnie to było dość
głupie. Po co Polacy mają mówić po japońsku, gdy nie ma wśród
nich ani jednego Japończyka ? I to kłanianie – także bez sensu. Jakby
to było, gdyby piłkarze przed strzałem musieli się kłaniać ? Przecież
nic by im się nie udało strzelić. Ale te pady nie były takie złe.
A kiedy już zmęczyliśmy się skokami i padami,
przypomniałem sobie o telefonie. I dokładnie powtórzyłem mamie,
co powiedział ten pan, który mi się nie przedstawił, tylko dlatego, że
nie jestem taki dorosły jak on. Ale mama mi nie uwierzyła. Myślała,
że coś źle zapamiętałem.
- Mam przyjść do szkoły podpisać jeszcze jakieś dokumenty, tak ? –
zapytała.
- Nie. On mówił, że masz przyjść po dokumenty.
- Niemożliwe. Pewnie coś pokręciłeś.
- Nie pokręciłem. Idź jutro do tej szkoły, to się przekonasz.
I mama poszła. A kiedy wróciła, była zupełnie załamana. Bo
okazało się, że jedna pani, która urodziła dziecko i miała iść na trzy
lata na urlop, żeby się tym dzieckiem opiekować, rozmyśliła się i
postanowiła we wrześniu wrócić do pracy. I, że dyrektor szkoły
musiał przyjąć tę panią, bo takie jest prawo. Dlatego nie mógł
przyjąć mamusi, chociaż jej obiecał. Więc mamusia musiała zabrać
swoje dokumenty i szukać innej pracy. A w naszym mieście nie
mogła takiej pracy znaleźć już od dwóch lat. Nikt nie chciał jej
zatrudnić, bo nie była absolwentką i nie miała doświadczenia w
pracy zawodowej. Nie rozumiałem w ogóle, o co chodziło, ale
mamusia mi wytłumaczyła.
Rodzice wzięli ślub, kiedy mamusia była jeszcze na studiach.
Potem ja się urodziłem, a zaraz, gdy mama skończyła studia –
Zbyszek. Mamusia miała dwóch malutkich synków i nie mogła
pracować, bo musiała się nami opiekować. A potem urodziła się
jeszcze Ania, więc mamusia została w domu przez kolejne trzy lata.
Kiedy poszedłem do pierwszej klasy, mamusia postanowiła iść do
pracy, a Anię i Zbyszka zapisać do przedszkola. Ale nikt nie chciał
13
przyjąć mamusi do pracy. Bo wszyscy myśleli, że ona nic nie umie.
Że zapomniała tego, czego się nauczyła na studiach, bo od czasu,
kiedy je skończyła, minęło już kilka lat. Ale to nie było prawdą.
Nasza mama jest bardzo mądra i ciągle czyta jakieś książki i gazety
specjalistyczne. A jak czegoś nie rozumiem, to mama potrafi mi to
bardzo dobrze wytłumaczyć. Nawet lepiej niż nasza pani. Tylko nikt
jakoś nie chciał wierzyć w tę mądrość mamy.
Przez kilka najbliższych dni mamusia zachowywała się jakoś
dziwnie. Tak jakby zachorowała. Nie, nie kasłała, nie kichała, ani nie
leżała w łóżku. Ale była bardzo smutna i zmęczona.
- Roman, ja już nie mam siły – żaliła się tatusiowi i podpierała
rękami czoło, jakby naprawdę już wcale siły nie miała. – Dlaczego
nikt nie chce dać mi szansy ?
- Nie martw się Halinko – mówił tatuś i głaskał mamę po włosach. –
Jeszcze wszystko się ułoży.
- Jak ? – mama podniosła głowę i zaczęła krzyczeć. Nasza spokojna,
dobra mama. – Czuję się jak śmieć. Jak bezużyteczny rupieć
niepotrzebny nikomu.
- Nie mów tak. Nam jesteś potrzebna. A i praca wkrótce się znajdzie.
- Mam czekać następne dwa lata ? A potem przeżyć kolejne
rozczarowanie ? Wszystko mi się zawaliło. A tak się cieszyłam…
- Damy radę. Na razie moja pensja nam wystarcza.
- A mieszkanie ? Nigdy nie uzbieramy na pierwszą ratę. I nikt nam
nie da kredytu. Całe życie mamy siedzieć u rodziców ? Ile my mamy
lat ?
- Może uda mi się wziąć nadgodziny. I wszystko, co zarobię
dodatkowo będę odkładał. Zobaczysz, za dwa, trzy lata będziemy
mieszkać u siebie.
- Jak my tu wytrzymamy jeszcze tyle czasu ?
- Nie będzie tak źle.
Nie było. Kiedy wrócił wujek, my ze Zbyszkiem
przeprowadziliśmy się na stałe do pokoju rodziców, a Ania do babci
i dziadka. Było trochę ciasno, ale bardzo wesoło.
I tylko mamusia czasami siadała przy stole zamyślona i
wpatrywała się przed siebie.
14
Rozdział czwarty
Tego lata na strychu panował tak potworny upał, że skrzaty
czasem nie wytrzymywały na górze i przeczekiwały najgorętsze
godziny dnia w niżej położonych częściach domu. Najczęściej w
komorze. Było w niej zawsze o wiele chłodniej niż gdzie indziej, bo
pan Klemens zbudował jej podłogę i ściany z zebranych z pola
dużych kamieni. Zrobił tak specjalnie po to, żeby przechowywać w
komorze żywność nawet w upalne lato, bo kiedy powstawał dom nie
było jeszcze lodówek. Teraz pani Amelia miała lodówkę, ale i tak
trzymała w komorze owoce, warzywa i jajka.
Droga do komory była długa i trudna. Skrzaty nie mogły
przecież schodzić do niej ze strychu po schodach, jak ludzie.
Zjeżdżały po zawieszonej przy kominie starej linie prowadzącej
prosto do kuchni, a potem przeciskały się przez wygryzioną niegdyś
przez myszy dziurę w drzwiach do komory. Tam mogły odpoczywać
w chłodzie.
Ale komora miała też swoje wady. A właściwie jedną. Nie
można było z niej wyjść, kiedy ktoś był w kuchni. A dziś przez cały
dzień kręciła się po niej pani Amelia. Dlatego skrzaty musiały
siedzieć cichutko i prawie nie odzywały się do siebie. Bonifacy i
Makary zaszyli się w ciemnych kątach. Bonifacy spał za koszem
pełnym jajek, a Makary wylegiwał się za roboczym fartuchem pani
Amelii, którego używała do prac w ogrodzie.
Tylko Teofil nie mógł usiedzieć na miejscu. Co chwila
podchodził do drzwi i zerkał przez dziurę. Ale niewiele mógł przez
nią zobaczyć.
- Co się tak wiercisz, usiądź spokojnie – strofował go szeptem
Makary.
- Bo chciałbym już wyjść…
- Na strychu jest za gorąco. Wrócimy tam wieczorem.
- Już jest wieczór.
- Jeszcze wcześnie.
- Mnie się tu nudzi.
- To poprzyglądaj się, co robi pani Amelia, a mnie zostaw w
spokoju.
Teofil uznał to za dobry pomysł. Wyjrzał przez szparę, a kiedy
zobaczył, że pani Amelia stoi tyłem do niego, przemknął za kredens.
Potem przebiegł za stojący obok stołu fotel i wspiął się na jego
15
oparcie. Tu był bezpieczny. Za fotelem był przykręcony do ściany
wieszak, a na nim wisiał letni płaszcz pani Amelii. Teofil ukrył się
za tym płaszczem i przez dziurkę do zapinania guzika obserwował
całą kuchnię.
Pani Amelia robiła konfitury z agrestu i porzeczek.
Oczyszczała owoce z liści i gałązek, myła je, a potem smażyła w
wielkim garnku, na prawdziwej, starej kuchni. Bo pani Amelia miała
dwie kuchnie. Starą, węglową, zrobioną zaraz po wybudowaniu
domu i nową, gazową, którą parę lat wcześniej zamontował pan
Staszek. Odkąd pani Amelia została sama, nie rozpalała prawie
wcale kuchni węglowej, tylko gotowała na nowej kuchence. Ale
konfitury najlepiej się udawały, gdy się je smażyło na starej kuchni.
Często mówił o tym Bonifacy, krytykując nowomodne wynalazki. A
i pani Amelia pewnie o tym wiedziała.
Teofil z zainteresowaniem obserwował jak pani Amelia
wyparza w piekarniku słoiki i gotuje, a potem wyciera do sucha ich
przykrywki. Skrzat bardzo lubił konfitury i cieszył się, że niedługo
będzie mógł ich spróbować. Bo zwykle było tak, że resztek konfitur
pani Amelia nie wkładała do słoika, tylko zostawiała je na
spodeczku. Z tego spodeczka, przykrytego czystą, lnianą ściereczką,
skrzaty mogły bardzo łatwo wziąć sobie trochę słodkiego
przysmaku.
Kiedy już wszystko było przygotowane, pani Amelia siadła na
fotelu i zamyśliła się. Siedziała tak dość długo. Tylko od czasu do
czasu wstawała i mieszała dużą, drewnianą łyżką smażące się owoce.
Teofilowi już się trochę nudziło. Ale wkrótce znowu zaczęło dziać
się coś ciekawego.
Pani Amelia otworzyła szufladę kuchennego stołu. Wyjęła z
niej okulary i jakąś kopertę. Teofil domyślił się, że to list.
Pani Amelia czytała wyjętą z koperty kartkę papieru i
wzdychała. Teofil pomyślał, że w liście jest napisane o czymś
smutnym. Skrzat był bardzo ciekawy, co złego się wydarzyło. Może
ktoś zachorował ? Albo umarł ?
Teofil postanowił zajrzeć przez ramię pani Amelii i przeczytać
choćby krótki fragment tekstu. Wystawił głowę zza płaszcza, ale
zaraz ją cofnął, bo usłyszał otwieranie drzwi wejściowych. Chwilę
potem z sieni dobiegł donośny głos pani Celiny, sąsiadki pani
Amelii.
- Amelko, jesteś w domu ?
Pani Amelia podniosła się z fotela i odłożyła list na stół.
- Wejdź, Celinko – powiedziała, otwierając drzwi. – Miło, że
wpadłaś.
- O, smażysz konfitury – ucieszyła się pani Celina.
16
- Tak. Owoce bardzo obrodziły w tym roku. Szkoda, żeby się
zmarnowały. Ale nie wiem, kto to wszystko zje. Sama nie dam rady.
- Twoje konfitury słyną na całą okolicę – powiedziała pani Celina. –
Chętnie się nimi poczęstuję, gdy będą gotowe. Oczywiście, jeśli
mnie zaprosisz.
- Naturalnie, że cię zaproszę. Ale i we dwie nie damy rady zjeść
czterdziestu pięciu słoików konfitur. Myślę, że tyle właśnie mi
wyjdzie.
- Może twoja Basia wreszcie w tym roku przyjedzie.
- Niestety nie. Wczoraj dostałam od niej list.
Aha – zrozumiał Teofil. – To list od Basi tak zmartwił panią
Amelię. Skrzat nastawił uszu, żeby dowiedzieć się wszystkiego.
- Twoją Basię spotkało coś złego ? – spytała pani Celina.
- Przeciwnie. Miesiąc temu urodziła synka. Popatrz, jaki śliczny –
pani Amelia wyjęła z koperty zdjęcie niemowlaka.
- Jest słodki. Ale przecież to wspaniała nowina. Czemu się
martwisz?
- Po prostu bardzo tęsknię za Basią. I wreszcie chciałabym zobaczyć
moje wnuki Susan i Kevina.
- Przecież możesz odwiedzić Basię i jej rodzinę.
- Właśnie o to chodzi, że nie mogę. Choć Basia od kilku lat zaprasza
mnie do siebie. A teraz bardzo bym się jej przydała.
- Nie rozumiem cię.
- Nie mogę zostawić domu na pastwę losu. Od razu by popadł w
ruinę. Widzisz, co się dzieje z domem Gołąbków. Prawie się wali. A
przecież Gołąbkowa zmarła dopiero dwa lata temu.
- Nie masz co porównywać. Gołąbkowie byli już mocno wiekowi i
od wielu lat nie robili żadnego remontu. A twój dom jest zadbany.
Wytrzyma lata.
- Nie chodzi tylko o dom. Martwię się o dzieci.
- Jakie dzieci ?
- Jak to jakie ? O moich uczniów. Słyszałaś, że gmina chce
zlikwidować naszą szkołę?
- Nie. Dlaczego ?
- Bo chodzi do niej coraz mniej osób. A jeśli ją zlikwidują, dzieciaki
będą musiały dojeżdżać sześć kilometrów do miasteczka.
- Na pewno gmina zapewni im dowóz.
- Dojeżdżanie nie jest największym problemem. Dzieci ze wsi nie
będą się czuć dobrze w miejskiej szkole. Tu wszystkie się znają,
starsze pomagają młodszym, a tam co ? Pełna anonimowość. Tłumy
i wrzaski na korytarzu. Nie, to nie są warunki do nauki.
- Może nie będzie tak źle.
17
- Będzie. Nasze dzieci będą czuły się gorsze od miejskich
rówieśników. Dzieci w mieście potrafią być takie okrutne.
Dokuczałyby im.
- Poczekaj. Przecież ty się nie musisz już o to martwić. Możesz
przejść na emeryturę. Wiek masz odpowiedni.
- Dopóki nie znajdę nikogo na moje miejsce, nie odejdę ze szkoły.
- Ale oprócz ciebie pracują tam jeszcze inni nauczyciele.
- Tak, dyrektor i dwie młode nauczycielki dojeżdżające z miasta,
którym wcale nie zależy na naszej szkole. Nawet pewnie wolałyby
uczyć w miejskiej. A dyrektor sam nie da rady utrzymać szkoły.
Musi mieć choć jednego sojusznika.
- Teraz jest takie bezrobocie. Na pewno znajdzie się na twoje
miejsce jakaś nauczycielka poszukująca pracy.
- No właśnie. „Jakaś”. Nie oddam mojego miejsca byle komu. To
musi być nauczyciel z powołania.
- Myślisz, że są jeszcze tacy ?
- Wierzę w ludzi.
- To co zamierzasz robić ?
- Pojadę do konsulatu. Złożę podanie o wizę amerykańską. Pewnie
mi jej nie dadzą i skończy się mój dylemat.
- No wiesz ! Wszyscy chcą jechać do Ameryki, tylko ty jedna nie.
- Ja też chcę. Może nie tyle do Ameryki, co do Basi i jej dzieci. Ale
nie pojadę do Nowego Jorku, dopóki nie załatwię swoich spraw
tutaj.
- Wizę załatwia się dość długo. Może twoje sprawy ułożą się przez
ten czas.
- Może.
- I wtedy wyjedziesz ?
- Tak. Wtedy będę mogła spokojnie wyjechać.
No nie ! Tego Teofil się nie spodziewał. Żeby pani Amelia
miała opuścić dom ! Koniec świata ! Skrzat szybko wrócił do
komory, żeby podzielić się z braćmi straszną nowiną.
18
Rozdział piąty
Wesele było ekstra. Wariowaliśmy, że aż miło. Ja, Zbyszek i
tacy dwaj chłopcy, co ich wcześniej nie znaliśmy, bo byli z rodziny
cioci Joli. Robiliśmy węża i biegaliśmy po całej sali dotąd, aż się
poprzewracaliśmy. Nabiłem sobie przy tym guza, a Zbyszek stłukł
kolano, ale co tam. I tak było fajnie.
A prosto z wesela pojechaliśmy z rodzicami i Anią do
Giżycka, nad jezioro. Zawsze jeździliśmy całą rodziną na dwa
tygodnie nad morze, ale w tym roku rodzice wymyślili inaczej. Bo z
Olsztyna, gdzie odbywało się wesele, było do Giżycka blisko. I na
dodatek w Giżycku mieszkał wujek Joli, który wynajmował pokoje
letnikom, a nam wynajął taniej, bo byliśmy z rodziny. A rodzice nie
mieli zbyt dużo pieniędzy, więc bardzo się z tego ucieszyli.
Nad jeziorem było chyba nawet lepiej niż nad morzem. Woda
w jeziorze była bardzo ciepła i mogliśmy kąpać się po kilka razy
dziennie. I prawie cały czas dopisywała pogoda.
A w zimne dni jeździliśmy na wycieczki. Pojechaliśmy do
Reszla, gdzie zwiedzaliśmy zamek i wchodziliśmy na wysoką wieżę.
I jeszcze do Świętej Lipki – do kościoła na koncert organowy. Ten
koncert grał organista, ale wyglądało tak, jakby grały na trąbkach
wyrzeźbione aniołki. Bo w czasie koncertu one się ruszały.
Pod koniec sierpnia wróciliśmy do domu, bo trzeba było
przygotować mnie i Zbyszka do szkoły. Chodziliśmy z mamusią po
sklepach i kupowaliśmy książki, zeszyty, długopisy, kredki i farbki.
Ania też chciała, żeby mamusia kupiła jej takie same rzeczy
jak nam, ale mama kupiła jej tylko blok rysunkowy i kredki. Na
resztę nie wystarczyło jej pieniędzy. Okazało się, że Ania jednak nie
pójdzie do przedszkola w tym roku, tylko dopiero za rok – do
zerówki. Bo była na liście rezerwowej, ale kiedy pani z przedszkola
dowiedziała się, że mamusia nie pracuje, to Anię z tej listy skreśliła.
Więc Ania nie potrzebowała wyprawki do przedszkola. I było jej
przykro, bo jej koleżanki z podwórka taką wyprawkę miały.
A potem zaczęła się szkoła. I było super. Spotkałem się z
chłopakami z klasy i codziennie umawialiśmy się na granie w piłkę.
Wreszcie mogliśmy spotykać się w komplecie, bo w wakacje ciągle
ktoś wyjeżdżał i nie udawało nam się nigdy zebrać pełnego składu.
Okazało się, że gram jeszcze lepiej niż przed wakacjami. To treningi
z wujkiem tak mi pomogły. I dzięki temu zostałem wybrany na
kapitana naszej klasowej drużyny.
19
Fajne było też to, że w tym roku Zbyszek poszedł do pierwszej
klasy. Każdego ranka wychodziliśmy z domu razem, bo tak się
złożyło, że codziennie obaj mieliśmy na ósmą. I przynajmniej
miałem z kim pogadać po drodze, bo wcześniej to różnie bywało. W
naszym bloku mieszka tylko jeden chłopak z naszej klasy, taki
Andrzej, ale on wychodził zwykle do szkoły wcześniej ode mnie, a
po lekcjach zostawał w świetlicy, dlatego że jego rodzice długo
pracowali.
Przez to odprowadzanie Zbyszka do szkoły poczułem się jak
poważny, prawie dorosły człowiek. Byłem przecież
odpowiedzialnym starszym bratem, który opiekuje się pierwszakiem
i wszystko mu tłumaczy. Kiedy ja chodziłem do pierwszej klasy, do
szkoły odprowadzała mnie mama, a ja byłem tą szkołą trochę
przestraszony. Bo nasza szkoła jest wielka, ma trzy piętra i dużo
różnych sal. I ani ja, ani mama tej szkoły nie znaliśmy. Wszystko
musiała pokazać mi pani – gdzie jest szatnia, biblioteka, ubikacja,
sala gimnastyczna, świetlica. A i tak się kiedyś zgubiłem i pani
woźna musiała zaprowadzić mnie do klasy. Pamiętam, że wtedy
dziewczyny się ze mnie śmiały i niektórzy chłopcy też, a ja się
bardzo wstydziłem.
Teraz ja oprowadzałem Zbyszka po szkole. Zaprowadziłem go
nawet na trzecie piętro, gdzie uczyły się najstarsze klasy, ale nie
byliśmy tam długo, bo jeden nauczyciel nas stamtąd przegonił. A
Zbyszek potem chwalił się swoim nowym kolegom, że zna całą
szkołę. I to on pokazywał pierwszakom wszystko. Dzięki mnie !
W dodatku okazało się, że jestem bardzo mądry. A nawet o
tym nie wiedziałem. Bo w zeszłym roku na koniec nie dostałem
książki, chociaż aż pięć osób z naszej klasy dostało. A tu proszę !
Wszystko, czego uczył się Zbyszek, umiałem świetnie. I często mu
pomagałem odrabiać lekcje, gdy mama była zajęta.
A mama teraz ciągle szukała pracy. Różnie. Przeglądała
gazety albo siedziała przy komputerze sprawdzając, które firmy
poszukują pracowników. Rozmawiała przez telefon ze znajomymi,
albo obcymi osobami. Chodziła na rozmowy kwalifikacyjne. Bez
skutku. Nadal nikt jej nie chciał przyjąć do pracy.
Od tego wszystkiego mama znowu zaczęła chorować. Ciągle
bolała ją głowa. W dodatku często była smutna lub zdenerwowana.
Wtedy krzyczała na nas. Na mnie i Zbyszka, że skaczemy po
materacach albo hałasujemy. Na Anię, że wiecznie marudzi i nie
potrafi zająć się sobą, tylko jej zawraca głowę.
Ale najgorsze zaczęło się w pewien deszczowy wtorek. Tatuś
wrócił z pracy do domu jakiś taki zmartwiony.
20
- Coś ty taki przygnębiony Roman ? – spytała mamusia podając mu
obiad.
- Mam problemy w pracy – odpowiedział tata.
- Co się dzieje ?
- Mają być redukcje. Mówi się o likwidacji całego mojego działu.
- Nie strasz mnie – mama naprawdę wyglądała na przestraszoną.
- Nie martw się Halinko. Może to wszystko się jakoś ułoży. Jeśli
nawet zlikwidują nasz dział, pewnie przeniosą mnie do innego.
Zobaczysz – pocieszał mamę tata. – Wszystko będzie dobrze.
Nie było. Tata dostał wypowiedzenie i od października miał
już nie pracować w swojej fabryce.
Odkąd dowiedzieliśmy się o tym, w domu zrobiło się nudno i
ponuro. Rodzice ciągle mieli zły humor, a my staraliśmy się być
grzeczni, żeby ich nie martwić. Nawet przestaliśmy skakać po
materacach i staraliśmy się mniej bić i kłócić. Ale to było bardzo
męczące.
21
Rozdział szósty
Co też tej pani Amelii przyszło do głowy ? Żeby przez cały
dzień sprzątać strych ? Strych ! Strych to przecież miejsce, gdzie
powinien być bałagan i brud. Gdzie od lat wynosi się rzeczy, które są
już niepotrzebne w domu, a jeszcze na tyle dobre, że szkoda ich
wyrzucić, bo mogą się kiedyś przydać. I nawet czasem się je
wykorzystuje, ale niezmiernie rzadko.
Wiadomo, są przedmioty, które przechowuje się na strychu
tylko przez jakiś czas. Na przykład sanki często używane są w zimie,
a podczas innych pór roku stoją na strychu. A rower odwrotnie – to
właśnie w zimie czeka na strychu na cieplejsze dni.
Ale na strychu domu pani Amelii były sprzęty, które wynieśli
na górę jeszcze jej dziadkowie – pan Klemens i pani Balbina.
Strasznie stare i od wielu lat nikomu nie potrzebne.
I właśnie dziś pani Amelia wymyśliła sobie, że przejrzy i
posegreguje zgromadzone na strychu rzeczy. A co gorsza, że
posprząta cały strych. I od samego rana biegała po nim z miotłą,
ścierką, a nawet z odkurzaczem. Kto to widział wnosić odkurzacz na
strych ! Bonifacy był bardzo oburzony, że pani Amelia, osoba
stateczna, posługuje się takim diabelskim wynalazkiem.
W dodatku pani Amelia weszła tak nagle, że skrzaty nie
zdążyły się porządnie ukryć. Bonifacy w ostatniej chwili wskoczył
do stojącego przy kominie dużego kufra, w którym mógł leżeć
zupełnie wygodnie, ale ciągle bał się, że pani Amelia podniesie
wieko i go znajdzie. Makary wspiął się po opartym o ścianę strachu
na wróble i dał nura do jego kieszeni. Było tam dość ciasno, ale
przynajmniej bezpiecznie. Przecież pani Amelia nie będzie grzebać
strachowi po kieszeniach.
Tylko Teofil nie zdołał się ukryć na czas. Przykucnął za
drzwiami i czekał aż pani Amelia wyjdzie ze strychu choć na chwilę.
Siedząc przez długi czas w ciemnym kącie, obmyślił sobie świetną
kryjówkę. Postanowił wspiąć się po zwisającym z góry tegorocznym
czosnku i dostać się na belkę stropową. Wisiała na niej płachta
wypełniona zapasowymi poduszkami. Tam na pewno będzie mu
miękko i wygodnie.
Ale pani Amelia w ogóle nie chciała opuścić strychu. A Teofil
bał się coraz bardziej, że pani Amelia za chwilę go znajdzie. Na
pewno by mu się dostało od Bonifacego, że się jej pokazał. W
22
dodatku pani Amelia mogłaby na widok skrzata bardzo się
wystraszyć. Może nawet by zemdlała. Ale by mieli kłopot. Nie, nie
można do tego dopuścić.
Całe szczęście w pewnej chwili pani Amelia zebrała całą stertę
starych, niepotrzebnych gazet i innych papierów i poszła z nimi na
dół. Pewnie postanowiła, że spali je w piecu. Było już dość zimno i
pani Amelia od jakiegoś czasu ogrzewała dom.
Gdy tylko gospodyni wyszła, Teofil postanowił zrealizować
swój plan. Był już prawie w połowie drogi do belki, ale czosnek, po
którym się wspinał pachniał tak mocno, że skrzatowi zakręciło się w
nosie. Kichnął, a przy tym kichnięciu odchylił się mocno do tyłu i
spadł. Na szczęście nie na podłogę, tylko do stojącego za drzwiami
wędkarskiego buta pana Szymona. But był wypełniony słomą, więc
Teofilowi nic się nie stało.
Skrzat wiedział, że bez pomocy braci nie uda mu się wyjść z
tak wysokiego buta, ale się nie przejmował. Postanowił się
zdrzemnąć i przespać to całe sprzątanie.
Obudziły go krzyki. Makary i Bonifacy kłócili się głośno.
- Zjadłeś sam ? Wszystkie pięć ? – złościł się Bonifacy. - Nie
zostawiłeś nam ani jednego ?
- Chciałem się z wami podzielić, ale tak mi smakowały, że nie
mogłem się powstrzymać – tłumaczył się Makary.
- Jesteś wstrętnym łakomczuchem !
- Wcale nie ! Byłem po prostu głodny. Od wczorajszej kolacji nic nie
jadłem.
- Żaden z nas nic nie jadł. Pani Amelia weszła, zanim zdążyliśmy
zjeść śniadanie.
Teofil rozbudził się zupełnie i poczuł głód. Zaczął się
zastanawiać, co takiego zjadł Makary. Pięć kromek chleba ? Nie,
chybaby pękł. A może pięć plasterków kiełbasy ? Tak, chyba
Makary zjadł kiełbasę. Ale łakomczuch ! Teofil przełknął ślinę.
Zjadłby choć jeden plasterek. Albo trochę chleba. Tylko najpierw
musi wygrzebać się z tego buta. Ale to nie było łatwe. Skrzat zaczął
się wiercić.
- A gdzie Teofil ? – usłyszał pytanie Bonifacego.
- Tu jestem – zawołał cichutko.
Od tego siedzenia w słomie ochrypł zupełnie i bracia go nie
usłyszeli.
- Pewnie się gdzieś schował – odparł Makary. – Jemu tylko figle w
głowie.
- Teofilu ! Dość żartów ! Wychodź natychmiast !
- Nie mogę – tym razem głos Teofila zabrzmiał donośniej.
23
- Jak to nie możesz ? – dopytywał się Bonifacy rozglądając się
wokoło. - Gdzie jesteś ?
- Tutaj. W bucie. Pomóżcie mi się stąd wydostać.
- A jakeś tam wlazł ?
- Wszystko wam opowiem, jak mnie wreszcie stąd wyciągniecie.
- Przysuńmy do buta skrzynię - zarządził Makary. – Wejdziemy na
nią i podamy Teofilowi linę.
Skrzaty z zapałem wzięły się do roboty. Skrzynia była bardzo
ciężka, ale jakoś udało im się popchnąć ją w stronę buta, choć
nasapały się przy tym niemało. Później poszło już o wiele łatwiej.
Teofil zgrabnie wspiął się po podanej przez braci linie, a potem
zjechał po niej na dół. Na jego widok Bonifacy i Makary wybuchnęli
śmiechem.
- Czemu się śmiejecie ? – nie mógł zrozumieć Teofil.
- Zobacz, jak wyglądasz – podpowiedział mu Bonifacy chichocząc.
Teofil podszedł do opartego o ścianę starego lustra.
- No co ? Trochę słomy. Wielkie rzeczy.
- Trochę ? – śmiał się Makary. – Wyglądasz, jakbyś od miesiąca spał
w stodole.
- A skrzat zawsze powinien wyglądać czysto i schludnie – wygłosił
swoją kolejną sentencję Bonifacy.
- Zaraz się oczyszczę. A jak mi pomożecie, będzie szybciej.
- Po coś ty właził do tego buta ? – spytał Makary, wyjmując słomę z
włosów Teofila.
- Wcale tam nie właziłem. Ja tam spadłem. Chciałem się wspiąć na
belkę stropową, ale mi się nie udało.
- A tak się zawsze chwalisz swoją zręcznością – zauważył złośliwie
Bonifacy, otrzepując plecy Teofila.
- Bo jestem zręczny. Najzręczniejszy z nas wszystkich.
- Tak, widać.
- Ojej, raz mi się nie udało. A wy o co się kłóciliście ?
- Kiedy ?
- Teraz. Siedziałem w bucie, kiedy usłyszałem waszą kłótnię.
Makary coś zjadł i się z nami nie podzielił. Tyle zrozumiałem.
- No właśnie. Wyobraź sobie, znalazł w kieszeni stracha na wróble
pięć ziaren pszenicy i zeżarł wszystkie. Wstrętne skąpiradło.
- Tyle hałasu o pięć marnych ziaren – bronił się Makary.
- Te ziarna wcale nie były marne ! - krzyknął Bonifacy.
- Były. W ogóle się nimi nie najadłem. Cóż to jest pięć ziarenek dla
takiego dużego skrzata jak ja ?
- Dla takiego grubego – chciałeś powiedzieć.
- Znowu się kłócicie ? Przestańcie wreszcie. Trzeba się naradzić –
przerwał braciom Teofil.
24
- Naradzić ? Nad czym ? – spytał Bonifacy.
- Masz rację. - przytaknął Makary. - Musimy się naradzić nad tym,
co zdobyć na kolację. To ważna sprawa.
- Tobie to tylko jedzenie w głowie – obruszył się Bonifacy.
- Bo jestem głodny.
- My też. Ale nie to jest najważniejsze – powiedział Teofil.
- A co ?
- Znacie już nowinę ? Straszną nowinę ?
- Jaką nowinę ?
- Pani Amelia wyjeżdża.
- Skąd wiesz ? – spytał Makary.
- Słyszałem, jak rano opowiadała o tym pani Celinie.
- To czemu nam o tym nie powiedziałeś ? – Bonifacy znowu o coś
miał pretensję.
- Nie zdążyłem. Jak tylko wróciłem z kuchni, zaraz weszła tu
sprzątać. Dlatego nie udało mi się porządnie schować.
- To mamy kłopot – zasępił się Makary. – Co my będziemy jeść, jak
jej nie będzie ?
- Trzy tygodnie zlecą szybko. A w jesieni spokojnie można się
wyżywić – mądrzył się Bonifacy.
- Zwariowałeś Bonifacy ? Jakie trzy tygodnie? – nie zrozumiał
Teofil.
- No, do sanatorium jedzie się na trzy tygodnie. Pani Amelia była
tam przecież parę lat temu. Pamiętacie ?
- Tak, ale ona teraz nie jedzie do sanatorium.
- A gdzie ? – obaj bracia wpatrywali się w Teofila z zaciekawieniem.
- Jedzie do Nowego Jorku opiekować się wnukami. Dziś rano
przyszedł list z konsulatu. Dostała wizę.
- Co ? – nie zrozumiał Makary.
- Takie pozwolenie na wyjazd do Ameryki.
- I naprawdę chce wyjechać ? – nie krył zaskoczenia Bonifacy.
- Naprawdę.
- A kiedy wróci ? – dopytywał się Makary.
- Za dwa lub trzy lata.
- To jak my sobie tu sami damy radę ?
- Nie będziemy sami.
- A z kim ?
- Pani Amelia szuka kogoś, kto zastąpi ją w szkole i zaopiekuje się
domem. Wyjedzie dopiero wtedy, gdy znajdzie taką osobę.
- Może nikogo nie znajdzie – miał nadzieję Bonifacy.
- Może.
- To nie ma się na razie o co martwić. Chodźmy na kolację. –
zaproponował Makary.
25
- Chodźmy – podchwycili Bonifacy i Makary, i już po chwili
zjeżdżali jeden po drugim po prowadzącej do kuchni linie.
Rozdział siódmy
Ale się porobiło ! A wszystko przez Anię. Bo Ania uparła się,
żeby iść do parku. Chciała pozbierać kasztany i zrobić z nich ludziki.
Rodzice nie mogli z nią pójść, bo tata był w jednej firmie na
rozmowie w sprawie pracy, a mamusia położyła się, bo bardzo
bolała ją głowa. Wujek i ciocia, którzy czasem chodzili z Anią na
spacery, poszli do pracy. Dziwne, że oni tak od razu dostali pracę, a
naszym rodzicom się to nie udaje. Przecież mama szuka tej pracy już
tak długo i nic.
Dziadek też był w pracy, a ja i Zbyszek w szkole, więc do
parku z Anią mogła pójść tylko babcia. A babcia wcale nie miała
ochoty na spacer, bo tego dnia było pochmurno i w każdej chwili
mógł spaść deszcz. Ale Anka tak marudziła i męczyła ją o ten
spacer, że poszła. O tym wszystkim opowiedziała nam mama, kiedy
przyszliśmy ze szkoły.
Babcia i Ania wróciły akurat wtedy, kiedy mama zawołała nas
na obiad. I były bardzo ucieszone. Obie.
- Zebrałam trzydzieści dwa kasztany – chwaliła się Ania. – Babcia
pomogła mi je policzyć. Aż trzydzieści dwa ! Ale będzie ludzików !
- Spotkałam koleżankę – powiedziała babcia. – Koleżankę z
dawnych lat. Jeszcze ze studiów. Amelię. Pamiętasz, opowiadałam ci
kiedyś o niej ?
- Pamiętam – odpowiedziała mama nalewając do wazy zupę
ogórkową dla nas wszystkich. – Ona mieszkała gdzieś na wsi ?
- Tak. I zaraz po studiach wróciła do swojej rodzinnej wioski.
- I co u niej ? – w głosie mamy nie było słychać zbyt wielkiego
zainteresowania.
- Wyobraź sobie ! Chce wyjechać do Ameryki. Do swojej córki. Na
kilka lat. Dzisiaj odebrała wizę.
- A co robiła w naszym mieście ?
- Miała tu przesiadkę. Jej pierwszy pociąg spóźnił się, a drugi
odjechał. Musiała czekać na następny prawie dwie godziny. Zamiast
siedzieć na dworcu, poszła do parku. Nie miała bagażu, więc chciała
sobie trochę pospacerować.
- Czyli spotkałyście się zupełnie przypadkiem ?
- Tak. Usiadła na tej samej ławce, co ja. I wyobraź sobie – przez
czterdzieści lat prawie nic się nie zmieniła.
- Ciągle jest młoda ? – nie mógł uwierzyć Zbyszek.
26
- No nie, ma tyle lat co ja.
- Babciu, a może ona jest kosmitką ? – spytałem. – Bo niektórzy
kosmici nic się nie zmieniają przez wiele lat.
- Karolku, co ty opowiadasz ? – oburzyła się babcia. - Amelia nie
wygląda przecież na dwadzieścia lat. Ma już prawie całkiem siwe
włosy.
- A mówiłaś, że nic się nie zmieniła ? – odparłem zawiedziony.
- Bo tak jest. Ma taką szczupłą sylwetkę jak dawniej - westchnęła
babcia, wygładzając sukienkę na brzuchu.
Nasza babcia nie jest taka chuda jak za młodych lat.
Oglądałem kiedyś jej stare zdjęcia, to wiem. I bardzo się tym martwi.
Niedawno zapisała się nawet do osiedlowego klubu na gimnastykę
dla seniorów. Ale ta gimnastyka nie bardzo jej pomogła.
- I te oczy – ciągnęła babcia. - Wesołe oczy młodej dziewczyny. Tak
się ucieszyła na mój widok.
- Poznałyście się od razu ? – zaciekawiła się mama.
- Nie. Ale kiedy mnie zagadnęła, zaraz przypomniałam sobie jej
głos. A i ona mnie poznała. Co to była za radość !
- Takie spotkanie po latach jest bardzo miłe – powiedziała mama.
- Tak. Zwłaszcza, że podczas studiów byłyśmy przyjaciółkami. A
potem straciłyśmy ze sobą kontakt. Każda poszła w swoją stronę.
- Teraz, gdy jesteście na emeryturze możecie spotykać się częściej.
- Amelia nie jest jeszcze na emeryturze.
- Jeszcze pracuje ? Po sześćdziesiątce ?
- Tak. I wyobraź sobie : przez cały czas uczy w tej samej
podstawówce w swojej rodzinnej wsi, w której zaczęła pracować
zaraz po studiach.
- Trudno jej odejść ?
- Nie o to chodzi. Amelia boi się, że jak odejdzie, to zlikwidują jej
szkołę. I dzieci będą musiały dojeżdżać do miasteczka. A wiesz jakie
to jest trudne, zwłaszcza dla maluchów.
- Czyli ta twoja Amelia to idealistka. Siłaczka.
W ogóle nie rozumiałem o co mamie chodzi. Jaka znowu
siłaczka ? Babcia nic przecież nie mówiła, że pani Amelia jest silna.
Aha, pewnie dawniej uprawiała jakieś sporty siłowe. Bardzo mnie to
zainteresowało,
- Ta pani Amelia w młodości podnosiła ciężary ? – spytałem. – Bo
chyba nie opony, jak strongmani ?
- Co ty wygadujesz, Karolku ? – zdziwiła się mama.
- No, bo mówiłaś, że siłaczka...
- Siłaczka to bohaterka jednej książki. Taka nauczycielka, która
uczyła wiejskie dzieci.
Wyjaśnienia mamy bardzo mnie rozczarowały.
27
- Zwykła nauczycielka ?
- Wcale nie taka zwykła – powiedziała babcia. – Ona poświęciła
wygodne i dostatnie życie w mieście, żeby pomagać biednym. W
dawnych czasach naprawdę żyły takie dzielne kobiety. A i w moim
pokoleniu jeszcze się zdarzały.
- Teraz też się zdarzają, mamo – odparła mamusia. – Gdybym
dostała szansę, chętnie pojechałabym choćby na najgłuchszą wieś.
- Ano właśnie. Więc mam dla ciebie propozycję – babcia zrobiła
bardzo tajemniczą minę. – A właściwie Amelia ma. Zaraz jak jej o
tobie powiedziałam, zaproponowała, żebyś zastąpiła ją w tej
wiejskiej szkole.
- Mamo, to nierealne. Przecież ona mieszka ponad sto kilometrów
stąd. Jak ty sobie wyobrażasz moje dojazdy ?
- Nie musiałabyś dojeżdżać. Amelia odstąpiłaby ci swój domek na
czas pobytu w Ameryce.
- Przecież nie zostawię dzieci…
- Kto mówi o zostawianiu dzieci ? Pojechalibyście razem. Chłopcy
tam mogliby iść do szkoły.
- Nie chcę – krzyknąłem. – Ja chcę chodzić do mojej szkoły.
- Ja też – zawtórował mi Zbyszek.
- Mamo, przecież się nie opłaca zmieniać chłopcom szkoły na
miesiąc, czy dwa.
- Kto mówi o miesiącu ? Amelia wyjeżdża na dwa lata.
- Dwa lata !? – spytaliśmy jednocześnie ja, mama i Zbyszek.
- A może nawet trzy – dobiła nas babcia.
- Wzięła mama telefon od tej Amelii ?
- Ona nie ma telefonu. Ale podała mi telefon do gminy. Zaraz ci
dam.
Babcia wyszła do swojego pokoju, a kiedy wróciła dała mamie
zapisaną karteczkę. Mamusia przyjrzała się jej i zaczęła się nad
czymś zastanawiać. A potem powiedziała do babci :
- Naradzę się z Romanem, kiedy wróci do domu. Może to jest dla
nas jakaś szansa.
- Mamo, my nie chcemy nigdzie wyjeżdżać – powiedziałem.
- Właśnie – dodał Zbyszek.
- Chłopcy, pora odrobić lekcje – odezwała się mama zupełnie nie na
temat. – Nie macie po co siedzieć w kuchni. Drugie danie będzie
dopiero, gdy wszyscy wrócą z pracy.
Zrozumiałem. Mama wyganiała nas, żebyśmy jej nie
przeszkadzali w myśleniu o tej wsi. Trochę się niepokoiłem, ale
wiedziałem, że mama jest rozsądna i nie zrobi żadnego głupstwa.
Przez drzwi słyszałem, jak gdzieś telefonuje i pyta o pracę w szkole.
Domyśliłem się, że dzwoni do tej jakiejś gminy. Niestety nie było
28
słychać, co odpowiada jej rozmówca. A potem mama spytała o pracę
dla mechanika. Jakiego znowu mechanika ? Aha, przecież tatuś jest
mechanikiem. Nadstawiłem uszu.
- W sąsiedniej wsi ? – dopytywała się mama. – A ile to kilometrów ?
Znowu nie usłyszałem odpowiedzi.
- Od kiedy można zacząć ? Jak to od zaraz ? Niech pan da nam parę
dni. Musimy się zastanowić.
Znów nie wiedziałem, co ten pan odpowiedział.
- Dobrze, jutro dam panu ostateczną odpowiedź. Do widzenia.
A potem wrócił tatuś i powiedział, że raczej nie dostanie tej
pracy, o którą się starał. Wtedy mamusia poprosiła go, żeby poszedł
z nią do pokoju wujka. Zamknęli się tam i długo nie wychodzili.
Pewnie się naradzali w sprawie tej wsi, ale tak cicho, że nic nie
słyszeliśmy.
Gdy dziadek, wujek i ciocia wrócili z pracy, wszyscy poszli do
kuchni jeść zupę. Rozmawiali o czymś, ale z naszego pokoju nie
było słychać o czym. Kiedy zjedli, mamusia zawołała nas na drugie
danie. Do końca obiadu nikt nawet nie wspomniał o wyjeździe.
Odetchnąłem. Pomyślałem, że tatuś przekonał mamusię, żebyśmy
nigdzie nie wyjeżdżali. Bo mamusia chyba miała na to ochotę.
Widziałem.
Następnego dnia poszliśmy ze Zbyszkiem do szkoły już
prawie zupełnie uspokojeni. A kiedy po lekcjach wróciliśmy do
domu, dowiedzieliśmy się, że rodzice wyjechali.
- Jak to wyjechali ? – nie mógł zrozumieć Zbyszek. – Bez nas ?
- Pojechali załatwić jedną ważną sprawę – odpowiedziała babcia. –
Musieli to zrobić rano, kiedy wy byliście w szkole.
- A kiedy wrócą ? – spytałem.
- Dziś wieczorem.
Rodzice wrócili jeszcze przed dobranocką. I zachowywali się
inaczej niż zwykle. Byli tacy zadowoleni, roześmiani. I trzymali się
za ręce, jak przedszkolaki. Tatuś kilka razy pocałował mamusię, a
mamusia przytuliła się do niego. Pamiętałem, że kiedyś, dawno
temu, tak robili. Ale Zbyszek i Ania byli bardzo zdziwieni.
Po kolacji rodzice kazali mnie, Zbyszkowi i Ani usiąść na
wersalce. Bo mają nam do powiedzenia coś bardzo ważnego.
Usiedliśmy.
- Wreszcie uśmiechnęło się do nas szczęście – powiedział tatuś.
- Niedługo zaczniemy nowe życie – dodała mamusia.
A potem przekazali nam tę okropną nowinę. W przyszłą
sobotę przeprowadzamy się na wieś.
29
Rozdział ósmy
- Dziś jest najstraszniejszy dzień naszego życia – stwierdził
Bonifacy.
- Dlaczego ? – dopytywał Teofil.
- Jeszcze się pytasz – denerwował się Makary.
- Nie słyszałeś, co wczoraj wieczorem działo się na dole ? –
Bonifacy był naprawdę zdziwiony.
- Trochę słyszałem. Przyszli jacyś goście, tak ?
- Tak i rozmawiali do późnej nocy – poinformował Teofila Makary.
- Wiem. Nie rozróżniałem słów, a szum ich głosów ukołysał mnie do
snu.
- Podejrzewałem to – mądrzył się Bonifacy. - Zasnąłeś. To dlatego
nie wiesz o niczym.
- A wy wiecie ?
Bonifacy i Makary zaczęli mówić jeden przez drugiego.
- Tak. Zeszliśmy na dół przez przejście za piecem,
- Chcieliśmy poznać całą prawdę.
- No i dowiedzieliśmy się wszystkiego.
- Potwierdziły się nasze najgorsze obawy.
- Nic nie rozumiem. Mówcie jaśniej - zdenerwował się Teofil.
- Pani Amelia wyjeżdża – stwierdził Bonifacy.
- Ale odkrycie ! – powiedział Teofil. – Przecież wiedzieliśmy o tym
od dawna.
- Wiedzieliśmy, że wyjedzie, gdy znajdzie kogoś, kto zastąpi ją w
szkole i zaopiekuje się jej domem – stwierdził Bonifacy.
- Ale myśleliśmy, że nikogo nie uda jej się znaleźć – dodał Makary.
- A jednak się udało ? – domyślił się Teofil.
- Właśnie – potwierdził Bonifacy. – Mówiła o tym na wczorajszym
przyjęciu.
- Pani Amelia spotkała niedawno w mieście swoją koleżankę ze
studiów – opowiadał Makary. - Panią Irenę.
- I to ta koleżanka ma ją zastąpić ? – domyślił się Teofil.
- Nie. Jej córka.
- Jak to córka ?
- Córka tej pani Ireny też jest nauczycielką. Będzie uczyć w naszej
szkole.
- Jest stanowczo za młoda – wybrzydzał Bonifacy. - Ma dopiero
trzydzieści lat.
- To już na pewno umie gotować – ucieszył się Makary.
30
- Może i umie – Bonifacy nie był tego taki pewien.
- Skąd wy to wszystko wiecie ? – spytał Teofil.
- Pani Amelia opowiadała o tym na przyjęciu. To był jej ostatni
wieczór w tym domu.
- Ostatni ? To pani Amelia wyjeżdża już dzisiaj ?
- Tak. Dziś wieczorem.
- Ach, to dlatego było ostatnio tyle zamieszania. Sprzątanie,
pakowanie, codzienne wizyty sąsiadów… Wszystko przez ten
wyjazd – zrozumiał Teofil.
- Pewnie – potwierdził Bonifacy. - Pani Amelia musiała się dobrze
przygotować. Jedzie przecież tak daleko.
- I już nigdy do nas nie wróci ? - zasmucił się Teofil.
- Może jeszcze kiedyś przyjedzie – rozmarzył się Makary. – I
przywiezie ze sobą Basię.
- Całe szczęście nie sprzedała domku, tylko go wynajęła – odezwał
się Bonifacy.
- Córce tej pani Ireny ?
- Tak. Ale ona nie będzie mieszkać tu sama - poinformował Teofila
Makary. – Tylko z całą rodziną.
- Ale jeszcze nie wiesz najgorszego – dodał Bonifacy. - Wyobraź
sobie : oni są z miasta !
- Z miasta ? I chcą się przeprowadzić na wieś ? – Teofilowi trudno
było to zrozumieć. Cały czas słyszał o tym, że ludzie ze wsi
wyjeżdżają do miasta, a nie odwrotnie.
- Właśnie – oburzał się Makary. – Zamiast siedzieć w swoim mieście
pchają się do nas.
- Miastowi nie znają się na gospodarce. Co tu będą robić ? zastanawiał się Teofil.
- Wcale nie zamierzają prowadzić gospodarki – wyjaśniał Bonifacy.
- Ta pani ma uczyć w szkole.
- To wiem.
- A jej mąż jest mechanikiem – dodał Makary. - Będzie naprawiał
maszyny rolnicze w ośrodku maszynowym w sąsiedniej wsi.
- O, to dobrze. W okolicy od dawna nie było dobrego fachowca.
- Nie masz się z czego cieszyć – zezłościł się Bonifacy. –
Zobaczycie, oni tu wszystko pozmieniają. Ludzie z miasta nie
szanują tradycji. Już niedługo nie poznamy naszego uroczego,
starego domku.
- A najstraszniejsze jest to, że oni mają dzieci – dodał Makary.
- Właśnie – wszedł mu w słowo Bonifacy. - Trójkę
rozwrzeszczanych bachorów. Możesz to sobie wyobrazić ?
31
- Dzieci nie zawsze są złe – odezwał się nieśmiało Teofil. Przypomnijcie sobie, jaką spokojną i sympatyczną dziewczynką była
Basia.
- Ona była wyjątkiem – nie dał się przekonać Makary. – Większość
dzieci jest o wiele gorszych. Pamiętacie koleżanki Basi ?
- No tak – potwierdził Teofil. – One nie zawsze zachowywały się
właściwie.
- Czasami okropnie hałasowały – przypomniał sobie Makary. - I
ciągle się kłóciły.
- W dodatku to było dwadzieścia lat temu – dodał Bonifacy. - A
teraz dzieci są jeszcze gorsze. Słyszałem, jak mówił o tym pan
Maciej.
- Ja też to słyszałem – poparł go Makary. – I jeszcze mówił, że dzieci
z miasta są o wiele bardziej niegrzeczne niż te ze wsi.
– Może nie wszystkie – bronił dzieci z miasta Teofil. – Może akurat
te dzieciaki, okażą się zupełnie miłe.
- Ojej, co to ? – zawołał nagle Makary.
Ciszę spokojnego popołudnia przerwał jakiś odgłos. Skrzaty
podbiegły do okna i zaczęły wdrapywać się na stojącą przy nim
skrzynkę. Pierwszy wskoczył na nią Makary.
- Samochód ! Samochód na naszym podwórku ! – zawołał oburzony.
- No, nie ! Tego jeszcze nie było ! – przyklasnął mu Bonifacy.
- Posuń się, Makary. Ja też chcę zobaczyć – prosił Teofil.
Stał na brzeżku skrzyni i prawie nie widział tego, co działo się
za oknem. Makary niechętnie przesunął się w stronę Bonifacego i
wtedy Teofil to zobaczył. Samochód podjechał aż pod same drzwi.
- Widzicie ? Już się zaczyna. Mówiłem wam – zrzędził Bonifacy.
Na razie nic strasznego się jeszcze nie zaczynało. Przed dom
wyszła pani Amelia. Pewnie chciała powitać gości. Ale oni przez
dłuższą chwilę nie wysiadali. Wreszcie otworzyły się przednie
drzwi. Z auta wyszedł wysoki mężczyzna. Podszedł do pani Amelii i
pocałował ją w rękę. Teofil był zaszokowany.
- Patrzcie, on wcale nie zachowuje się nowocześnie – powiedział do
braci.
- Popisuje się przed panią Amelią – zgasił go Bonifacy.
- Zobaczcie, on wraca do samochodu – ucieszył się Makary. Pewnie mu się tu nie podoba i chce jechać z powrotem do miasta.
Ale ten pan podszedł do przednich drzwi, otworzył je i pomógł
wyjść jakiejś pani.
- Aha - domyślił się Teofil. – To jego żona, ta nauczycielka.
Teraz z kolei ona witała się z panią Amelią, a jej mąż zaczął
wyjmować walizki z bagażnika i zanosić je do domu. A miał tych
walizek naprawdę dużo.
32
Teofil przyglądał się przyjezdnym z zainteresowaniem.
Wydawali mu się jacyś znajomi. Nagle go olśniło.
- Słuchajcie – zawołał do braci. – Ja ich znam. – Oni tu byli kilka dni
temu.
- Widziałeś ich ? – spytał Bonifacy.
- Tak. W zeszłym tygodniu odwiedzili panią Amelię.
- Czemu nic nam nie powiedziałeś ? – dopytywał Makary.
- Nie wiedziałem, że to ważne. Przez ostatnie dni po domu kręciło
się tylu ludzi.
- Ale ci byli obcy - odezwał się Bonifacy z pretensją w głosie. Powinieneś nam o nich powiedzieć.
- A gdzie dzieci ? – zmienił temat Teofil. - Czemu nie wysiadają ?
- Może zostały w mieście ? – powiedział Makary.
Ale jego nadzieje nie spełniły się. Ta nowa pani otworzyła
tylne drzwi i z samochodu wygramolił się jakiś chłopak. Był
okropnie zaspany. Stał na podwórku i rozglądał się nieprzytomnie.
- Ten chłopiec zachowuje się bardzo spokojnie – zauważył Teofil.
- Bo jeszcze nie obudził się na dobre – powiedział Makary. - Gdy się
rozbudzi na pewno nie będzie taki grzeczny.
Po chłopcu z auta wyszła dziewczynka. Mniejsza od niego.
Płakała i pokazywała ręką w stronę wnętrza samochodu. Coś
mówiła, ale skrzaty nie słyszały jej słów.
- Dziewczyny są beksami i skarżypytami – objaśnił braciom
Bonifacy.
- Pewnie jej ktoś dokuczył. Ktoś, kto siedzi nadal w samochodzie –
domyślił się Teofil.
Dziewczynka rzeczywiście pokazywała na kogoś znajdującego
się jeszcze w aucie. Za chwilę wyszedł z niego powoli następny
chłopak. Najwyższy z dzieci. Wyglądał na obrażonego. Zamknął
drzwi samochodu. Dzieci razem z mamą weszły do domu.
- Schodzimy – zarządził Bonifacy. - Nic już więcej nie zobaczymy.
Skrzaty posłusznie zeszły ze skrzyni.
- I co o nich powiecie ? – spytał Bonifacy.
- Dorośli jak dorośli. – odparł Makary. - Podobni do innych.
- A dzieci ?
- Trudno mi je na razie oceniać - powiedział ostrożnie Teofil. - Za
mało je znam.
- A ja wam powiem, że będą przez nie kłopoty – przewidywał
Bonifacy. – Widzieliście, jak dziwacznie się zachowywały ?
- Masz rację – przyznał Makary. - One wcale się nie cieszyły z
przyjazdu do naszej wsi. Sprawiały raczej wrażenie
niezadowolonych.
33
- Zauważyłem – potwierdził Bonifacy. - Ale to dobrze. Może nie
zechcą tu zamieszkać i wrócą do siebie.
- Zejdźmy na dół i posłuchajmy o czym oni mówią – zaproponował
Teofil.
- Coś mi się zdaje, że nie musimy schodzić – powiedział Makary. Ktoś się zbliża.
Rzeczywiście. Na prowadzących do strychu schodach słychać
było powolne, ostrożne kroki. Zbliżały się coraz bardziej.
- Schowajmy się – zarządził Bonifacy. - Szybko.
Skrzaty zwinnie wskoczyły do kufra. Zdążyły w ostatniej
chwili. Gdy tylko zamknęły wieko, usłyszały odgłos otwieranych
drzwi.
34
Rozdział dziewiąty
- Chodźcie, zobaczymy, co tu jest – zaproponowałem otwierając
tajemniczo wyglądające drzwi.
- Nie, lepiej wróćmy na dół. Ja się boję – zapiszczała Ania.
- Co z ciebie za tchórz ! – zdenerwowałem się - Ciągle się czegoś
boisz.
- A ty ciągle mi dokuczasz.
- Może znowu się rozbeczysz, jak w samochodzie ? - ta Anka coraz
bardziej działała mi na nerwy.
- Wtedy miałam ważny powód : pchałeś się na mnie.
- Wcale się nie pchałem. Przesuwałem cię tylko, żebyś szybciej
wyszła. Tak się grzebałaś, że nie mogłem wysiąść. A drzwi z mojej
strony były zablokowane.
- Nie mogłam wysiąść szybciej. Musiałam pozbierać zabawki.
- Tak, ty zawsze znajdziesz jakiś powód, żeby mi przeszkodzić. Ale
tym razem ci się to nie uda. Jak się boisz tu wejść, to wracaj do
rodziców. Ja wchodzę. Idziesz ze mną, Zbyszek ?
- Jasne – odpowiedział Zbyszek jeszcze trochę zaspanym głosem.
- Nie zostawiajcie mnie samej – jęczała Anka.
Złapała mnie za rękaw i wreszcie weszliśmy. Rozejrzałem się
po ciemnym pomieszczeniu. Byliśmy pod samym dachem tego
wiejskiego domu. U góry widać było belki stropowe, takie jakie
pokazywała nam pani, gdy zwiedzaliśmy skansen, czyli taką
sztuczną wieś, w której nikt nie mieszka, tylko stoją domy
przeniesione z różnych stron. Na podłodze stały jakieś skrzynie.
- To strych - powiedziałem. – Pierwszy raz jestem na prawdziwym
strychu, a wy ?
- Ja też – powiedział Zbyszek. - Ale tu ciemno. Trzeba zapalić
światło.
Przyjrzałem się ścianom przy drzwiach, ale nie zauważyłem
kontaktu. Lampy też nigdzie nie było.
- Tu w ogóle nie ma elektryczności – powiedziałem.
- Szkoda, że nie mamy latarki – odezwał się Zbyszek. – Bez niej
niewiele zobaczymy.
- Nie jest tak źle – uspokoiłem brata. – Zobacz, tu jest okno. Jak
odsuniemy zasłonkę od razu się rozjaśni.
Trochę trudno było iść po nieznanym pomieszczeniu, ale
udało mi się jakoś dobrnąć do niewielkiego okienka. Kiedy
odsłoniłem zasłonkę, zrobiło się znacznie jaśniej. Ale tak zupełnie
35
jasno, to nie. Był już przecież październik i wcześnie zaczynało się
ściemniać.
Mimo to teraz było widać wnętrze strychu dokładniej.
Zobaczyłem ustawione obok okna stare meble, zawieszone na
belkach stropowych warkocze uplecione z czosnku i cebuli, i
ceglany komin stojący prawie pośrodku strychu. Obok znajdował się
duży kufer, a pod bocznymi ścianami różne paczki i skrzynie.
- Wiecie, nawet mi się na tym strychu podoba – odezwał się
Zbyszek. – Tyle tu dziwnych rzeczy. Patrz, Karol, jakieś skrzynie.
- Zostaw to, Zbyszek - powiedziałem. - Kiedyś przyjdziemy tu rano,
to dokładnie się wszystkiemu przyjrzymy. Teraz mamy ważniejsze
sprawy.
- Jakie ?
- Musimy się naradzić.
- Tutaj ? – spytała Ania. - Lepiej naradźmy się na dole. Tu jest tak
strasznie. W takich starych domach mogą mieszkać duchy.
- Tak, w tym na pewno jakieś mieszkają – postraszyłem ją. - O,
jeden zaczaił się za drzwiami.
- Zaraz na ciebie wyskoczy – dołączył do mnie Zbyszek.
- Ojej, jaki on okropny ! – wrzasnęła Ania. - Ja chcę do mamy !
Spojrzałem w stronę, w którą patrzyła moja siostra. Gdzie ona
zobaczyła tego ducha ? Nie widziałem nic, co by mogło go
przypominać.
- Przestań płakać, Anka – pocieszyłem ją. - Tu nie ma żadnego
ducha.
- Jak to nie ma ? – nie dawała się przekonać Ania. - Przecież go
widzę. Stoi tam, za drzwiami. Ma takie wielkie nogi i warkocze.
Ciarki przeszły mi po plecach. Nie wierzyłem w duchy, ale
może … Zbyszek również miał niepewną minę. Nagle zrozumiałem.
Zza niedomkniętych drzwi widać było wysokie buty. Zacząłem się
śmiać.
- Nie bój się – powiedziałem do Ani. - To nie duch. To tylko buty.
Takie duże buty. Wędkarskie.
- A te warkocze to po prostu czosnek – załapał Zbyszek.
- Rzeczywiście, teraz widzę, że to buty i czosnek – uspokoiła się
Ania - Ale w pierwszej chwili myślałam, że to naprawdę duch. Tak
się przeraziłam !
- Nie chcieliśmy cię straszyć Aniu – powiedziałem ugodowo. – Tak
tylko żartowaliśmy.
- A ty tak łatwo dałaś się nabrać – dodał Zbyszek.
- Nie straszcie mnie już więcej, dobrze ? – poprosiła Anka. - I tak się
boję tego wszystkiego.
- Czego ? – spytał Zbyszek.
36
- No, tego domu, tej wsi. Pamiętacie tamten las, który mijaliśmy po
drodze ? Był taki ciemny… Nigdy w życiu tam nie pójdę.
- Mnie również się tu nie podoba – powiedział Zbyszek. - Wcale nie
chciałem tu przyjeżdżać.
- Ja też nie – dodała Ania.
- To dlaczego nie mówiliście tego wcześniej ? – zdenerwowałem się.
- Byliby przegłosowani.
- Kto ? – spytała Ania.
- Jak to kto ? Rodzice. Ich jest dwoje, a nas troje, więc mamy
przewagę. Przecież nasze głosy też się liczą.
- Pewnie, że tak – potwierdził Zbyszek.
- To czemu żadne z was nie protestowało, gdy rodzice zdecydowali,
że przeprowadzimy się do tej wsi ? Tylko ja mówiłem, że chcę
zostać w mieście.
- Nie chciałem denerwować rodziców – powiedział Zbyszek. – Tak
się cieszyli, że tu przyjadą.
- A ja lubię wyjeżdżać – dodała Ania. – A w jesieni jeszcze nigdy
nigdzie nie wyjeżdżałam. Myślałam, że będzie fajnie. Że pojedziemy
na jesienne wakacje… A potem wrócimy do domu.
- Ładne wakacje – oburzyłem się. - Tata mówił, że będziemy tu
mieszkać co najmniej dwa lata.
- Dlaczego dwa lata ? – spytała Ania.
- Bo ta pani, która tu wcześniej mieszkała, wyjeżdża właśnie na dwa
lata.
- Ta pani Amelia ? – dopytywała Ania.
- Tak. Ona jedzie do córki. Do Ameryki.
- Ale jej dobrze ! – pozazdrościł pani Amelii Zbyszek. - W Ameryce
są kowboje i Indianie.
- I takie wielkie domy – drapacze chmur - dodałem.
- W dodatku tam jest dużo bandytów i ciągle strzelają – przypomniał
sobie Zbyszek. - Widziałem na filmie. Chciałbyś zobaczyć
strzelaninę, Karol ?
- Pewnie. A ty ?
- Ja też. Ale najlepiej przez okno. I to z takiego wysokiego domu, do
którego kule nie dolecą.
- A mnie by się to wcale nie podobało – wtrąciła się Ania. - Już wolę
być tutaj.
- Tutaj ? – oburzyłem się. - Tu jest brzydko i nudno.
- I nikogo tu nie znamy – dodał Zbyszek.
- Znamy mamę i tatę – powiedziała Ania.
- To wiadomo – zniecierpliwił się Zbyszek. - Ale ja mówiłem o
kolegach.
- O jakich kolegach ? – spytałem. - Ty nie miałeś żadnych kolegów.
37
- Miałem – przekonywał mnie Zbyszek. - Z podwórka. I ze szkoły.
- Jakich można mieć kolegów po niecałych dwóch miesiącach nauki?
– oburzyłem się. - Ja to miałem kolegów ! Spędziłem z nimi ponad
dwa lata.
- Ja też miałem – upierał się Zbyszek. - Marcela miałem. Siedziałem
z nim w jednej ławce. Pożyczył mi kiedyś strugaczkę, gdy mi się
złamała czerwona kredka.
- Co tam jeden kolega ! – powiedziałem. - Ja miałem czternastu !
Lubiłem wszystkich chłopaków z naszej klasy. We wtorek mieliśmy
grać mecz z III a. Jak oni sobie beze mnie poradzą ?
- Poradzą sobie – zlekceważył moje problemy Zbyszek. - Wcale nie
jesteś taki dobry.
- Ja nie jestem dobry ?! - oburzyłem się. - Jestem najlepszym
napastnikiem w drużynie ! W ostatnim meczu strzeliłem dwa gole.
- No to co ? Udało ci się.
- Mówisz tak, bo się nie znasz na piłce nożnej.
- Nie muszę. Najważniejszym sportem jest karate.
- Nie, bo piłka. Wiesz, jacy piłkarze są sławni ?
- A karatecy poradzą sobie w każdej sytuacji. Pokonają nawet
bandytów.
- Nie wszystkich. Tych, co mają pistolet nie pokonają.
- Nawet tym dadzą radę. Kopną ich w rękę i wytrącą im pistolet. O,
tak.
Zbyszek z zaskoczenia kopnął mnie w łokieć. Zabolało
- Chcesz się bić ? – wrzasnąłem. - Zaraz ci pokażę, co warte to twoje
karate.
Rzuciłem się na niego, ale nie udało mi się go dogonić, bo
odskoczył i zaczął uciekać. Ruszyłem za nim w pogoń i wkrótce go
dopadłem. Przyłożyłem mu porządnie, aż krzyknął z bólu. Ale się
nie poddał. Turlaliśmy się po całym strychu.
- Przestańcie ! – usłyszeliśmy głos Ani. - Przestańcie, bo zawołam
rodziców !
Rozdzieliliśmy się i razem ruszyliśmy w stronę Ani.
- Ty skarżypyto ! – zawołałem. - Zaraz i tobie przyłożę.
- Jak się będziesz wtrącać do naszych walk, to dostaniesz ! – poparł
mnie Zbyszek.
Już mieliśmy ją uderzyć, ale ona znowu zaczęła krzyczeć.
- Mamo ! Mamo ! Oni mnie biją ! – wołała.
- Cicho, nie wrzeszcz tak - próbowałem ją uspokoić. - Daj jej spokój,
Zbyszek.
- Dobrze, nic jej nie zrobię. Tylko niech się już nie drze i nie skarży.
- Już nie będę.
38
- W porządku, nie bijmy się już – zaproponowałem siadając na
kufrze. - Lepiej porozmawiajmy spokojnie. Może wspólnie
wymyślimy, jak wrócić do miasta.
Posłuchali mnie. Nie ma to jak autorytet starszego brata.
- Do miasta ? Do naszego domu ? – spytał Zbyszek.
Oboje z Anią usadowili się na stojącej przy okienku skrzyni.
- Pewnie. Gdzie indziej mielibyśmy wracać ? – ten Zbyszek zadawał
ostatnio dziwne pytania.
- Ale w naszym domu jest teraz tak ciasno - zauważył.
- I co z tego ? Im jest nas więcej, tym weselej. Mnie tam ciasnota nie
przeszkadza.
- A mnie tak - wtrąciła się Ania. – Bo musiałam spać z babcią i
dziadkiem. A dziadek chrapie.
- My spaliśmy na materacach i nie narzekamy - powiedziałem. Nawet lepiej, bo mogliśmy po nich skakać, a po wersalkach rodzice
nam nie pozwalali.
- Ale przez te materace nie mogliśmy się bawić w żadne inne
zabawy – odezwał się Zbyszek.
- I w dodatku większość zabawek rodzice schowali do piwnicy –
poparła go Ania. – Nawet mój wózek dla lalek. Nie miałam ich w
czym wozić.
- Twój wózek był za duży – powiedział Zbyszek. - Odkąd wujek i
ciocia zamieszkali w naszym pokoju, zrobiło się o wiele miej
miejsca niż dawniej.
- To nie był nasz pokój, tylko wujka – sprostowałem. – Nie
pamiętasz, jak mama nam o tym opowiadała ? Ja nawet
przypomniałem sobie te czasy, gdy mieszkał w nim wujek, a my
wszyscy w pokoju rodziców. Ania wtedy była bardzo mała, ale ty,
Zbyszek powinieneś to pamiętać.
- Jakoś o tym zapomniałem, ale pamiętam dobrze jak Ania była
mała. Ciągle płakała i płakała.
- To co ? Malutkie dzidziusie zawsze płaczą.
- Ale ty płakałaś przez cały czas, nawet w nocy – powiedziałem. Zresztą nadal wiecznie się mażesz. To przez ciebie mama zaczęła
szukać pracy. Nie mogła dłużej wytrzymać w domu z taką beksą.
- Wcale nie – broniła się Ania. - Mama szukała pracy, bo jest
nauczycielką, a nauczycielka powinna uczyć dzieci w szkole.
- Wiadomo - potwierdził Zbyszek. - Ale ty też jej porządnie
dokuczyłaś. Nigdy nic ci się nie podobało i ciągle marudziłaś.
- Ty też marudziłeś – napadła na Zbyszka Ania. - W ogóle nie
chciałeś odrabiać lekcji. A jak ci się coś nie udawało, to płakałeś i
krzyczałeś. W dodatku codziennie kłóciliście się, albo biliście. I
dokuczaliście mnie.
39
- A ty zaraz leciałaś na skargę i beczałaś - powiedziałem. - I wtedy
mamę zaczynała boleć głowa.
- A ty grałeś w domu w piłkę. I zbiłeś ulubiony wazon mamy. A
Zbyszek skakał po wersalkach i materacach i wrzeszczał.
- Nie wrzeszczałem, tylko wydawałem okrzyki. Gdy się trenuje
karate, trzeba krzyczeć.
- W naszym domu cały czas ktoś krzyczał, kłócił się, albo płakał –
zauważyła Ania. - Nic dziwnego, że mama wolała iść do pracy,
zamiast siedzieć z nami.
Zastanowiło mnie to, co powiedziała moja siostra. Może
faktycznie to wszystko stało się przez nas. Przez te nasze krzyki i
płacze. Ale jeśli nawet, to nie tylko my byliśmy winni.
- Najważniejsze było to, że tata stracił pracę. I ani on, ani mama nie
mogli znaleźć nowej w naszym mieście. A jeśli oboje rodzice nie
mieliby pracy, brakłoby nam pieniędzy.
- No to co ? – powiedziała Ania. - Ja wcale nie potrzebowałam
pieniędzy.
- Wszyscy potrzebowaliśmy – tłumaczył jej Zbyszek. - Na jedzenie,
ubranie, książki, zabawki…
- Mamy dużo książek, zabawek i ubrań – upierała się Ania. - Nie
musielibyśmy kupować nowych. A jedzenie moglibyśmy dostawać
od babci i dziadka.
- Coś ty ? – oburzyłem się. - Babcia ma małą emeryturę. A dziadek
nie zarabia tak dużo, żeby mógł wyżywić tyle osób. Tata naprawdę
musiał iść do pracy. Ale mógł poszukać pracy w naszym mieście. Po
co przyjeżdżał aż tutaj ?
- Tata mówił, że takiej pracy jak tu nie znalazłby w mieście tak łatwo
– powiedział Zbyszek. – I mamusia też się cieszyła, że wreszcie
będzie uczyć w szkole. A oboje mówili, że te miejsca pracy jakby
czekały właśnie na nich. W gminie od dawna nie mogli znaleźć
nikogo, kto by chciał tu pracować.
- Nie dziwię się. Kto by chciał przyjechać do takiej dziury ? –
zauważyłem.
- Rodzice chcieli – powiedział Zbyszek. - I w kółko powtarzali, że to
szczęśliwy traf.
- Może dla nich. Ale nie dla nas – stwierdziłem.
- Właśnie – potwierdził Zbyszek.
- Dzieci, gdzie jesteście ? – usłyszeliśmy dobiegający z dołu głos
mamy. - Karolku, Zbyszku, Aniu, chodźcie pożegnać się z panią
Amelią.
- Już idziemy, mamo – odkrzyknąłem.
Opuściliśmy strych i powoli, bez entuzjazmu zeszliśmy po
schodach.
40
Rozdział dziesiąty
Skrzaty usłyszały oddalające się kroki, ale jeszcze przez jakiś
czas nie wychodziły z kufra. Wreszcie Bonifacy uchylił wieko i
ostrożnie rozejrzał się po strychu.
- Poszli. Możemy wyjść – powiedział do braci.
Skrzaty powoli wygramoliły się z kufra.
- No i co teraz powiecie ? – spytał Bonifacy.
- To straszne – odpowiedział Makary. - Te dzieciaki są gorsze niż
myślałem.
- Cały czas się kłócą, biją, popychają – zauważył ze zdziwieniem
Teofil.
- I okropnie hałasują – dodał Makary. - Ciągle biegają i wrzeszczą.
- Poza tym nie podoba im się u nas – Teofil był wyraźnie
rozczarowany. - W naszej pięknej wsi ! W naszym cichym,
spokojnym domku !
- Widzicie ? Przewidywałem to – triumfował Bonifacy. - Mówiłem
wam, jakie wstrętne mogą być dzieci. Dlatego trzeba się naradzić, co
dalej robić.
- Myślę, że powinniśmy nauczyć się żyć z tą rodziną – powiedział
Teofil.
- To zbyt trudne – odparł Bonifacy. - Ja nie potrafię przywyknąć do
takiego zamieszania. Nie wytrzymam z nimi ani dnia.
- Mam pomysł ! – wykrzyknął Makary. - Przeprowadźmy się do
innej chaty. Tam będziemy mieli spokój.
- Co ty mówisz ?! – oburzył się Bonifacy. - To nasz dom.
Mieszkamy w nim już tak długo.
- Nie możemy go opuścić – poparł brata Teofil.
- Wiem – wycofał się Makary. - Też nie mam ochoty stąd odchodzić.
Po prostu szukałem jakiegoś rozwiązania.
- To akurat nie było dobre – powiedział Teofil.
- Masz lepsze ? – zaperzył się Makary.
- Proponuję zostać razem z tymi nowymi i obserwować ich. Może da
się z nimi wytrzymać.
- Ja bym na to nie liczył – zrobił kwaśną minę Bonifacy.
- Na razie nie mamy wyjścia – stwierdził Makary. – Może później
coś wymyślimy.
Dyskusję skrzatów przerwał dobiegający z podwórka odgłos
ruszającego samochodu.
- Może sami zdecydowali się odjechać ? – odezwał się z nadzieją
Makary. – Bo im się tu nie spodobało.
Skrzaty podbiegły do okna i wdrapały się na skrzynię. Tym
razem pierwszy na górze był Bonifacy.
41
- Nie, są – powiedział rozczarowany. - Stoją przed domem i machają
rękami. Aha, to odjeżdża pani Amelia.
- Tata tych dzieci odwozi ją na lotnisko – domyślił się Teofil.
- Odjechali – westchnął Makary.
- A dzieciaki z mamą zostały – zauważył Teofil. – Patrzcie,
wchodzą do domu.
Skrzaty powoli odeszły od okna. Milczały przez chwilę.
Wreszcie odezwał się Bonifacy.
- Teraz zmieni się całe nasze życie… - powiedział. – A ja tak nie
cierpię zmian.
- Ja też – przytaknął bratu Makary.
- A ja myślę, że zmiany czasami są ciekawe – ośmielił się wyrazić
swoje zdanie Teofil.
Ale bracia rzucili się na niego, krzycząc głośno jeden przez
drugiego.
- I to ty mówisz ? Ty, skrzat ?!
- Skrzaty nie lubią nowości !
- Mieszkamy tu tyle lat i jest nam dobrze, więc nie potrzebujemy nic
zmieniać.
- Nie chcemy żadnych zmian !
- Macie rację – powiedział bez przekonania Teofil. - Nie chcemy
żadnych zmian. Ale trudno nic nie zmieniać, gdy zmienia się świat
wokół nas.
- My spróbujemy – powiedział Bonifacy. - Postaramy się nadal żyć
tak jak dawniej.
- Tak, zachowujmy się, jakby ich tu nie było – poparł brata Makary.
- Chodźmy na dół, do kuchni, poszukać czegoś na kolację. Na pewno
nie zdążyli jeszcze sprzątnąć ze stołu.
- Dobrze – zgodził się Teofil. - Zejdźmy szybko. Jestem strasznie
głodny.
Skrzaty po kolei podchodziły do wiszącej przy kominie liny i
zjeżdżały na dół, do kuchni.
42
Rozdział jedenasty
W tej wsi było okropnie. Przede wszystkim przez cały tydzień
padał deszcz. Deszcz w mieście nigdy mi jakoś specjalnie nie
przeszkadzał, bo w domu zawsze można było robić coś ciekawego,
ale tu ?
Przez pierwsze dni pobytu strasznie się nudziliśmy. Nie
mieliśmy prawie żadnych zabawek, bo zostały w mieszkaniu babci,
ani nawet komputera, bo nie zmieścił się do samochodu.
W ogóle nic potrzebnego się nie zmieściło. Rodzice zabrali
tylko ubrania, pościel, ręczniki i te nowe garnki, które dostali dawno
temu po swoim ślubie. Aha i jeszcze nasze teczki, moją i Zbyszka,
strasznie naładowane, bo włożyliśmy do nich wszystkie książki i
zeszyty z całego tygodnia.
Bez naszych rzeczy nie bardzo mieliśmy co robić w tym
domu, chociaż było w nim o wiele więcej miejsca niż w naszym
mieszkaniu.
W ogóle cały ten dom był jakiś taki dziwny.
Po wejściu do niego wchodziło się do przedpokoju, który
nazywał się sień. Z obu stron tej sieni wisiały zasłonki, ale nie z
materiału jak przy oknach, tylko z folii. Z prawej strony sieni
znajdował się składzik z narzędziami potrzebnymi do ogrodu i
schodami na strych, a z lewej coś w rodzaju łazienki.
Ale w tej łazience w ogóle nie było ubikacji, wanny ani
prysznica. Stał tam tylko wysoki stołek, a na nim miska i dzbanek.
Rano i wieczorem tata wychodził do ogrodu i nabierał wodę ze
studni. Na początku mnie i Zbyszkowi się to nawet podobało i
chętnie pomagaliśmy tacie kręcić korbą, ale po paru dniach nam się
znudziło. Potem tata przynosił wodę do domu, a mama podgrzewała
ją na kuchni w dużym garnku. Gdy woda była ciepła, mama wlewała
ją do miednicy i dopiero wtedy mogliśmy się umyć.
A, żeby się załatwić, musieliśmy chodzić na podwórko do
takiej małej ubikacji z drewna, w której w ogóle nie dawało się
spuścić wody.
Zaraz za sienią mieściła się kuchnia i przylegająca do niej
spiżarnia na owoce i warzywa. Ta pani Amelia, która mieszkała tu
wcześniej, mówiła na tę spiżarnię „komora”. W kuchni stały dwie
kuchenki : duża, taka starodawna, zrobiona z białych kafli i zwykła
gazowa, ale nie całkiem taka sama jak w naszym mieszkaniu. Bo w
niej gaz płynął nie z rur, tylko z przykręconej do niej czerwonej
butli. Nasza mama gotowała na tej mniejszej kuchence. W kuchni
stał jeszcze stół, kredens i taki sam „zlew” jak w łazience, czyli
stołek z miską. W tej misce mama zmywała naczynia.
43
Z kuchni wchodziło się do dużego pokoju, w którym
zamieszkali nasi rodzice. Ten duży pokój był naprawdę duży. Stały
w nim dwa tapczany, stół, krzesła, skrzynia, półka na książki,
nazywana etażerką i stolik pod telewizor. Telewizora nie było, bo
kiedyś się zepsuł i nie nadawał się do naprawy, a pani Amelia nie
kupiła nowego. Słyszałem, jak pierwszego dnia opowiadała naszej
mamusi, że ona nie lubi oglądać telewizji. Woli czytać książki, a o
wydarzeniach z Polski i świata dowiaduje się z radia. Dziwne. Jak w
ogóle można żyć bez telewizora ? Nam było bardzo trudno i
strasznie się nam nudziło. Ale tatuś obiecał, że w następną sobotę
pojedzie do naszego mieszkania i przywiezie telewizor z pokoju
rodziców. Miał też przywieźć inne potrzebne rzeczy : komputer,
odtwarzacz DVD, filmy i zabawki.
W dużym pokoju były drzwi, prowadzące do następnego,
jeszcze większego. I właśnie w tym pokoju zamieszkaliśmy ja,
Zbyszek i Ania. Stały tam dwa łóżka i mały składany tapczanik,
który można było zamknąć i wtedy wyglądał jak półka. Ten
śmieszny tapczan rodzice przydzielili Ani. Ja i Zbyszek mieliśmy
spać na starodawnych drewnianych łóżkach. Na początku stały one
obok siebie, ale rodzice przestawili jedno z nich pod przeciwległą
ścianę. Myślałem, że te łóżka będą bardzo twarde, ale nie. Spało się
na nich zupełnie wygodnie. W tym naszym nowym pokoju stała
jeszcze szafa, duże biurko i trzy krzesła. I etażerka, ale pusta. W
szafie też prawie nic nie było, bo pani Amelia swoje ubrania zabrała
ze sobą do Ameryki, a wszystko, co się nie zmieściło do walizek,
zamknęła w stojącej w pokoju rodziców skrzyni.
Zaraz po przyjeździe wypakowaliśmy swoje rzeczy. Mama
włożyła wszystkie nasze ubrania do szafy, a my zabawki do etażerki,
a książki i zeszyty do biurka. Dwie szuflady biurka pani Amelia
przeznaczyła dla nas, a pozostałe dwie zamknęła na klucz. Pewnie
miała w nich jakieś ważne dokumenty.
W ścianie łączącej pokój nasz i rodziców umieszczony był
piec, w którym nasi rodzice mieli palić w zimne dni. Pani Amelia
pokazała im dawną oborę, gdzie trzymała węgiel i drewno na opał.
Kiedy przyjechaliśmy do tej wsi, w domu było ciepło, ale
następnego dnia rodzice musieli rozpalić w piecu.
To dopiero było ! W całym domu śmierdziało spalenizną, a z
drzwiczek pieca wydobywał się szary dym. Mamusia otworzyła
okno na całą szerokość, żeby wywietrzyć, ale to niewiele pomogło.
Przeciwnie – było znacznie gorzej. Bo nieprzyjemny zapach
pozostał, a do tego w pokoju zrobiło się jeszcze zimniej niż
wcześniej.
44
Rodzice zaczęli się naradzać, co dalej robić i wtedy ktoś
zapukał do drzwi. Weszła nieznana nam pani o wiele grubsza od
naszej babci, która czasem narzekała, że nie jest już taka szczupła jak
była w młodości. Ta pani chyba się nie przejmowała swoją tuszą, bo
cały czas się uśmiechała i w ogóle nie wciągała brzucha.
- Celina jestem. Mikołowa – zawołała od progu. – Ja i mój mąż
Maciej mieszkamy po sąsiedzku i przyjaźnimy się z panią Amelią.
Myślę, że powinniśmy…
Ale nie usłyszeliśmy, co takiego powinniśmy zrobić, bo pani
Celina nagle przerwała, wbiegła do pokoju i rzuciła się w stronę
pieca. Wysunęła z niego jakąś szufladkę i zaraz przestało dymić. Po
chwili można było nawet zamknąć okno.
- Wy z miasta ? – spytała pani Celina. – Od razu widać. Ale nie
martwcie się. Ja was tu wszystkiego nauczę.
I wytłumaczyła rodzicom jak powinno się palić w piecu.
Powiedziała, żeby zawsze po rozpaleniu wysuwać szyberek, bo jak
jest zasunięty, dym nie ma jak przedostać się do komina. Potem, gdy
opał się wypali, szyberek można zamknąć, żeby ciepło dłużej się
utrzymało. A moi rodzice tego nie wiedzieli !
Tego dnia, kiedy odwiedziła nas pani Celina, była niedziela.
Sąsiadka wytłumaczyła nam, że jeśli chcemy iść do kościoła,
musimy pojechać samochodem do miasteczka na dwunastą. Okazało
się, że w małej kaplicy, położonej na drugim końcu wsi, ksiądz
odprawia w niedzielę tylko jedną mszę – o wpół do dziewiątej. Nie
zdążylibyśmy na nią, bo wstaliśmy o dziewiątej, a potem było
śniadanie i to całe zamieszanie z paleniem w piecu.
W miasteczku nie było nic ciekawego. Same małe domki,
szkoła i kościół. Aha, i jeszcze dwa sklepy, ale zamknięte.
Wróciliśmy do domu rozczarowani.
Przez całe popołudnie kręciliśmy się po domu i nie mogliśmy
się skupić na żadnej zabawie. Ciągle myślałem, co będzie w
poniedziałek. Bo od poniedziałku rodzice mieli po raz pierwszy
pójść do nowej pracy, my ze Zbyszkiem do szkoły, a Ania do
przedszkola. Bardzo się bałem tego dnia. Widziałem, że Zbyszek i
Ania też czują się nieswojo.
Następnego ranka tatuś wyszedł z domu pierwszy. Bardzo
wcześnie rano. Zaczynał pracę o siódmej, a musiał dojechać do
sąsiedniej wsi. Ale miał tam jechać tylko piętnaście minut. Krócej
niż do swojej dawnej pracy w mieście.
O wpół do ósmej my wyszliśmy do szkoły. Wszyscy. Bo
mama miała pracować w tej samej szkole, do której my mieliśmy
chodzić. W tej szkole był też oddział przedszkolny dla dzieci ze wsi,
których rodzice pracowali. I do tego oddziału dostała się Ania.
45
Szliśmy szosą, bo w tej wsi nie było chodnika. Kiedy jechał
jakiś samochód, musieliśmy schodzić na pobocze i wkrótce mieliśmy
zupełnie zabłocone buty. Całe szczęście, że minęły nas tylko trzy
samochody, bo utonęlibyśmy w tym błocie. No i, że w szkole
zmienia się buty. Bo jak byśmy wyglądali ? Jak jakieś flejtuchy.
Szkoła mieściła się w niewysokim budynku, ogrodzonym
zielonym płotem. Przed nim zobaczyłem plac zabaw dla dzieci, a z
tyłu małe boisko. O wiele mniejsze niż nasze. Ta cała szkoła też była
jakaś mała. Miała tyko dwie kondygnacje.
Weszliśmy do środka. Na parterze mieściła się szatnia, gdzie
zmieniliśmy buty i zostawiliśmy kurtki, sala gimnastyczna, świetlica
i ten oddział przedszkolny. Mama zaprowadziła Anię do sali dla
przedszkolaków, chwilę porozmawiała z jej panią, a potem weszła
razem z nami na górę.
Na piętrze były sale lekcyjne. Mama pokazała mi moją klasę i
kazała mi czekać na panią. Ona i Zbyszek poszli do pokoju
nauczycielskiego, ale zaraz wyszli i skierowali się w stronę sali dla
pierwszaków. Bo, jak się okazało, mama miała być
wychowawczynią pierwszej klasy. Miała być panią Zbyszka !
Stałem pod salą i przyglądałem się napisowi „Klasa III”. Jaka
trzecia ? - zastanawiałem się. A, b, c czy d ? Jakoś nie napisali. W
naszej szkole chodziłem do trzeciej c. Była to najlepsza klasa wśród
klas trzecich. Najlepsza w sporcie. Bo w nauce to średnia, a w
zachowaniu najgorsza. Tak pani powiedziała rodzicom na pierwszej
w tym roku wywiadówce.
Na początku stałem pod tą salą sam, ale wkrótce zaczęły
przychodzić inne dzieci. Przyglądały mi się, ale nikt się do mnie nie
odezwał. Potem przyszła pani, otworzyła drzwi i weszliśmy. W
środku było bardzo mało ławek, o wiele mniej niż w mojej klasie.
Pani kazała mi usiąść w trzeciej ławce przy oknie koło jednego
chłopaka z brązowymi włosami.
- Cześć, jestem Karol – powiedziałem i wyciągnąłem do niego rękę.
- Robert – bąknął pod nosem i na tym skończyła się nasza rozmowa.
Zaraz potem zadzwonił dzwonek i zaczęła się lekcja
matematyki. Na początku pani przedstawiła mnie i kazała trochę o
sobie opowiedzieć. No to opowiedziałem, a cała klasa mi się
przyglądała. Ale nie przejmowałem się tym specjalnie.
Później już było normalnie, jak to na lekcji. Pani sprawdziła
listę i okazało się, że są wszyscy, oprócz jednej dziewczyny, która
zachorowała. Potem rozwiązywaliśmy zadania przy tablicy. Klasa
była taka mała, że pani musiała pytać każdego ucznia po kilka razy.
Ja odpowiedziałem dobrze na wszystkie pytania i pani mnie
pochwaliła. Ale z matematyki to ja jestem dobry. Gorzej z polskim.
46
Pomyślałem, że będę musiał wziąć się porządnie do nauki. Bo w
starej szkole często mi się udawało. Ale tutaj pani od razu zauważy,
że jestem nieprzygotowany. Nie byłem tym zachwycony, ale nie
miałem wyjścia.
Od tej pory codziennie po południu ćwiczyłem czytanie, a
potem mama robiła mi dyktando. Ale co tam. Przynajmniej miałem
jakieś zajęcie i mniej się nudziłem.
47
Rozdział dwunasty
Odkąd wprowadzili się ci z miasta, życie skrzatów stało się nie
do zniesienia. Przede wszystkim w domu prawie przez cały dzień
było głośno. Hałasowały głównie dzieci. Ciągle słychać było tupot
ich biegających i skaczących nóg oraz podniesione głosy. Chłopcy
krzyczeli, albo się kłócili, a dziewczynka marudziła lub płakała.
Dorośli wcale nie byli lepsi. Wprawdzie zachowywali się
ciszej od dzieci, ale strasznie się szarogęsili. Zaraz na początku
przestawili meble, które stały na swoich miejscach od co najmniej
trzydziestu lat. Już samo to było niepokojące.
Ale najgorsze zaczęło się po paru dniach. Pani Halina i pan
Roman, bo tak się nazywali ci nowi, zabrali się za porządki w
komorze. I to jakie porządki ! Wynieśli z niej wszystko. Dosłownie
wszystko. Część rzeczy zanieśli do składziku w sieni, a resztę do
dawnej obory. Bo w oborze już od bardzo dawna nie było krów. Ani
nawet innych, mniejszych zwierząt.
A potem ten pan pojechał do miasteczka, a kiedy wrócił za
jego samochodem jechała ciężarówka pełna jakichś dziwnych
rzeczy. Były w niej trzy białe miski. Dwie miały normalną wielkość,
a trzecia była ogromna. I różne rury – duże i mniejsze. I jeszcze
wielki baniak, cegły i dwoje drzwi. Ten pan i kierowca ciężarówki
wstawili część tych rzeczy do komory, a resztę do obory.
Następnego dnia przyjechało do tych nowych trzech
robotników. Zaczęli rozkopywać ogródek i zakopali w nim
najgrubsze rury. Kiedy skończyli, poszli do komory i w tej komorze
strasznie hałasowali. Przez cały dzień. Stukali, wiercili, szumieli.
Bonifacy nie mógł zrozumieć, co oni wyczyniają.
- Czemu ci ludzie tak hałasują ? – pytał z oburzeniem. – Zepsują
nam całą komorę.
- To wszystko przez tych mieszczuchów, co u nas zamieszkali –
dodawał Makary. – To oni im kazali.
- Nie rozumiem, czemu oni się tak tu rządzą ? – Bonifacy był
naprawdę zdenerwowany.
- A ja wiem, ja wiem – chwalił się Teofil.
- Co wiesz ? – Bonifacy wcale nie oczekiwał odpowiedzi na swoje
pytanie.
- Słyszałem, jak pani Amelia kiedyś rozmawiała o tym z panią
Celiną.
- I co mówiły ? – dopytywał się Makary.
- Że ta rodzina z miasta zamiast zapłacić pani Amelii za mieszkanie,
ma zrobić w domu remont.
- Co ? – nie mógł zrozumieć Bonifacy.
48
- No, takie różne przeróbki – Teofil nie był pewien, co tak naprawdę
mieli zrobić ci nowi.
- A na co chcą przerobić komorę ? – spytał Makary.
- Na łazienkę. Pani Amelia mówiła pani Celinie, że ona już
wcześniej chciała to zrobić. Ale dopiero dwa miesiące temu
poprowadzili przez wieś rury wodociągowe. Pani Amelia nie zdążyła
urządzić łazienki, bo musiała przygotować się do wyjazdu i
pozałatwiać wszystkie sprawy.
- Zupełnie jej nie rozumiem. Przecież w domu jest łazienka. Koło
sieni.
- Ale ta ma być nowoczesna.
- To znaczy jaka ?
- No taka, w której woda leci z kranu.
- Z czego ? – nie zrozumiał Bonifacy.
- Z takiej rurki wystającej ze ściany – objaśnił Teofil.
- Już im się zupełnie w głowach poprzewracało – oburzał się
Bonifacy. – Woda ma im ze ściany lecieć ! Jakby nie można było
wyciągnąć jej ze studni.
- Albo ze źródełka – dodał Makary.
- Ale do źródełka jest bardzo daleko – cichutko zaprotestował Teofil.
- Ano właśnie – mądrzył się Bonifacy. – Ludzie zrobili się strasznie
wygodni.
- Pracować im się nie chce – sekundował mu Makary. – Ciągle by
tylko siedzieli bezczynnie i patrzyli się na ten, no… jak on się
nazywa ?
- Telewizor – przypomniał Teofil. – Już wam kiedyś mówiłem. A w
tej nowej łazience ludzie będą mogli się kąpać.
- Kąpać to się można w rzece. Przecież płynie niedaleko – oponował
Bonifacy.
- Teraz jest za zimno na kąpiel w rzece.
- Dlatego teraz wystarczy mycie. W miednicy. Tak jak dawniej
bywało. Po co to zmieniać ? A w ogóle, to mam dość gadania o
łazience i miastowych. Idę spać.
Bonifacy wyciągnął się na skrzyni i przykrył płachtą aż po
czubek głowy. Makary również położył się w swoim ulubionym
kącie i wkrótce słychać było jego głośne chrapanie.
Teofil przez dłuższy czas przewracał się na swoim posłaniu z
boku na bok. Myślał o wprowadzanych przez nowych mieszkańcach
domu zmianach i nie mógł się zdecydować jak je ocenić. Jakie one
są właściwie ? Dobre czy złe ?
49
Rozdział trzynasty
Dzisiejszy dzień zapowiadał się lepiej niż zwykle. Przede
wszystkim była sobota i nie musieliśmy iść do szkoły. Po drugie, z
samego rana tatuś pojechał do naszego starego mieszkania, żeby
przywieść nam potrzebne sprzęty. Po trzecie, po raz pierwszy od
wielu dni świeciło słońce. Ale na dwór nie mogliśmy jeszcze
wychodzić, bo całe nasze podwórko tonęło w błocie.
W dodatku mama wzięła się do sprzątania i przeganiała nas z
kąta w kąt, albo namawiała do pomocy, a na to wcale nie mieliśmy
ochoty. Wtedy wpadłem na wspaniały pomysł. Zwiedzimy wreszcie
strych. Jak to się stało, że wcześniej o tym nie pomyślałem?
Zbyszek z radością podchwycił mój plan. Ania bez
entuzjazmu zdecydowała się iść z nami.
Staliśmy już przy schodach, kiedy mój brat wymyślił wyścigi.
- Zobaczycie, ja będę pierwszy – krzyknął i popędził na górę.
- Właśnie, że ja – Zbyszek miał pewną przewagę, bo mnie zaskoczył,
ale postanowiłem, że nie dam mu wygrać tak łatwo.
- Nie pchajcie się tak, bo spadnę ze schodów – zajęczała Ania.
Miałem rację. Wygrałem. Choć było trudno. Wyprzedziłem
Zbyszka na ostatnim schodku.
- Zwycięstwo ! – zawołałem otwierając drzwi i z rozpędem
wbiegając na strych.
Zbyszek był tuż za mną.
- Wygrałem – wrzeszczał.
- Co ty mówisz – oburzyłem się. – Przecież ja byłem pierwszy.
- A nie, bo ja ! Jestem najszybszy ze wszystkich.
- Wcale nie. Jak ktoś tak świetnie gra w piłkę jak ja, to umie też
dobrze biegać.
- A ja umiem dobrze kopać. Zaraz cię powalę jednym ciosem.
- Poczekaj. Niech Ania powie, kto wygrał.
- No dobrze. Powiedz, Anka, kto zwyciężył ?
- Kiedy ja nie widziałam dokładnie – wyjąkała Ania
- Jak to nie widziałaś ? – byłem naprawdę oburzony. – Przecież
biegłaś tuż za nami.
- No właśnie – poparł mnie Zbyszek. - Musiałaś wszystko dobrze
widzieć.
- Mów, kto zwyciężył !
- Nie wykręcaj się !
- Wydaje mi się, że wbiegliście jednocześnie – powiedziała Ania
niepewnie. - Tak, właśnie tak. Był remis.
- Co ty mówisz ? Jaki remis ? – oburzyłem się.
- Nie było żadnego remisu – dodał Zbyszek. - Ja wygrałem.
50
- Wcale nie, bo ja.
- Przestańcie się kłócić ! – zawołała Ania. - Jak będziecie się ciągle
sprzeczać, nie starczy nam czasu na zwiedzanie strychu. A przecież
po to tu dzisiaj przyszliśmy.
Kto by pomyślał, że dziewczyna okaże się najrozsądniejsza z
nas wszystkich. W dodatku taka mała dziewczyna.
- Masz rację - powiedziałem. - Już tydzień mieszkamy w tym domu,
a jakoś nie mogliśmy wcześniej się tu wybrać.
- Jak to nie mogliśmy ? – odezwała się Ania. - Byliśmy tutaj zaraz po
przyjeździe.
- Tamten pobyt się nie liczy – odpowiedziałem. - Wtedy nic nie
zobaczyliśmy. Mieliśmy ważniejsze sprawy, niż oglądanie starych
rupieci.
- Tak, musieliśmy się naradzić – poparł mnie Zbyszek.
- A teraz nie musimy ? – spytała Ania.
- Chyba też powinniśmy – powiedziałem. - Wiecie, ten strych to
dobre miejsce do narad.
- Właśnie - potwierdził Zbyszek. - Tutaj jest tak spokojnie. I nikt nas
nie pilnuje. Możemy rozmawiać o wszystkim. Nawet o tym, co nam
się nie podoba.
- Tak – zgodziłem się ze Zbyszkiem. - Gdy mówimy o tym na dole,
rodzice bardzo się denerwują.
- A co wam się nie podoba ? – spytała Ania. - Bo mnie ta ubikacja na
dworze. Wieczorem boję się tam sama chodzić.
- I jeszcze mycie w misce – dodał Zbyszek. - Okropne. Ja zawsze
najbardziej lubiłem brać prysznic.
- A ja pływać w wannie z moją kaczuszką.
- To wcale nie jest najgorsze – nie zgodziłem się z rodzeństwem. –
Pamiętacie, jak kiedyś spędzaliśmy wakacje w leśniczówce ? Tam
też tak było. I jakoś nikt nie narzekał.
- Tak, ale w lecie jest jasno aż do późnego wieczora – mądrzyła się
Ania. - A teraz już o piątej robi się ciemno.
- Poza tym byliśmy tam tylko tydzień – dodał Zbyszek. - A tu mamy
mieszkać aż dwa lata.
- Łazienka to żaden problem - powiedziałem. – A poza tym niedługo
będziemy mieli w komorze prawdziwą łazienkę. Już jest tam
przecież wanna, ubikacja, umywalka i bojler do grzania wody.
- No i co z tego, kiedy nie można z niczego korzystać ? – spytał
Zbyszek.
- No właśnie – potwierdziła Ania. – W ogóle nie można się kąpać.
- Niedługo będzie można. W przyszłym tygodniu robotnicy mają
podłączyć wodę.
- Skąd wiesz ?
51
- Słyszałem jak rodzice o tym rozmawiali.
- O, to dobrze.
- A mnie się nie podoba, że tu nie ma zasięgu – powiedział Zbyszek.
– I nie można do nikogo zadzwonić ani nawet pisać SMS-ów.
- A do kogo chciałbyś dzwonić ? – spytałem.
- No, do babci, dziadka, wujka, cioci. Albo do kolegów. Nawet
zwykłego telefonu w domu nie ma.
- Tak, to jest kłopotliwe – przyznałem. – Ale słyszałem jak mama
mówiła, że w ważnych sprawach można zadzwonić z telefonu
sołtysa. On mieszka po przeciwnej stronie ulicy. Widziałem jego
dom, gdy szliśmy do szkoły. Jest na niej tabliczka „Sołtys”.
- Ale ja go nie znam – powiedział Zbyszek. – A poza tym nie mam
ważnej sprawy, więc na pewno nie pozwoliłby mi zatelefonować tak
po prostu, żeby z kimś porozmawiać.
- Według mnie łazienka i telefony nie są aż takim problemem –
odezwałem się. - Najgorzej jest ze szkołą.
- Wcale nie – nie zgodził się ze mną Zbyszek. - Mnie się w tej szkole
podoba.
- Jak ma ci się nie podobać, kiedy mama jest twoją
wychowawczynią ? Każdy by tak chciał. Na pewno nic nie umiesz, a
mama i tak stawia ci dobre stopnie.
- Nieprawda ! Nasza mama jest sprawiedliwa ! Wszyscy tak mówią.
A ja mam dobre stopnie, bo jestem mądry.
- Mądry ! Nawet czytać nie umiesz.
- Umiem ! Wczoraj przeczytałem całą czytankę. Miała aż pół strony.
- Tak, słyszałam – potwierdziła Ania. - To była bardzo ładna
czytanka. O balu lalek.
- Co tam czytanka ! – odparłem. - Książek prawdziwych nie umiesz
czytać.
- No to co ? – bronił się Zbyszek. - Ty też, gdy chodziłeś do
pierwszej klasy, nie umiałeś. I ja się nauczę. Zobaczysz.
- Wiem, że się nauczysz – stwierdziłem pojednawczo. - Tak ci tylko
powiedziałem, bo zdenerwowało mnie twoje gadanie. Jak możesz
mówić, że ci się podoba ta szkoła ?
- A tobie się nie podoba ? – spytał Zbyszek ze zdziwieniem.
- Pewnie, że nie. Co to za szkoła ? Taka mała. Nasza szkoła była
ekstra. Tyle klas, tylu chłopców. A tu co ?
- Do tej szkoły też chodzi dużo chłopców – bronił tej nowej szkoły
Zbyszek.
- Dużo ? – zawołałem z oburzeniem. - Jest tylko jedna klasa trzecia.
A u nas były aż cztery. I z kim tu rozgrywać mecze?
- Możecie grać z czwartą klasą – wymyślił Zbyszek.
- Z czwartą ? Nie widziałeś, jacy oni są wysocy ? Nie mamy szans.
52
- No to z drugą.
- Coś ty ? Z takimi maluchami ? To nie honorowo.
- Wiem ! – zawołał Zbyszek. - Wasza klasa może się podzielić na
dwie drużyny !
- Aleś wymyślił ! Ta klasa jest za mała nawet na jedną drużynę. W
III c była pełna jedenastka i jeszcze rezerwowi. A tutaj ? Ośmiu
chłopców w całej klasie. Beznadzieja.
- Wujek mówił kiedyś, że można grać w drużynach
sześcioosobowych.
- Wiem, nawet grał w mistrzostwach szóstek piłkarskich. Ale to na
hali. A poza tym, skąd weźmiemy dwie szóstki ?
- Możecie się podzielić po czterech i dołączyć jeszcze czterech z
czwartej, albo z drugiej klasy – po dwóch do każdej drużyny.
- To jest myśl ! Że też ja na to nie wpadłem ! Wiesz, czasem
miewasz zupełnie niezłe pomysły.
- A widzisz ? Przy takiej naradzie zawsze można znaleźć dobre
rozwiązanie.
- No tak, ale czy oni w ogóle umieją grać w piłkę ? – zastanawiałem
się głośno.
- Kto ? – spytał Zbyszek.
- Jak to kto ? Chłopcy z naszej klasy. Oni są jacyś tacy…
- Ci z naszej też są inni niż w mieście – poparł mnie Zbyszek. - Na
przerwach nie biegają po korytarzu i wcale nie krzyczą. W starej
szkole myśmy zawsze robili lokomotywę. A wy ?
- My też – przypomniałem sobie. - Ale dawno. W pierwszej klasie,
może na początku drugiej.
- A jak się robi lokomotywę ? – zainteresowała się Ania.
- Nie wiesz ? – zdziwił się Zbyszek. - Chłopcy ustawiają się jeden za
drugim i pędzą po korytarzu. A kto nie może nadążyć, upada.
Czasami nawet wykoleja się cały pociąg. To świetna zabawa.
- Ja tam wolę bawić się w coś innego.
- Bo jesteś dziewczyną – powiedziałem. – A dziewczyny nie znają
się na takich zabawach. Naszej wychowawczyni też się to nie
podobało. Zawsze mówiła, że zrobimy sobie krzywdę i stawiała nas
do kąta.
- Nasza pani robiła to samo – stwierdził Zbyszek. - Ale, gdy tylko
przechodziła do innej części korytarza, wychodziliśmy z kąta i
zaczynaliśmy wszystko od początku. Karol, a może by ich nauczyć
zabawy w lokomotywę ?
- Nie ma po co. W tej szkole jest za mało miejsca. A poza tym
myślę, że oni nie chcieliby się w to bawić.
- Dlaczego ? – nie mógł zrozumieć Zbyszek.
- Bo są dziwni. Tacy jacyś grzeczni, spokojni.
53
- Nie zawsze – zaprotestował mój brat. - Wojtek z naszej klasy
popychał dzisiaj innego chłopca. A Damian – ciągnął dziewczynki
za włosy. I w dodatku chodził po sali, chociaż to była lekcja.
- Wiadomo, każdemu się to może zdarzyć – powiedziałem. - Nawet
tym aniołkom. W naszej klasie jest takich dwóch, co ciągle gadają.
Pani zwraca im uwagę na każdej lekcji. Ale większość chłopców z
tej szkoły zwykle zachowuje się bardzo spokojnie.
- Jak myślisz, Karol, czy my się z nimi kiedyś zaprzyjaźnimy ?
- Ciężko będzie. Wiesz, ja siedzę z takim jednym. Robert ma na
imię. Mieszka nawet niedaleko nas. Dwa domy dalej. Wczoraj
wracałem razem z nim ze szkoły i zaproponowałem mu, żeby
przyszedł na nasze podwórko. I wiesz, co mi odpowiedział ?
- Co ?
- Że nie może, bo musi opiekować się siostrami. Okazało się, że
codziennie, gdy wraca ze szkoły, siedzi z tymi siostrami aż do
obiadu, bo jego mama idzie wtedy w pole. A tych sióstr ma aż trzy.
Wszystkie małe.
- Trzy ? – zdziwił się Zbyszek. - To biedny. Jak on może wytrzymać
z trzema siostrami ? My mamy jedną i też czasami mamy jej dosyć.
- Właśnie mu to powiedziałem. A on popatrzył na mnie tak jakoś
dziwnie i nic nie odpowiedział.
- Bo on na pewno lubi swoje siostry - wtrąciła się Ania. - To tylko
wy jesteście tacy wstrętni i wiecznie mi dokuczacie.
- To ty jesteś wstrętna – powiedział do Ani Zbyszek. - Ciągle za
nami łazisz. Nie możemy nawet spokojnie porozmawiać.
- Pozwoliliśmy ci wejść z nami na strych, a ty, zamiast nam być
wdzięczna, wygadujesz bzdury – poparłem Zbyszka.
- Bo mi się nudzi – powiedziała Ania. - Bez przerwy mówicie o
szkole albo o graniu w piłkę, a przecież mieliśmy dzisiaj zwiedzać
strych.
- Chyba już nie zdążymy – powiedział Zbyszek. - Słyszycie, mama
nas woła.
Rzeczywiście, z dołu dobiegało wołanie mamy. Z żalem
opuściliśmy strych. No trudno, zwiedzimy go innym razem.
54
Rozdział czternasty
- Mam tego dość – powiedział Bonifacy. – Nie zniosę więcej tego
hałasu.
Hałas był rzeczywiście okropny. W komorze od samego rana
pracowali robotnicy. Stukali, pukali i wiercili już od kilku godzin.
A potem wrócili ze szkoły pani Halina i dzieci. I te nieznośne
dzieciaki od razu po przyjściu włączyły telewizor. Na cały regulator.
Bo chciały zagłuszyć dobiegające z komory odgłosy.
Ten telewizor nowi mieszkańcy domku mieli już od kilku dni.
Pan Roman przywiózł go z miasta w zeszłą sobotę. A oprócz niego
komputer, który też hałasował i różne głośne zabawki. Jakieś
warczące samochody, bębenki, trąbki. A dzieciaki od razu rzuciły się
na te instrumenty. Teofil, który podkradł się na dół, żeby dowiedzieć
się, co robi taki hałas, usłyszał ich rozmowę.
- Te dzieci mówiły, że wreszcie mogą się porządnie pobawić –
relacjonował braciom po powrocie. – Bo te ich zabawki przez kilka
miesięcy były schowane w piwnicy.
Kiedy dzieci nie bawiły się zabawkami, grały na komputerze.
W różne głośne gry. W mecze piłki nożnej, skoki narciarskie, walki.
I wrzeszczały przy tym okropnie, albo się kłóciły, kto na tym
komputerze ma grać. W dodatku narzekały, że tu, na wsi, nie można
wejść na internet, bo nie ma sygnału.
Podczas oglądania telewizji też marudziły, że telewizor
odbiera tylko dwa programy : jedynkę i dwójkę. I nie mogą oglądać
swoich ulubionych filmów na Cartoon Network.
Teofil przysłuchiwał się ich rozmowie, ale niewiele z niej
rozumiał. Starsi bracia też nie potrafili mu wytłumaczyć, o co tym
mieszczuchom chodzi.
- W głowie im się poprzewracało – mówił Bonifacy. – Zamiast się
czymś zająć, tracą czas na bzdury.
- A czym się oni mogą zająć ? – drwił Makary. – Przecież oni nic nie
umieją. Nawet o gospodarce nie mają pojęcia.
- Musimy ich stąd wyrzucić – wymyślił Bonifacy.
- Jak mamy to zrobić ? – spytał Makary.
- To proste. Powinniśmy dokuczać im tak długo, aż wyjadą z naszej
wsi.
- Skrzaty powinny pomagać ludziom, a nie robić im na złość –
zauważył Teofil.
- Podobają ci się te hałasy ? – spytał Bonifacy.
- No, nie.
- Wolałbyś, żebyśmy żyli w spokoju ?
- Tak, ale…
55
- No widzisz, dlatego trzeba ich stąd wypędzić – stwierdził Bonifacy.
– Z kilku powodów. Po pierwsze – przez te hałasy.
- Ale hałasy niedługo się skończą – odezwał się Teofil. – Słyszałem
jak mówili, że za dwa dni łazienka będzie gotowa.
- Właśnie, łazienka – kontynuował Bonifacy. – To właśnie drugi
powód. Przez tę łazienkę zdewastowali komorę. Przecież komora to
było najlepsze miejsce w całym domu. Pani Amelia przechowywała
w niej tyle dobrego jedzenia. A teraz co ? Śliskie ściany, jakieś
dziwne, puste miednice. Byłem tam niedawno i wszystko widziałem.
- Nie jest tak źle – przekonywał Teofil. – Robotnicy podzielili
komorę na dwie części. W większej ma być łazienka, a w mniejszej
spiżarnia.
- I co nam przyjdzie z tej spiżarni, skoro nie będziemy mogli do niej
wejść – zrzędził Bonifacy. – Oni zmienili drzwi na nowe. A te z
dziurą wynieśli do obory.
- Najgorsze jest to, że zniszczyli ogródek – dodał Makary. - Wygląda
okropnie. Cały rozkopany. I te rury !
- To tylko tak, na razie – mówił Teofil. - Niedługo je zakopią. I
ogródek znowu będzie ładny.
- Nie broń ich – Bonifacy był nieugięty. - Przez te dwa tygodnie,
odkąd tu mieszkają, porządnie dali się nam we znaki. Ciągle hałasują
i wszędzie wprowadzają zmiany. Jakby wszystko, co dawne, było
złe. Zobaczycie, niedługo zabiorą się za przebudowę strychu.
Przerobią go na pokój i zamieszkają w nim, a my nie będziemy mieli
gdzie się podziać.
- Myślę, że do tego nie dojdzie – powiedział po namyśle Makary. Mają przecież dwa duże pokoje na dole. Miejsca im wystarczy.
- Co z tego ? – odezwał się Bonifacy. – I tak powinniśmy coś zrobić,
żeby się stąd wynieśli.
- Dobrze, możemy spróbować – poparł brata Makary. – Ale co ?
- Są różne sposoby – powiedział Bonifacy. – Już ja coś wymyślę. Na
przykład możemy ich straszyć.
- Albo robić im różne psikusy – dodał Makary.
- Zatrujemy życie całej rodzinie – rozmarzył się Bonifacy. - Może
wtedy uda nam się wypędzić stąd wszystkich.
- I zostaniemy sami… Sami w całym domu…
Teofil z zainteresowaniem słuchał planów braci. Ale teraz nie
wytrzymał.
- A co będziemy jeść ? – spytał. - Przecież jesteśmy domowymi
skrzatami. Nie umiemy zdobywać pożywienia poza domem.
- Ja umiem – przechwalał się Makary. - Będę chodził do stodoły
pana Macieja i przynosił ziarno.
56
- To bardzo niebezpieczne – przypomniał mu Teofil. - W stodole
mieszka kot, który broni plonów przed myszami.
- To co ? Wcale się go nie boję. Jestem sprytny i nie dam mu się
złapać.
- Nawet, jeśli uda ci się go przechytrzyć, twoje wyprawy skończą się
bardzo szybko – stwierdził Teofil. - Gdy nadejdzie zima, nie dasz
rady przedzierać się przez zaspy.
- Może w tym roku zima nie będzie zbyt sroga – bronił swojego
planu Makary.
- Nie ma co na to liczyć – poparł Teofila Bonifacy. – Ostatnimi laty
zimy znów stały się mroźne. Ale ja i tak proponuję ich stąd wygonić
– dodał.
Na tym skończyła się ich rozmowa. Hałasy jeszcze bardziej
przybrały na sile. Było tak głośno, że skrzaty zupełnie przestały się
słyszeć.
57
Rozdział piętnasty
Na strych wybraliśmy się dopiero po dwóch tygodniach.
Znowu w sobotę. Bo w dni powszednie jakoś nie mieliśmy czasu.
Po szkole bawiliśmy się trochę, potem jedliśmy obiad, a po
nim graliśmy na komputerze, albo oglądaliśmy telewizję. W jedynce
i dwójce też czasem nadawali fajne programy. A wcześniej w ogóle
o tym nie wiedziałem. Myślałem, że są tam tylko Teleexpres,
Wiadomości i jakieś głupie seriale. Później odrabialiśmy lekcje,
graliśmy w gry planszowe i już nadchodziła pora kolacji. A po niej –
mycie, jakiś krótki film na DVD i spanie.
A w poprzednią sobotę mama zagoniła nas wszystkich do
uporządkowania ogródka. Bo ci panowie, którzy układali w nim
rury, już skończyli swoją pracę. Rury zakopali, ale w ogródku
zostało pełno dołów i górek. Musieliśmy przede wszystkim go
wyrównać. Robiliśmy to my – mężczyźni. Tatuś przekopywał ziemię
łopatą, a ja ze Zbyszkiem – wygładzaliśmy ją grabiami.
Dziewczyny – czyli mama i Anka – wybierały z ziemi
połamane gałęzie krzaków i wykopane przez robotników korzenie i
rzucały je na kupkę, obok takiego miejsca na podwórku, które było
przygotowane specjalnie do palenia ognisk.
Pracowaliśmy wszyscy bardzo ciężko przez parę godzin. Ale
za to potem ogródek wyglądał zupełnie nieźle.
A wieczorem tatuś rozpalił ognisko. Upiekliśmy kiełbaski, a w
popiele upiekły się ziemniaki. Smakowały nam wyśmienicie.
Samo siedzenie przy ognisku też było przyjemne. Jak na
wakacjach w leśniczówce. Wtedy, dwa lata temu. Tatuś opowiedział
nam, jak w dzieciństwie jeździł na obozy harcerskie. I nauczył nas
dwóch harcerskich piosenek. Dziwne. Nawet nie wiedziałem, że
tatuś był kiedyś harcerzem. I nie wiedziałem, że on w ogóle umie
opowiadać. Kiedy mieszkaliśmy w mieście zawsze albo był w pracy,
albo odpoczywał, albo oglądał telewizję.
W następną sobotę też mieliśmy pracować w ogródku.
Musieliśmy posadzić krzewy w miejsce tych, które wykopali
robotnicy. W piątek po pracy tatuś kupił krzaki agrestu, czarnej i
czerwonej porzeczki, i malin.
Ale tego dnia od rana tak padało, że w ogóle nie można było
wychodzić z domu. Rodzice zabrali się więc do sprzątania łazienki.
Działała ona normalnie już od paru dni i wyglądała nawet ładniej niż
ta w naszym domu. Bo miała kolorowe kafelki, a u nas były białe.
Rodzice musieli dokładnie wypucować te kafelki, płytka po płytce.
Tatuś wycierał górne, a mama – dolne.
58
A my snuliśmy się z kąta w kąt. W telewizji nic nie było, a
granie na komputerze już nam się znudziło. Zaraz po obiedzie
przypomniałem sobie o strychu.
Weszliśmy powoli, skradając się trochę. Dzień był taki
ponury, że mimo odsłoniętej zasłonki na strychu panował półmrok.
Na szczęście Zbyszek zabrał ze sobą latarkę. Ale na razie jej jeszcze
nie zaświecił.
Ja szedłem pierwszy – ostrożnie i powoli. Czułem się jak
prawdziwy poszukiwacz skarbów, albo odkrywca nowych,
nieznanych lądów. Od tego zrobiło mi się tak jakoś strasznie.
- Musimy się tu rozejrzeć - powiedziałem szeptem do stojących za
mną Zbyszka i Ani. - Może znajdziemy coś ciekawego ?
- Co na przykład ? – spytał cicho równie przejęty jak ja Zbyszek.
- Na przykład jakieś skarby. Albo tajne papiery - odpowiedziałem
już normalnie. - Na strychach starych domów czasem znajduje się
takie rzeczy.
- To gdzie szukamy ? – Zbyszek już uznał moje przywództwo.
- Najlepiej by było, żeby każde z nas szukało w innym miejscu. Gdy
ktoś znajdzie coś interesującego, zawoła pozostałych.
- Dobrze – zgodził się Zbyszek. - To ja pójdę przeszukać ten kąt. Tu
jest najciemniej, więc myślę, że właśnie tutaj są najcenniejsze
przedmioty. A ja mam latarkę i nie boję się ciemności.
- Niech będzie. Ja mogę zacząć szukać z tej strony komina. A ty,
Anka ? Może koło okna ?
- Nie – zaprotestowała Ania. - Ja pójdę z tobą. Sama się boję.
Jeszcze coś na mnie wyskoczy.
- Co ? Duch ? – spytał Zbyszek.
- Nie żaden duch, tylko mysz – wyjaśniła Ania. - Najbardziej boję
się myszy. A wy nie ?
- Kto by się bał myszy ? – zadrwiłem. - Chyba tylko dziewczyna. No
dobrze, chodź ze mną. Zbyszek, zaczynamy poszukiwania.
Każdy z nas skierował się w swoją stronę. Zbyszek zaświecił
latarkę. Anka, trzymając mnie za sweter, podreptała za mną. Nie
zdążyłem się jeszcze niczemu przyjrzeć, gdy usłyszałem głos
Zbyszka.
- O, rower – zawołał mój brat.
Oboje z Anią podbiegliśmy do niego.
- Gdzie ? – spytałem.
- No tu. Nie widzicie ? – Zbyszek oświetlił latarką starodawny
rower. Taki, jakich teraz już nie robią.
- Ale dziwny – obejrzałem rower dokładniej. - Patrzcie, jaką ma
ramę.
- A jaką kierownicę – dodał Zbyszek.
59
- Ciekawe, czy dałoby się na nim jeździć ? – spytała Ania.
- Coś ty, na takim gracie ? – powiedziałem. - Zobacz, jakie ma
opony. Flaki.
- No to co ? Tata mógłby mi je napompować.
- Po co ci rower, jak nie umiesz na nim jeździć ? – zauważył trzeźwo
Zbyszek.
- Umiem – kłóciła się Ania.
- Wcale nie – upierał się Zbyszek. - Jeździsz tylko, gdy masz
dodatkowe kółka.
- Niedługo nauczę się i bez kółek.
- To nie takie łatwe. Nie dasz rady.
- Właśnie, że dam.
- Przestańcie się kłócić. Szukajmy dalej. Ty, Zbyszek, przejrzyj te
papiery – pokazałem na powiązane w paczki stare gazety. - A my
chodźmy do naszego miejsca.
- Spójrz Anka, to te buty, które cię wtedy tak przestraszyły –
powiedziałem, gdy znaleźliśmy się w pobliżu komina.
- Teraz wyglądają zupełnie zwyczajnie – zauważyła Ania. - I w
ogóle tu nie ma nic ciekawego. Same skrzynie i walizki.
- W tych skrzyniach może być skarb – stwierdziłem przyglądając się
poustawianym jedna na drugiej pakom. - Otwórzmy je.
Pierwsza skrzynia była zamknięta na kłódkę. Druga – tak
samo. Próbowałem się z nimi szarpać, ale to nic nie dało.
- Nic z tego - powiedziałem do Ani. – Nie da się ich otworzyć bez
klucza.
- Spróbuj otworzyć walizkę – zaproponowała Ania.
Mocowałem się z nią długo, ale wreszcie mi się udało. Z
zainteresowaniem zajrzałem do środka.
- E, to ubrania – powiedziałem rozczarowany.
- Jakie ładne – Ania zaczęła grzebać we wnętrzu walizki. - O, ta
sukienka jest na mnie dobra. Włożę ją, gdy będę szła na bal. Będę
wyglądać jak królewna. A tu, popatrz, jaki śliczny kapelusz.
- Znaleźliście coś ? – odezwał się ze swego kąta Zbyszek.
- Nie, same stare łachy. I to w dodatku dla dziewczyn. Jakieś
sukieneczki, koroneczki…
- Nie żadne łachy, tylko piękne stroje – obraziła się Ania.
- E tam, nic ciekawego – nie kryłem rozczarowania. - A ty coś masz?
- Nie, tylko jakieś gazety. Chociaż, wiesz ? Są tu też pisma dla
dzieci. O, w tej pace „ Miś ”, tu „ Świerszczyk ”, tu „ Płomyczek ”.
- Pokaż.
Podszedłem do niego i wspólnie zaczęliśmy oglądać te gazety
dla dzieci. Ania nadal grzebała w walizce, przykładała do siebie
60
ubranka i przeglądała się w starym, opartym o ścianę lustrze. Chyba
już się nie bała być sama.
- Ale stare…- powiedziałem oglądając okładkę pierwszego z
kolorowych czasopism. - Mają chyba ze dwadzieścia lat. Nawet
więcej – zobacz, tu jest data.
- Aha – potaknął Zbyszek. - Nie wiedziałem, że w takich dawnych
czasach były gazety dla dzieci.
- Czekaj, mam scyzoryk – przypomniałem sobie. - Rozetnę ten
sznurek i obejrzymy je.
Podzieliliśmy się gazetami i zaczęliśmy je oglądać.
- Zobacz, komiks – zauważył Zbyszek. - Nie miałem pojęcia, że już
wtedy istniały komiksy.
- Ja też nie.
- Ratunku ! Ratunku ! – usłyszeliśmy przeraźliwy krzyk Ani. Chodźcie tu szybko !
- Co się stało ? – spytałem dobiegając do siostry sam lekko
przestraszony.
- Tam ! Tam ktoś stoi !
- Gdzie ? – Zbyszek rozglądał się na wszystkie strony, ale chyba nic
strasznego nie widział.
- Tu, za kominem.
Zbyszek skierował snop światła ze swojej latarki we wskazaną
przez Anię stronę i zaczął się śmiać.
- To tylko strach na wróble - powiedział.
- Och, strach – teraz i Ania to zauważyła. - A ja myślałam, że to jakiś
potwór. Tak bardzo się zlękłam.
- Z tobą tak zawsze. Ostatnio bałaś się butów, dziś stracha. Nie
rozumiem, dlaczego dziewczyny są takie bojaźliwe.
- Ty też byś się przestraszył, jakbyś zobaczył, że ktoś patrzy na
ciebie z ciemności.
- Jak to patrzy ? – zdziwił się Zbyszek przyglądając się strachowi. On wcale nie ma oczu.
- To jeszcze gorzej.
- Zostawcie już tego stracha - zaproponowałem. - Chodźcie,
pomóżcie mi otworzyć kufer.
Podeszliśmy do stojącego przy kominie wielkiego kufra, ale
choć nie widać było na nim żadnej kłódki i tak nie dał się otworzyć.
- Nic z tego – powiedział wreszcie Zbyszek. - Chyba jest zamknięty
na klucz.
- Czuję, że najciekawsze rzeczy ukryte są właśnie w kufrze i w
skrzyniach - stwierdziłem. - Musimy koniecznie poszukać kluczy.
Może są gdzieś na strychu.
- Kluczy nie widzę – powiedział Zbyszek. - Ale znalazłem narty.
61
- A ja sanki – zawołała radośnie Ania. - Gdy spadnie śnieg,
będziemy mogli na nich zjeżdżać. Tu jest tyle górek.
- Patrzcie, koń na biegunach – ucieszyłem się. - Pojeździmy,
Zbyszek ?
- Nie wchodźcie na niego – ostrzegała nas Ania. - Jesteście za
ciężcy, jeszcze go złamiecie. Na takim koniu powinny się bujać
dzieci, które nie chodzą do szkoły. Takie jak ja.
- Jesteś niewiele lżejsza ode mnie – powiedział Zbyszek. - A ten koń
wygląda bardzo solidnie.
Wskoczył na konia i zaczął się bujać. Wysoko, coraz wyżej.
- Hej ! Co za jazda ! – wykrzykiwał.
- Schodź już, Zbyszek – powiedziałem stanowczym tonem.
O dziwo posłuchał.
- Teraz ja, teraz ja – wołała Ania.
- Odsuń się. Ja jestem najstarszy, więc mam pierwszeństwo.
Jazda była naprawdę ekstra. Pierwszy raz w życiu siedziałem
na prawdziwym koniu na biegunach. Jak byłem mały, rodzice mi
takiego nie mogli kupić, bo w naszym mieszkaniu było za mało
miejsca.
- Ale się galopuje ! – wrzeszczałem. - Jak na prerii !
- A kiedy będzie moja kolej ? – spytała Ania cichutko.
Zrobiło mi się jej żal. A co tam, niech i ona ma tę
przyjemność. Ustąpiłem jej miejsca.
- Teraz. Wchodź.
Jakoś się wdrapała przy naszej pomocy, bo ten koń był
naprawdę duży.
- Ojej, jak miło ! - wołała bujając się trochę niżej niż ja i Zbyszek,
ale zupełnie wysoko, jak na nią.
Najpierw patrzyłem na siostrę, ale potem zacząłem rozglądać
się po strychu. I wtedy coś zauważyłem. Coś dziwnego.
- Zbyszek ! – zwróciłem się do brata. - Poświeć mi.
- Gdzie ? - spytał Zbyszek.
- Tu, koło komina. Zobacz, tu jest jakaś linka. Ciekawe po co.
- Czekaj, zaraz się jej przyjrzymy. Już idę.
Zbyszek powoli zbliżał się do komina, świecąc latarką.
Skierował światło do góry, oświetlając obwiązaną wokół komina
linkę. Spojrzałem w tym kierunku. Już miałem złapać za linkę i
sprawdzić, dokąd ona prowadzi, gdy usłyszałem kolejny krzyk Ani.
- O, krasnoludek ! Krasnoludek ! – wołała wcale nie przestraszona,
raczej ucieszona.
- Co ty pleciesz ? – spytałem.
- Widziałam go. Widziałam krasnoludka. Prawdziwego.
62
- Coś ty, przecież krasnoludki nie istnieją – przynajmniej Zbyszek
wykazał odrobinę rozsądku.
- Właśnie, że istnieją – upierała się Ania. - Babcia czytała mi o nich
w książce. One są dobre dla ludzi. Pomogły jednej małej
dziewczynce. Marysi.
- To była tylko bajka – tłumaczyłem siostrze. - W prawdziwym
świecie nie ma krasnoludków.
- Jak to nie ma ? Widziałam jednego z nich. Wybiegł zza komina i
schował się za skrzynię. Na pewno jest tam nadal. Chodźcie,
poszukajmy go.
- Szukamy, Karol ? – spytał niepewnie Zbyszek.
- Tak, zobaczycie, że mam rację – wtrąciła się Ania.
- Bzdura, szkoda się męczyć – stwierdziłem. - Ania zmyśla, albo jej
się zdawało.
- Wcale nie. Widziałam go dokładnie. Miał taką niebieską
czapeczkę.
- To na pewno nie był krasnoludek – ocenił Zbyszek. - Krasnoludki
noszą czerwone czapeczki.
- To i ty, Zbyszek, wierzysz w te głupstwa ? – spytałem.
- Nie, ale może byśmy na wszelki wypadek sprawdzili ?
- Po co ? Ona na pewno widziała mysz.
- Myślicie, że nie potrafię odróżnić krasnoludka od myszy ? Przecież
myszy są straszne, a krasnoludki miłe.
- Co może być strasznego w myszach ? - nie mógł zrozumieć
Zbyszek. - Są małe, mają miękkie futerko… To tak, jakbyś się bała
maskotek.
- Nie, to całkiem co innego. Ale ty tego nie zrozumiesz. To mogą
zrozumieć tylko dziewczynki. A krasnoludka widziałam na pewno.
- Krasnoludki nie istnieją i zaraz ci to udowodnię powiedziałem. Chodźcie za mną. Zbyszek, poświeć na te skrzynie.
Zbyszek poświecił i obaj przyjrzeliśmy się dobrze skrzyni i
miejscu wokół niej.
- Nikogo tu nie ma – stwierdził mój brat. - Nawet myszy nie widać.
- Tak się grzebaliście, że krasnoludek zdążył się już schować w inne
miejsce.
- Ta znowu z tym krasnoludkiem ! – zdenerwowałem się. - Przestań
wreszcie. Mówiłem ci, że nie ma żadnych krasnoludków.
- Wiem, że są – ta Anka była naprawdę uparta. - One pomagają
dobrym ludziom. A niedobrym, takim jak wy, dokuczają.
- One nam nigdy nie dokuczały – powiedział Zbyszek. - W ogóle ich
nie widzieliśmy.
- A pamiętacie, jak kilka dni temu ktoś nam powiązał sznurówki ?
63
Kiwnąłem głową. Tak było rzeczywiście. Spieszyliśmy się
wtedy do szkoły i zamiast szybko włożyć buty i wyjść, musieliśmy
najpierw rozsupłać sznurowadła.
- Widzisz ? To jest dowód.
- Jaki dowód ? – spytałem. - To na pewno była twoja sprawka. Już
wtedy wymyśliłaś tę bajkę o krasnoludkach i chciałaś, żebyśmy ci
uwierzyli.
- Ale te sznurowadła były zawiązane na kokardkę.
- No to co ? – spytał Zbyszek.
- Ania nie umie jeszcze wiązać na kokardkę – przypomniałem sobie.
- Ty to zrobiłeś, Zbyszek ?
- Coś ty ? Ja też miałem powiązane. Sam bym sobie powiązał ?
- Tak, dla niepoznaki. Gdybyś nie miał powiązanych, każdy od razu
domyśliłby się, że to ty.
- Czemu się mnie czepiasz ? Sam powiązałeś, a teraz zganiasz na
mnie. To był bardzo głupi kawał.
- Ja powiązałem ? – oburzyłem się. - Ja ? Odwołaj to natychmiast.
Odwołaj, bo dostaniesz.
- Daj spokój, Karol. Ja naprawdę tego nie zrobiłem.
- No to kto ? Krasnoludki ?
- Widzisz, widzisz – triumfowała Ania. - Sam mówisz, że to one.
Tak, to na pewno zrobiły krasnoludki.
- Nie pleć bzdur. Tak mi się tylko powiedziało. Przeprowadzę
dokładne śledztwo w tej sprawie i wszystko się wyjaśni. Zobaczycie.
- A pamiętacie jak ktoś wsypał kaszę do cukiernicy ? – mądrzyła się
Anka. - Myślę, że to też była ich sprawka.
- Coś ty, to pewnie mama pomyliła torebki – wykazał się rozsądkiem
Zbyszek.
- Jak mogła pomylić ? – spytała Ania. - Torebka od kaszy jest szara,
a od cukru biała i do tego z napisem.
- Mama ostatnio jest taka zmęczona, że nie patrzy na oczy –
powiedziałem. - Słyszałem, jak niedawno mówiła o tym tacie. Może
dlatego nie zauważyła napisu.
- A popiół ? - nie ustępowała Anka. - Kto wydmuchał popiół z pieca
na podłogę ? Też mama ?
- Popiół mógł sam wypaść - odpowiedziałem. - Albo wydmuchał go
wiatr.
- Wiatr ? W pokoju ?
- Ojej, nie czepiaj się.
- Karol, wiesz, przez ostatnie dni, rzeczywiście zdarzyło się trochę
dziwnych rzeczy – przypominał sobie Zbyszek. - Na przykład ten
groch w łóżku…
- Co w tym dziwnego ? Przewróciła się puszka i wysypał się.
64
- Do mojego łóżka ? Przecież on stał na półce w kuchni.
- Pewnie go ktoś przeniósł na półkę, która wisi nad twoim łóżkiem.
- A ja wam mówię, że to krasnoludki.
Na tym nasza rozmowa się skończyła. Mama zawołała nas na
kolację. Byliśmy już strasznie głodni, zeszliśmy więc na dół bez
ociągania.
65
Rozdział szesnasty
- No, dzisiaj było naprawdę groźnie – powiedział Bonifacy,
otwierając klapę kufra.
- Masz rację – poparł go Makary. – Już myślałem, że nas znajdą.
- Niewiele brakowało. Aż się spociłem ze strachu, kiedy próbowali
otworzyć kufer.
- Tylko dzięki mojej sile nie dali rady. Tak mocno trzymałem od
środka…
- Obaj trzymaliśmy. Gdybyś trzymał sam, na nic by się to nie zdało.
- Faktycznie trochę mi pomogłeś. Ale co się stało z Teofilem ? Gdzie
on się schował ?
- Nie mam pojęcia.
- Teofilu, gdzie jesteś ?
- Wychodź, oni już poszli.
- Na pewno ich tu nie ma ? – spytał Teofil, wychylając się lekko z
kieszeni stracha na wróble.
- No przecież ci mówię – uspokoił brata Bonifacy.
Teofil zgrabnie zeskoczył na podłogę.
- Ale się najadłem strachu – powiedział. - Myślałem, że już po mnie.
- Zobaczyli cię ? – spytał Makary.
- Słyszeliście ?
- Nie wszystko. Ten kufer jest dość gruby i niewiele docierało do nas
przez ściany – powiedział Bonifacy. – Ale słyszałem, jak ktoś wołał,
że widzi krasnoludka.
- To ta dziewczynka – wyjaśnił Teofil. – Zobaczyła jak przebiegam
zza komina za skrzynię.
- Co ci przyszło do głowy ? – spytał Bonifacy. – To było bardzo
nierozsądne.
- A co miałem robić ? – bronił się Teofil. – Przecież ci dwaj chłopcy
by mnie za chwilę znaleźli. Szli oglądać naszą linę i świecili latarką
na komin. A ja właśnie byłem schowany za kominem. Musiałem
zaryzykować. Uciekłem, gdy ci chłopcy spojrzeli w inną stronę.
- I wtedy właśnie zobaczyła cię ich siostra ? – spytał Bonifacy.
- Tak. Siedziała na koniu na biegunach i spojrzała w moim kierunku
akurat w tym momencie, gdy wybiegałem zza komina. Wtedy
zaczęła wołać, że widziała krasnoludka. Ale bracia jej nie uwierzyli.
Nawet śmiali się z niej.
- Dlaczego ? – spytał Bonifacy.
- Bo oni nie wierzą w istnienie krasnoludków.
- A ona wierzy ? – zainteresował się Makary.
- Tak. Babcia czytała jej jakąś książkę o krasnoludkach. Dlatego, gdy
mnie zobaczyła, poznała mnie od razu.
66
- Mądra dziewczynka – pochwalił Anię Makary. - O wiele
mądrzejsza od braci.
- Nigdy nie miałem dobrego zdania o chłopcach – stwierdził
Bonifacy.
- Ja też uważam, że dziewczynki są mądrzejsze i milsze – poparł go
Makary. - Pamiętacie, jaka była Basia ?
- O, Basia była wspaniałą dziewczynką – rozmarzył się Teofil. - I
bardzo nas lubiła. Przynosiła nam jedzenie. Śpiewała dla nas
piosenki. I podarowała nam nowe czapeczki.
- A jak solidnie je zrobiła. – pochwalił Basię Bonifacy. – Minęło już
tyle lat, a ciągle je nosimy.
- Tak, ona domyślała się, że tu mieszkamy – powiedział Makary. Przychodziła opowiadać nam o swoich kłopotach i radościach.
- I, choć nigdy jej się nie pokazaliśmy, ona wierzyła, że jesteśmy jej
przyjaciółmi – dołączył się do pochwał Bonifacy.
- Wiecie, ja kiedyś miałem ochotę wyjść i porozmawiać z nią –
zwierzył się braciom Teofil.
- Ja też – przyznał się Makary. - Wtedy, gdy tak płakała.
- Pamiętam ten dzień – powiedział Bonifacy. - Przyszła wtedy
pożegnać się z nami, bo wyjeżdżała do miasta uczyć się w szkole
średniej.
- Szkoda, że wtedy nie wyszliśmy – stwierdził Teofil. - Na pewno
nadal bylibyśmy przyjaciółmi. A tak ? Jej wyjazd zmienił wszystko.
- Od tego czasu przestała nas odwiedzać. I prawie wcale nie
przychodziła na strych.
- I nigdy więcej nie mówiła do nas. Chyba nawet wstydziła się, że
dawniej rozmawiała z jakimiś skrzatami.
- Cóż, ona dorosła – stwierdził rozsądnie Bonifacy. - A dorośli ludzie
nie wierzą w istnienie skrzatów.
- A ja wiem, ja wiem ? – zawołał wesoło Teofil.
- Co wiesz ? – spytał surowo Bonifacy.
- Już wiem, dlaczego ta Ania wierzy w skrzaty, a jej bracia nie.
- Dlaczego ? – dopytywał Makary.
- Bo ona jest najmłodsza z nich wszystkich. To nieważne, że jest
dziewczynką, ważne, że jest mała.
- Dobrze to wymyśliłeś – pochwalił brata Bonifacy.
- Wiecie, z nią można by się było zaprzyjaźnić – kontynuował
Teofil. - Jak kiedyś z Basią.
- Coś ty ? - zaprotestował Makary. - Ona jest o wiele gorsza od Basi.
Ciągle płacze, marudzi, albo się czegoś boi.
- Nie sądzę, żeby kiedykolwiek przyszła tu sama – powiedział
Bonifacy.
67
- Tak, ona wszędzie chodzi razem z braćmi – potwierdził Makary. Aż czasami mają jej dość. Słyszałem, jak to mówili.
- Macie rację – zgodził się Teofil. - Ale ja mimo wszystko uważam,
że Ania to mądra dziewczynka. Od razu domyśliła się, że to my
dokuczamy jej rodzinie. A chłopcy wcale jej nie wierzyli.
- Jeden z nich trochę wierzył – sprostował Makary. - Ten mniejszy –
Zbyszek. Wiecie, on jest nawet miły. Lubi szkołę w naszej wiosce,
tak jak kiedyś Basia. Może i jego moglibyśmy polubić.
- Nic z tego – zdenerwował się Bonifacy. - Wszystkich chcecie lubić,
z wszystkimi się zaprzyjaźniać. Nie pamiętacie o naszej umowie ?
- O jakiej umowie ? – spytał Teofil.
- No nie, już zapomniał ! Przecież mieliśmy ich stąd wypędzić.
- Oni wcale nie przejmują się naszym dokuczaniem – powiedział
Makary. - Męczymy się cały tydzień i nic.
- Jak to nic ? – bronił swojego pomysłu Bonifacy. - Nie pamiętacie,
jak się złościli przy tych butach ?
- To co ? – powiedział Teofil. - Złościli się i kłócili przy różnych
naszych psikusach, ale wcale przez to nie chcieli wyjeżdżać.
- Myślę, że oni powoli przyzwyczajają się do mieszkania tutaj –
stwierdził Makary. - Chyba już nie wyjadą.
- Tak – Bonifacy był naprawdę zdenerwowany. - Wszędzie wchodzą,
wszystko ruszają. Tak właśnie wygląda to ich przyzwyczajanie. I
ciągle coś krytykują. Słyszeliście, jak dzisiaj śmiali się z rowerku
Basi i z jej ubranek.
- Tylko chłopcy – stwierdził uczciwie Teofil. - Ich siostrze ubranka
się podobały.
- No, ja myślę ! W sukience, którą oglądała ta cała Ania, Basia
zdobyła pierwsze miejsce za najlepszy strój na szkolnym balu.
- Jej bracia też nie wyśmiewali wszystkiego – dodał Makary. Zainteresowali się nartami, sankami, gazetami.
- A koń na biegunach spodobał się całej trójce – podsumował
dyskusję Teofil.
- I myślicie, że to dobrze ? – złościł się Bonifacy. - Wcale nie.
Zabiorą stąd te przedmioty na dół i wtedy na strychu zrobi się pusto i
smutno.
- Rzeczy nie są takie ważne – stwierdził Teofil. - Najbardziej pusto i
smutno jest wtedy, kiedy w domu nie mieszkają ludzie.
- Tak, w każdym domu powinien mieszkać przynajmniej jeden
człowiek – odezwał się Makary.
- Zgadzam się – powiedział Bonifacy. - Jeden, a nie taka gromada.
Zobaczycie, że te wścibskie dzieciaki niedługo nas znajdą. A potem
wypędzą nas z naszego własnego strychu.
68
- Nie, one nie są złe – bronił dzieci Teofil. - Myślę, że da się z nimi
zaprzyjaźnić. Moglibyśmy pomagać dzieciom i opowiadać im
ciekawe historie, a one opiekowałyby się nami.
- Co ty mówisz ? – oburzył się Bonifacy. - Chciałbyś się im
pokazać?
- To nie takie straszne. Ania widziała mnie dzisiaj i nic się nie stało.
Nawet mówiła takie miłe rzeczy o krasnoludkach.
- Co z tego ? Skrzaty nie pokazują się ludziom.
- Dorosłym nie – odezwał się Makary. - Ale dzieciom ? Dzieciom
można.
- Tak, nasi kuzyni rozmawiali kiedyś z dziećmi – poparł brata Teofil.
- To było ponad sto pięćdziesiąt lat temu – Bonifacy był naprawdę w
złym humorze. - Ale czasy się zmieniają.
- Właśnie – podchwycił Teofil. - Przez sto pięćdziesiąt lat żaden
skrzat nie kontaktował się z dziećmi. Pora wreszcie to zmienić.
- Ja nie pokazałbym się im za nic na świecie. A ty, Makary ?
- Cóż… To byłoby trochę dziwne… Ale może bym spróbował. Tak
na krótko.
- No wiesz, nie spodziewałem się tego po tobie. Teofil miewa
czasem głupie pomysły. Ale ty ? Taki rozsądny skrzat ?
- Ależ to właśnie jest rozsądne – tłumaczył Bonifacemu Makary. Po co się kryć, uciekać. Lepiej pokazać się ludziom i próbować się z
nimi dogadać.
- A może nawet zaprzyjaźnić – dodał Teofil.
Tego już było za wiele.
- Róbcie, co chcecie, ale na mnie nie liczcie – powiedział Bonifacy. Idę spać.
Wszedł do kufra i przykrył się cały leżącą w nim serwetką.
Pozostałe skrzaty milczały przez chwilę. Wreszcie odezwał się
Makary.
- Obraził się - stwierdził. - On naprawdę nie lubi zmian.
- A my co mamy robić ? Jak myślisz ? Pokazać się dzieciom?
- Może na razie nie. Poczekajmy na rozwój wypadków.
- Dobrze. Ale teraz i my połóżmy się spać. Dzisiejsze przeżycia
porządnie mnie zmęczyły.
- Mnie też.
- No to, dobranoc.
- Dobranoc.
Skrzaty ułożyły się wygodnie w kufrze i już po chwili słychać
było ich donośne chrapanie.
69
Rozdział siedemnasty
W tej wsi zaczęło się robić coraz ciekawiej. Bo przyszła zima i
spadł śnieg. Tego śniegu było bardzo dużo, o wiele więcej niż w
mieście. I był znacznie czyściejszy. Przykrył wszystko białą
kołderką i zrobiło się pięknie. Pokryte nim gałęzie drzew lśniły w
słońcu i wyglądały jak w bajce.
Dzięki temu śniegowi i mrozowi, mogliśmy wreszcie wyjść na
dwór. Wcześniej niemal codziennie padał deszcz i mama nie
pozwalała nam nigdzie wychodzić, bo bała się, że się
poprzeziębiamy. Chodziliśmy tylko do szkoły i z powrotem. I
czasem do sklepu. Mogliśmy chodzić tylko po szosie, żeby nie
ugrząźć w błocie.
Teraz wreszcie zaczęliśmy wychodzić na podwórko. Wspólnie
ulepiliśmy tam wielkiego bałwana, a potem nawet fortecę ze śniegu.
Zaprosiliśmy kilku kolegów i podzieliliśmy się na dwie drużyny.
Jedna broniła fortecy, a druga atakowała ją śnieżkami. Ja byłem w tej
atakującej. Zwyciężyliśmy. Udało nam się wygonić broniących z
fortecy. Wetknęliśmy w śnieg nasz sztandar i od tej pory już była
nasza. Dopóki oni jej nie odbili. Udało im się to następnego dnia.
Już od jakiegoś czasu nie bawimy się sami. Mamy kilku
fajnych kolegów, a Ania koleżanki, które poznała w przedszkolu.
Najbardziej lubi Ewę, najstarszą siostrę Roberta. Zbyszek
zaprzyjaźnił się z takim jednym Michałem, co mieszka koło szkoły.
A moim najlepszym kolegą został Robert.
Wcześniej uważałem go za jakiegoś dziwaka, bo myślałem, że
woli siedzieć w domu z siostrami, zamiast biegać ze mną po
podwórku. Nie wiedziałem, że tu jest taki zwyczaj, że starsze dzieci
pilnują młodszego rodzeństwa, gdy rodzice idą do pracy. Kiedy
lepiej poznałem Roberta, zrozumiałem, że to dobry kolega.
Inne dzieciaki ze wsi również okazały się zupełnie miłe. Nie
rozumiałem, dlaczego dawniej nie chciały się z nami bawić, ani
nawet rozmawiać, ale Robert mi wszystko wytłumaczył.
- Myśleliśmy, że jesteście zarozumiali – powiedział mi kiedyś, gdy
razem wracaliśmy ze szkoły. - I, że to wy nie chcecie bawić się z
nimi, bo uważacie się za lepszych od nas.
- Dlaczego ? – spytałem.
- Bo przyjechaliście z miasta. I ciągle opowiadaliście, jak to u was w
mieście jest dobrze, a tu – na wsi – źle.
- Na początku rzeczywiście tak myśleliśmy – przyznałem. - Dopiero
niedawno zrozumieliśmy, że na wsi nie zawsze jest gorzej niż w
mieście. A czasami może być nawet lepiej.
70
To była prawda. W mieście nie mieliśmy takiego dużego
mieszkania. To mieszkanie było już teraz całkiem w porządku.
Łazienka działała normalnie, a pokoje były takie duże, że
moglibyśmy się w nich bawić w o wiele więcej zabaw niż w starym
mieszkaniu.
W naszym pokoju mogliśmy nawet grać w piłkę, bo nie stało
w nim nic, co mogłoby się zbić. Oczywiście nie w taką zwyczajną
piłkę do nogi, tylko w mniejszą, szmaciankę, ale i tak było świetnie.
Zbyszek stawał na bramce, którą udawały drzwi, a ja strzelałem mu
gole. Mogłem strzelać, bo te drzwi nie miały szyby.
W tym nowym domu mieliśmy już wszystkie zabawki i
potrzebne sprzęty, bo któregoś dnia tatuś jeszcze raz pojechał do
miasta i sprowadził resztę naszych rzeczy.
No i od tygodnia działał telefon. Taki normalny, stacjonarny.
Ale zawsze coś.
A przede wszystkim w mieście nie mieliśmy takiej wspaniałej
górki do zjeżdżania jak tutaj. Ani nawet porządnych sanek.
Zjeżdżaliśmy czasami z niewielkiego wzniesienia koło naszej
dawnej szkoły na desce, która nie wiadomo dlaczego nazywała się
„deską”, bo była zrobiona z plastiku, ale po paru razach wracaliśmy
do domu. Takie zjeżdżanie było nudne. Nie to, co teraz.
Codziennie po szkole zabieraliśmy te stare sanki, które
znaleźliśmy kiedyś na strychu i szliśmy na górkę. Sanki okazały się
ekstra. Mieściliśmy się na nich wszyscy troje. A jak zjeżdżały !
Pędziliśmy na tych sankach bardzo szybko, wyprzedzając po drodze
kolegów i koleżanki. Podskakiwaliśmy na nierównościach tak, że
prawie wylatywaliśmy w powietrze.
Nawet Ania, która początkowo bała się na tych sankach
jeździć i prosiła nas, żebyśmy zjeżdżali z połowy górki, wkrótce
nauczyła się jeździć porządnie. I śmiała się, gdy sanki się wywracały
i lądowaliśmy w zaspie. Nie poznawałem jej. Dawniej by się
popłakała i pobiegła na skargę do mamy.
Ale co tam sanki ! Narty – to dopiero był sprzęt ! Wcześniej
nigdy nie miałem nart na nogach i początkowo trochę się bałem je
zakładać, ale tatuś namówił mnie, żebym spróbował na nich
pojeździć. Okazało się, że nasz tata w młodości zupełnie dobrze
jeździł na nartach. Wszystko mi pokazał. I chociaż początkowo
ciągle się wywracałem, nauczyłem się na nich jeździć.
Coraz częściej zostawiałem sanki Zbyszkowi i Ani, i wspólnie
z Robertem zjeżdżałem na nartach. Bo Robert też miał narty. I też
takie stare, jak te moje, znalezione na strychu. Ale Robert nie
przychodził na górkę tak często jak ja. Gdy go nie było, nie
zabierałem z domu nart, tylko jeździłem z rodzeństwem na sankach,
71
tak jak dawniej. Zbyszek nie był z tego zadowolony. Bo, gdy ja
jeździłem na nartach, to on kierował sankami. A tak, to musiał mi
ustępować.
- Dlaczego nie było dzisiaj Roberta ? - spytał pewnego dnia mój brat,
gdy wróciliśmy z dworu do domu.
- Musiał pilnować sióstr, bo jego mama miała robotę.
- Zauważyliście, że na wsi dzieci więcej pomagają rodzicom niż w
mieście ? – spytała Ania.
- Tak - odpowiedziałem. - Na przykład opiekują się zwierzętami.
- Wiem – przerwał mi Zbyszek. - Michał, mój najlepszy kolega,
codziennie przed pójściem do szkoły karmi króliki.
- Co tam króliki ! – powiedziałem. - Robert zajmuje się koniem.
Prawdziwym. Poi go, karmi, czesze. I w dodatku umie na nim
jeździć. Powiedział, że wiosną, gdy zrobi się cieplej, nauczy i mnie.
- A Michał obiecał, że jego tata przewiezie mnie traktorem – chwalił
się Zbyszek.
- Co to za atrakcja ? – powiedziałem. - To tak jak jechać
samochodem. Jazda konna to dopiero coś !
- Wcale nie ! Traktor jest o wiele wyższy od samochodu. Z niego
widać wszystko lepiej niż z konia.
- Na pewno nie !
- A właśnie, że tak !
- Znowu się kłócicie ? – przerwała naszą dyskusję Ania. – Nie
bądźcie tacy jak dawniej.
Przestaliśmy, bo zrobiło nam się głupio. Uświadomiłem sobie,
że ostatnio kłócimy się o wiele mniej niż wcześniej. Ciekawe
dlaczego? Może po prostu nie mamy na to czasu. Całe dnie biegamy
po dworze. Zjeżdżamy z górki, robimy śnieżne bitwy. Albo bawimy
się z naszymi nowymi kolegami w domu. Gramy z nimi na
komputerze lub oglądamy filmy.
Robert już kilka razy mnie odwiedził, do Zbyszka często
przychodzi Michał, a Ewa, siostra Roberta, przybiega do nas prawie
codziennie. Bawi się z naszą Anką w różne dziewczyńskie zabawy,
na przykład w dom. Od tych zabaw Ania zrobiła się całkiem inną
dziewczynką. Prawie zupełnie przestała marudzić. Może dawniej
zachowywała się tak beznadziejnie, bo się nudziła i chciała zwrócić
na siebie uwagę. A teraz, dzięki zabawom z Ewą, już się nie nudzi.
Nawet do tej nowej szkoły też się już przyzwyczaiłem. Takie
małe klasy nie są wcale złe. Gdy w klasie jest mniej uczniów, pani
może zrobić więcej materiału na lekcji i mniej zadawać do domu.
Teraz już nie muszę się tyle uczyć co na początku, a i tak cały czas
dostaję dobre oceny. Jak tak dalej pójdzie, na koniec roku dostanę
nagrodę.
72
Najgorzej jest ze sportem, bo tu nie ma żadnych treningów, ale
pomyślałem, że przecież moglibyśmy trenować po lekcjach w sali
gimnastycznej. Nawet porozmawiałem z naszą panią i spytałem ją o
to. A pani bardzo spodobał się mój pomysł. Powiedziała, że
porozmawia o tym z panem dyrektorem. I właśnie dzisiaj pani
poinformowała nas, że pan dyrektor na wszystko się zgodził. Od
przyszłego tygodnia rozpoczną się zajęcia sportowe w sali
gimnastycznej. Hura ! Wreszcie zaczniemy treningi !
73
Rozdział osiemnasty
Po wielu dniach pięknej, słonecznej pogody, niebo
zachmurzyło się tak mocno, że mimo wczesnej, popołudniowej pory,
zrobiło się prawie zupełnie ciemno. A potem zaczął padać śnieg. Ale
nie taki zwyczajny, tańczący na wietrze drobny śnieżek. Rozpętała
się prawdziwa śnieżyca. Od wycia silnego wiatru aż trząsł się cały
strych.
Skrzaty z niepokojem patrzyły przez okno, ale prawie nic nie
widziały. Kłębiące się tumany śniegu zasłaniały wszystko.
- Zaraz nam zerwie cały dach – prorokował Bonifacy. – I nie
będziemy mieli gdzie się podziać.
- Nie jest tak źle – pocieszał go Teofil. – Wiatr ucicha.
- Tak, na dworze jest już o wiele spokojniej – powiedział Makary
nadsłuchując. – Ale grozi nam inne niebezpieczeństwo. Ktoś tu
idzie. Musimy się ukryć.
Po tych słowach Makary od razu dał nura do kufra i zatrzasnął
za sobą wieko. Bonifacemu udało się wdrapać do kieszeni stracha na
wróble, ale dotarł tam naprawdę w ostatniej chwili.
Teofil ukrył się za skrzynią. Nie było to najlepsze miejsce, ale
stąd przynajmniej mógł słyszeć rozmowę przybyszów, a był jej
bardzo ciekawy. Poza tym zamierzał od czasu do czasu wychylać się
zza skrzyni i przyglądać się rozmawiającym.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i wbiegły znane już skrzatowi
dzieci. Ale tym razem były jakieś inne. Wesołe, roześmiane.
- No i co, dobry miałam pomysł ? – zawołała dziewczynka. Teofil
przypomniał sobie, że ona ma na imię Ania. - Dobry?
- Dobry, dobry – potwierdził średni chłopiec, Zbyszek. - I
dziewczyny mogą czasem wymyślić coś sensownego.
- A widzicie ! Od razu pomyślałam, że zamiast się nudzić w domu,
możemy iść na strych, odwiedzić krasnoludki.
- Ty znowu o tych krasnoludkach ? – spytał najstarszy, Karol. Jeszcze ci się nie sprzykrzyło ? Mówisz o nich od miesiąca.
- Bo właśnie miesiąc temu zobaczyłam pierwszego krasnoludka w
moim życiu.
- Nie wierzę, że go widziałaś. – powiedział Zbyszek. - Ale w taki
dzień jak dzisiaj mogę się bawić choćby w krasnoludki.
- Ja też – dodał Karol. - Na dworze jest tak paskudnie, że nie da się
wyjść z domu. Ciągle tylko wieje i wieje. I to od wczoraj.
- Właśnie – potwierdził Zbyszek. – W dodatku mama wyciągnęła
wtyczki z telewizora i komputera, bo mówi, że w taką pogodę nie
powinno się włączać sprzętu elektrycznego.
74
- I czyta jakieś papiery – dodał Karol. – Mówi, że powinna się
zapoznać z dokumentami przed konferencją. I, że musi mieć spokój.
- Nie można przecież przez cały dzień grać w „ Chińczyka ” lub w
warcaby – Teofil usłyszał głos Zbyszka.
- Ani rysować, czy budować z klocków – to mówiła Ania. Teofil
dobrze rozpoznawał jej głos. - Dobrze, że przyszliśmy tutaj. Ten
strych to świetne miejsce do zabaw.
- No ! I to różnych – dodał Karol. - Na przykład w poszukiwanie
skarbów. Albo w piratów.
- Albo w dom. I jeszcze w teatrzyk – pamiętacie te stroje ? Można
się w nie przebierać i występować.
- A gdybyśmy przesunęli te rzeczy bardziej pod ściany, zrobiłoby się
tyle miejsca, że moglibyśmy tu biegać, a nawet ćwiczyć strzelanie do
bramki…
- I urządzać treningi karate.
- A mnie najbardziej podoba się jazda na koniu – powiedziała Ania. Pamiętacie tego konia na biegunach ?
- Szkoda tylko, że nie ma trzech takich koni – rozmarzył się
Zbyszek. - Bawilibyśmy się w Indian i kowboi. Każde z nas
galopowałoby na swoim koniu.
- Mamy takie wspaniałe miejsce do zabaw – powiedział Karol. – A
przez ostatni miesiąc przyszliśmy tu tylko dwa razy. Po sanki i narty.
Aż dziwne.
- Nie mieliśmy czasu – tłumaczył Zbyszek. - Ciągle coś się działo.
- Właśnie – potwierdził Karol. - Nie wiedziałem, że na wsi może być
tak ciekawie. Dawniej wydawało mi się, że tu jest strasznie nudno.
Pamiętacie ?
- A teraz mamy mnóstwo interesujących zajęć.
- Znowu tylko rozmawiamy – powiedziała lekko znudzona Ania. – A
przecież mieliśmy się bawić.
- Dobrze – przytaknął Zbyszek. – To w co się bawimy ?
- Jak to w co ? W krasnoludki.
- W krasnoludki ? – dopytywał Karol. - W to, że my jesteśmy
krasnoludkami ?
- Coś ty ! – oburzyła się Ania. - My jesteśmy za duzi. Pobawmy się,
że przyszliśmy odwiedzić krasnoludki, które mieszkają na strychu.
- Przyszliśmy – Teofil słyszał wyraźnie, że Karol bawi się w
krasnoludki wyłącznie z nudów. - I co dalej ?
- Musimy się z nimi przywitać – pouczała braci Ania. - Dzień dobry,
krasnoludki. Przyszliśmy do was w odwiedziny.
Teofil już chciał odpowiedzieć dziewczynce, ale przypomniał
sobie, że skrzaty nie powinny pokazywać się ludziom. Siedział więc
cicho. Wychylił się tylko lekko zza swojej skrzyni.
75
- Dzień dobry, krasnoludki – mówił Zbyszek. - Gdzie wy jesteście ?
- Nie pytaj ich o to – strofowała brata Ania. - One się nas trochę
boją.
- Dlaczego ? – spytał Karol.
- Bo tak ciągle krzyczymy, biegamy, kłócimy się – wytłumaczyła
Ania.
- Fakt – potwierdził Karol. - Gdyby tu naprawdę mieszkały
krasnoludki, mogłyby się nas przestraszyć.
- I na pewno nie wyszłyby do nas – dodał Zbyszek.
- A poza tym one myślą, że my nie lubimy wsi i tego domu – trafiła
w sedno Ania. - To dlatego nie chcą się nam pokazać.
- Kiedyś rzeczywiście nie lubiliśmy – powiedział Karol. - Ale teraz
wszystko się zmieniło.
- Właśnie – znowu odezwała się Ania. - Dawniej nie wiedzieliśmy,
że można tu robić tyle ciekawych rzeczy.
- Myśleliśmy, że tu jest nudno – uzupełnił Zbyszek. – Ale teraz
cieszę się, że tu mieszkamy.
- Ja też – Teofil usłyszał, że mówi to Karol. Skrzat zdziwił się
bardzo. Przecież ten Karol najbardziej narzekał na przeprowadzkę na
wieś.
- I ja – powiedziała Ania. - Ale bawmy się wreszcie. Krasnoludki,
przyszliśmy do was, bo chcemy się z wami zaprzyjaźnić. Czy
zostaniecie naszymi przyjaciółmi ?
Tu już Teofil nie wytrzymał. Zapomniał, że nie powinien się
ujawniać.
- Tak – powiedział cicho nie wychodząc zza swojej skrzyni.
- Słyszycie ?! Słyszycie ?! – triumfowała Ania. - On powiedział
„ tak ” ?
- Kto ? – spytał Zbyszek.
- Jak to kto ? Krasnoludek. Ten, którego kiedyś widziałam. A nie
wierzyliście !
- I nadal nie wierzymy – powiedział Karol. - To na pewno ty
udawałaś głos krasnoludka. Słyszałem, jak niedawno rozmawiałaś z
lalką. Mówiłaś najpierw za siebie, a potem za nią.
- Tak, w zabawie to się czasem zdarza – potwierdziła Ania. - Ale
tym razem to naprawdę nie ja.
- Tylko kto ? – spytał Zbyszek.
- No przecież mówię, że krasnoludek – upierała się Ania.
- To gdzie on jest ? – dopytywał Karol.
- Nie wiem. Schował się, bo wy się znowu kłócicie.
- Karol, ja też słyszałem, jak ktoś powiedział „ tak ” – odezwał się
Zbyszek. - I to na pewno nie Ania. Ona ma cieńszy głos. Ty nic nie
słyszałeś ?
76
- Słyszałem. I zastanawiam się, kto to mógł mówić. Wiem ! Jakieś
dziecko ukryło się na strychu, żeby zrobić nam kawał. Hej, ty, jak
masz na imię ?
- Teofil – wyrwało się Teofilowi.
Jakoś nie potrafił się opanować. Zakrył ręką usta i cichutko
siedział za swoją skrzynią.
- Widzicie ? – ucieszył się Karol. - To jakiś chłopiec.
- Nie znam żadnego chłopca o imieniu Teofil – zaprotestował
Zbyszek.
- Ja też nie – zgodził się Karol. - Ale dzieci ze wsi mają różne
dziwne imiona, których nie znaliśmy wcześniej. Teofil, przestań się
chować. Chodź do nas.
- Nie mogę.
- Dlaczego ? – spytał Zbyszek.
- Boję się.
- Nie bój się – uspokajał niewidzianego kolegę Karol. - Nie zrobimy
ci nic złego.
- Wcale się na ciebie nie gniewamy – dodał Zbyszek.
- No, wychodź wreszcie, krasnoludku – zawołała Ania.
„A, co tam” – pomyślał Teofil i odważnie wyszedł zza
skrzyni. Dzieci natychmiast go zobaczyły. Ania ucieszyła się bardzo.
Ale jej bracia byli wyraźnie wystraszeni.
- Ojej, kto to ? – wydukał Zbyszek.
- To… to… to… to naprawdę krasnoludek – jąkał się Karol.
- Taki… taki… taki… malutki.
- Nie bójcie się, chłopcy – powiedział Teofil przyjaźnie.
- Rany, on się rusza i mówi, jakby był prawdziwy – zauważył Karol.
- A przecież krasnoludki nie istnieją.
- Istnieją, istnieją – powiedziała Ania. - Tyle razy wam o tym
mówiłam, a wy nie chcieliście wierzyć.
- Skąd się tu wziąłeś, krasnoludku ? – zwrócił się do Teofila
Zbyszek.
- Mieszkam tu. I wcale nie jestem krasnoludkiem. Jestem skrzatem.
- Skrzatem ? – zdziwił się Karol - Nie wiedziałem, że skrzat i
krasnoludek to nie to samo.
- Jak mogłeś tego nie wiedzieć ? – oburzył się Teofil. - Wprawdzie
jesteśmy podobni do krasnoludków, a nawet dość blisko z nimi
spokrewnieni, ale one mieszkają w lesie lub pod ziemią, a my,
skrzaty, zawsze żyjemy w domach, razem z ludźmi.
- A ty od dawna mieszkasz w naszym domu ?
- Już ponad pięćdziesiąt lat. Ale znam ten dom od początku. A został
wybudowany sto lat temu.
- Sto lat ? – zdziwił się Zbyszek. - To ty jesteś aż taki stary ?
77
- Wcale nie jestem stary – powiedział Teofil lekko obrażony. - Mam
dopiero 193 lata. Jestem najmłodszy ze wszystkich skrzatów
mieszkających w tym domu.
- To tu mieszkają jeszcze inne skrzaty ? – zdziwił się Zbyszek.
- Tak, jeszcze dwa – odparł Teofil. - Bonifacy i Makary.
- A gdzie one są ? – spytała Ania.
- Schowały się. Skrzaty nie pokazują się ludziom.
- To dlaczego ty się pokazałeś ? – chciał wiedzieć Karol.
- Polubiłem was. Kiedy spytaliście, czy chcemy zostać waszymi
przyjaciółmi, nie wytrzymałem i powiedziałem, że tak. Zresztą Ania
widziała mnie już miesiąc temu.
- Tak, mówiła nam o tym – stwierdził Zbyszek. - Ale sądziliśmy, że
zmyśla.
- Nie, zobaczyła mnie naprawdę.
- A teraz chciałabym zobaczyć inne skrzaty. Czy one mogą do nas
przyjść ?
- Rozmawialiśmy kiedyś o tym. Makary nawet rozważał taką
możliwość. Ale Bonifacy za nic nie pokazałby się ludziom, a
zwłaszcza dzieciom. On bardzo nie lubi dzieci.
- Nieprawda – Bonifacy odezwał się tak niespodziewanie, że
wszyscy, i Teofil, i dzieci, aż podskoczyli.
- Ojej, kto to powiedział ? – spytał Zbyszek.
- Bonifacy – objaśnił Teofil. - Nie spodziewałem się, że włączy się
do naszej rozmowy.
- Musiałem się włączyć, skoro opowiadasz takie bzdury – Bonifacy
wychylił się z kieszeni stracha na wróble.
- Jak to bzdury ? – zdziwił się Teofil. - Przecież mówiłeś, że nie
lubisz dzieci.
- Kiedyś rzeczywiście nie lubiłem – przyznał się Bonifacy. - Ale to
było dawno. Obserwowałem was uważnie przez te wszystkie dni i
doszedłem do wniosku, że nie jesteście tacy źli, jak myślałem.
- Naprawdę ? – ucieszyła się Ania. - Polubiłeś nas trochę ?
- W każdym razie przestałem was nie lubić – powiedział ostrożnie
Bonifacy. - Ostatnio bardzo zmieniliście się na korzyść.
- Tak sądzisz ? – spytał Karol.
- Tak. Nie hałasujecie już tak strasznie, jak dawniej. A teraz, jak
słyszę, coraz bardziej podoba wam się w naszej wsi. To mnie do was
przekonało.
- A gdzie trzeci skrzat ? – zainteresował się Zbyszek. - Czemu do
nas nie wyszedł ?
- Jak miałem wyjść, kiedy siedzisz na kufrze ? – zabrzmiał
przytłumiony głos Makarego. - Próbowałem parę razy podnieść
wieko, ale jesteś taki ciężki, że nie mogłem go nawet uchylić.
78
- Ojej, przepraszam – zawołał Zbyszek zeskakując z kufra i unosząc
jego pokrywę.
Z jego wnętrza wyszedł trochę zziajany Makary. Mówił
prawdę. Rzeczywiście musiał się nieźle namęczyć, próbując
otworzyć wieko.
- No, nareszcie mogę do was dołączyć – powiedział. - Od dawna
chciałem z wami porozmawiać.
- O czym ? – zapytał Karol.
- O naszym wspólnym życiu. O tym, żeby pomagać sobie
wzajemnie, a przede wszystkim nie przeszkadzać.
- To my wam przeszkadzamy ? – zdziwiła się Ania.
- Nie, w zasadzie nie – próbował załagodzić sytuację Teofil. - Ale
odkąd wprowadziliście się tutaj, dużo zmieniło się w naszym życiu.
- Żyje nam się teraz o wiele trudniej – dodał Bonifacy.
- Dlaczego ? – spytał Zbyszek.
- Wasi rodzice zlikwidowali komorę. Dlatego ciężko nam zdobywać
jedzenie.
- A co wy jecie ? – zainteresował się Karol.
- To samo, co ludzie – odparł Bonifacy. - Wystarczą nam nawet
drobne okruszynki, ale wasza mama sprząta tak dokładnie, że
czasami i tego nam brakuje.
- Nie gniewajcie się na nas – przepraszała skrzaty Ania. - Nie
wiedzieliśmy o tym. Teraz zawsze będziemy zbierać dla was resztki
jedzenia.
- I codziennie przyniesiemy wam je na strych – dodał Zbyszek.
- Och, to dobrze – ucieszył się Teofil. - Dziękujemy wam bardzo.
- Ale nie dawajcie nam wszystkiego, co wam zostanie – powiedział
Bonifacy. - To byłoby dla nas za dużo.
- Tak, wystarczy nam trochę – dodał Makary. - Resztę zanoście do
starego karmnika, zawieszonego na jabłonce. W zimie trzeba
dokarmiać ptaki.
- Masz rację – powiedział Karol. - Nie pomyśleliśmy o tym.
- I jeszcze jedna sprawa – powiedział Bonifacy. - My wstajemy
bardzo wcześnie. O czwartej rano. Dlatego zawsze śpimy po
obiedzie.
- Właśnie – wszedł mu w słowo Makary. - Chcieliśmy was prosić,
żebyście nie hałasowali o tej porze.
- Dobrze – zgodził się Karol. - Możemy w tym czasie odrabiać
lekcje.
- Albo rysować – dodała Ania.
- Albo chodzić na sanki – dorzucił Zbyszek. - A wiosną, czy latem –
na spacer – do lasu lub nad rzekę.
79
- Jesteście bardzo mili – pochwalił dzieci Teofil. - Jeśli dotrzymacie
obietnicy, będzie nam się tu żyło wspaniale.
- Na pewno dotrzymamy – obiecała Ania. - I chcemy was przeprosić
za te hałasy. Nie wiedzieliśmy, że przeszkadzamy wam spać.
- To my powinniśmy was przeprosić – powiedział Bonifacy,
spuszczając głowę.
- Tak, zachowywaliśmy się okropnie – dodał Teofil.
- Aż wstyd się przyznać, jacy byliśmy dla was niedobrzy –
powiedział Makary.
- Co robiliście ? – zapytał z zainteresowaniem Karol.
- Chcieliśmy was stąd wypędzić – odparł Bonifacy.
- I specjalnie robiliśmy wam na złość – dodał Makary.
- Kiedy ? – zdziwił się Zbyszek.
- Wkrótce po waszym przyjeździe – wyjaśnił Teofil. - Pamiętacie te
powiązane sznurówki, kaszę w cukiernicy, groch w łóżku, popiół na
podłodze ?
- To wszystko była wasza sprawka ? – spytał Karol.
- Tak – przyznał ze skruchą Bonifacy. - I jeszcze raz za to
przepraszamy.
- Widzicie ? Widzicie ? – cieszyła się Ania. - Ja to odkryłam już
wtedy.
- Słyszeliśmy, jak o tym mówiłaś – powiedział Makary. - Jesteś
bardzo bystra.
- Tak, nasza siostra ma czasem dobre pomysły – zgodził się Zbyszek.
- Trzeba jej to przyznać.
- W ogóle Ania to mądra dziewczyna – potwierdził Karol. - Ale nic
dziwnego. Gdy ktoś ma takich braci…
Po tych słowach wszyscy wybuchnęli śmiechem. A potem
odezwał się Teofil.
- Wiecie, lubimy was coraz bardziej. Jesteście tacy sympatyczni.
- My też was polubiliśmy – powiedziała Ania. – I bardzo
chcielibyśmy się z wami zaprzyjaźnić.
- My też – wykrzyknął radośnie Teofil.
- Przede wszystkim powinniśmy się lepiej poznać – powiedział
rozsądnie Bonifacy. – I częściej się spotykać.
- Właśnie – przyklasnął Makary. – Przychodźcie tu do nas jak
najczęściej.
- Będziemy przychodzić. Przyrzekamy – powiedział poważnie
Zbyszek.
- A my obiecujemy, że za każdym razem, gdy nas odwiedzicie,
opowiemy wam jakąś bajkę – rzekł Makary.
80
- Albo ciekawą historię o ludziach, którzy dawniej żyli w naszej wsi
– dorzucił Bonifacy. - Mieszkamy tu tak długo, że widzieliśmy wiele
interesujących wydarzeń.
- A czy moglibyście opowiedzieć nam coś już dzisiaj ? – spytała
Ania.
- Dobrze – zgodził się Makary. – Opowiemy wam historię tego
domu. Chcecie ?
- Pewnie ! – zawołały dzieci.
- Działo się to sto lat temu – zaczął Bonifacy. - W miejscu, gdzie stoi
dzisiaj nasz dom, było puste pole. I pewnego dnia…
Ale tego popołudnia skrzatom nie udało się jeszcze
opowiedzieć historii starego domu. Bo właśnie w tym momencie
mama zawołała dzieci na podwieczorek.
- Idźcie szybciutko – powiedział Bonifacy. - Nie przejmujcie się
historią. Skończymy ją następnym razem.
- A potem opowiemy wam jeszcze wiele innych – dodał Teofil.
- No, schodźcie już na dół – popędzał Makary. - Mama czeka.
Dzieci poszły. Ale następnego dnia zaraz po szkole popędziły
na strych. I z zainteresowaniem wysłuchały historii starego domu. A
potem wielu, wielu następnych, równie ciekawych.
81
Zakończenie
Minął prawie rok, odkąd przeprowadziliśmy się na wieś. I jest
nam tu dobrze. Wcale już nie chcemy wracać do miasta. A ludzie z
miasta, którzy do nas przyjeżdżają, nie mogą się nachwalić
wszystkiego.
Pierwsi odwiedzili nas babcia, dziadek, wujek i ciocia.
Przyjechali na Boże Narodzenie i zachwycali się wszystkim. Naszym
dużym domem, nowoczesną łazienką, pysznymi daniami, które
przyrządziła mamusia, stojącą przed domem żywą choinką, którą
ubraliśmy razem z rodzicami. Babcia powiedziała, że dopiero na wsi
czuje się prawdziwą atmosferę świąt Bożego Narodzenia.
A potem my pojechaliśmy do miasta na pierwszy tydzień ferii.
Odwiedziłem kolegów i opowiedziałem im, jak świetnie mieszka mi
się na wsi. I oni wszyscy chcieli do mnie przyjechać. A ja ich
zaprosiłem do nas na wakacje. Nasi rodzice się zgodzili. Ale rodzice
większości kolegów mieli inne plany wakacyjne. Tylko mama
Krzyśka pozwoliła mu przyjechać do nas na dwa tygodnie. No i
rodzice Marcela, kolegi Zbyszka.
Wiosną wspólnie z mamą i tatą wzięliśmy się porządnie do
pracy w ogródku. Zasadziliśmy dużo różnych warzyw i kwiatów. I
wkrótce nasz ogródek wyglądał najpiękniej ze wszystkich ogrodów z
całej wsi. Pomidory, papryka i rzodkiewki, które w nim urosły, były
przepyszne. A jeszcze bardziej smakowały nam maliny, porzeczki i
agrest, które wyrosły na posadzonych przez nas krzewach.
A potem skończył się rok szkolny i okazało się, że jestem
najlepszym uczniem w klasie. Dostałem piękną książkę i dyplom za
osiągnięcia sportowe. Bo drużyna piłki nożnej z naszej szkoły zajęła
pierwsze miejsce w całej gminie wśród zespołów z klas I – III. A ja
byłem jej kapitanem.
Podczas wakacji przyjechali do nas Krzysiek i Marcel, i
wspólnie z kolegami ze wsi bawiliśmy się świetnie. Kąpaliśmy się w
rzece, budowaliśmy w lesie szałas i graliśmy w piłkę na szkolnym
boisku. A potem my pojechaliśmy na dwa tygodnie nad morze.
Mogliśmy sobie na to pozwolić, bo zarabiali oboje rodzice, a
w dodatku, jak mówiła mama, życie na wsi jest tańsze niż w mieście.
Słyszałem, jak rodzice rozmawiali, że odłożyli już tyle pieniędzy, ile
wcześniej wydali na zrobienie łazienki, i że za rok będzie ich już stać
na pierwszą ratę na mieszkanie. Mówili, że teraz, kiedy oboje mają
stałą pracę, na pewno dostaną kredyt. Ale i oni nie marzyli już o
powrocie do miasta. Planowali, że jeśli pani Amelia zechce zostać w
Nowym Jorku na stałe, może odkupią od niej domek. A jeśli
82
zdecyduje się wrócić, spróbują poszukać jakiegoś niedrogiego
domku w okolicy.
Bardzo chciałbym zostać na wsi. A najbardziej w naszym
domu. Bo mieszkają w nim nasi wierni przyjaciele – domowe
skrzaty. Odwiedzamy je codziennie, choć niekiedy na krótko, bo
mamy tu mnóstwo ciekawych zajęć. A one opowiadają nam zawsze
wspaniałe historie.
Kielce – Łojdy, czerwiec – wrzesień 2012
83