Turysta w świecie Amberu
Transkrypt
Turysta w świecie Amberu
Niefrasobliwie o matematyce (1) Turysta w świecie Amberu - Wyobraźmy sobie szklaną kulę… która zresztą wcale nie musi być szklana… a tak właściwie to i kula jest niepotrzebna… (Anonimowy wykładowca matematyki) Trzeba przyznać – Naczelny ma intuicję. Wywołując mnie do tablicy na stronie 14 Informatora 252 przewidział, Ŝe będę miał ochotę to napisać. A chodziło mu o matematykę, do której adeptów mam zaszczyt się zaliczać. Jak wiadomo od czasów Platona, wszyscy tkwimy uwięzieni w jaskini, plecami do wejścia, i oglądamy kiepski teatr cieni na jej tylnej ścianie (nawiasem mówiąc, jest to celna satyra na teleoglądactwo). Cienie rzuca prawdziwy świat, który Platon zwał światem idei, a Roger Zelazny Amberem. Świat, którym jako jedna z nielicznych zajmuje się matematyka. Prawdziwy przedmiot, zrekonstruowany podług swego cienia, nazywamy skromnie jego modelem matematycznym. Takich modeli tworzy na pęczki np. fizyka, ale ta uŜywa ich tylko do nawigacji w cieniu Amberu zwanym Ziemią (lub Wszechświatem). Takie stworzone ad hoc instrumenty nawigacyjne często wyglądają jak ów nieszczęsny robot z Cyberiady, cały połatany i powiązany sznurkami. Dopiero matematyk, nie mogąc znieść takiej profanacji, naprawia go i poleruje, aby zgodnie z przeznaczeniem błyszczał, dźwięczał i promieniował, a nie imitował jakiegoś bladawca z naszego cienia Ziemi. Swój świat idei ma takŜe literatura fantastyczna. Jest on ciągle poszerzany, lecz najczęściej twórczość na tym polu polega na konstruowaniu światów cieni rzucanych w róŜnoraki sposób przez znane juŜ idee. W zaleŜności od rodzaju rzutowania dostajemy wtedy nowy/stary świat SF, fantasy czy horroru. Matematyka przeciwnie, woli zajmować się samym światem idei, traktując cienie jedynie jako źródło inspiracji (czy rekonstrukcji). Co ciekawe, takŜe idee matematyczne okazują się z reguły cieniami idei jeszcze wyŜszego rzędu, co oznacza moŜliwość zbudowania kolejnego poziomu abstrakcji, po nim następnego i tak dalej. śeby się w tym wszystkim nie pogubić, konieczna jest wyjątkowo surowa samodyscyplina, poniewaŜ świata idei nie umiemy oglądać bezpośrednio. Inaczej mówiąc, matematycy starają się trzymać jak najdalej od Dworców Chaosu, pozostawiając te rejony poezji bądź filozofii. Nie znaczy to jednak, Ŝe są oni obywatelami Amberu – nic podobnego, są w nim co najwyŜej zagubionymi turystami. Stare, uznane teorie matematyczne są tu jak szerokie szlaki w nieznanym terenie, natomiast działalność badawcza przypomina raczej przedzieranie się przez chaszcze – tam, gdzie być moŜe w przyszłości pojawi się jakaś nowa droga. No a reszta obszaru Amberu to po prostu terra incognita. Wśród idei matematycznych jest jedna szczególna, która prawdopodobnie nie rzuca Ŝadnego cienia, choć zdania w tej sprawie są mocno podzielone. Jest to pojęcie nieskończoności, zajmujące w matematyce miejsce centralne, lecz będące źródłem licznych paradoksów. Ale o tym dopiero w następnym odcinku. Andrzej Prószyński Niefrasobliwie o matematyce (2) Biwakowanie na lodzie Matematyka to dziedzina, w której nigdy nie wiemy, o czym mówimy, ani czy to, co mówimy, jest prawdą. (Bertrand Russell, 1872-1970) KaŜda idea platońska rzuca tak wiele nieprzewidywalnych cieni, Ŝe pierwsza część powyŜszego motta zdaje się jak najbardziej usprawiedliwiona. Za to druga to znacznie powaŜniejsza sprawa. ChociaŜ w świecie idei (czyli Amberze) istnieje wszystko, co jest do pomyślenia, matematyczne istnienie wymaga czegoś więcej: zgodności ze Wzorcem. Oznacza to między innymi oczekiwanie, Ŝeby Ŝadne dwa sprzeczne ze sobą stwierdzenia nie były jednocześnie prawdziwe. OtóŜ gdyby tak się stało, zgodnie z regułami logiki juŜ dalej absolutnie wszystko musiałoby być prawdziwe, a matematycy pozostaliby bez pracy. Był nawet jeden taki potencjalny bezrobotny, który co jakiś czas ogłaszał, Ŝe odnalazł sprzeczność w matematyce, ale potem – aŜ do następnego razu – odwoływał. Czy moŜemy zagwarantować, Ŝe matematyka nie jest sprzeczna? To zaleŜy od tego, jaki jest nasz stosunek do idei nieskończoności. Kurt Gödel dowiódł (1931), Ŝe jeśli jakaś teoria zawiera to pojęcie, to nie moŜna udowodnić jej niesprzeczności metodami samej matematyki.*) Tym samym okazało się, Ŝe pole biwakowe, na którym od 25 wieków matematycy koczują w świecie Amberu, zostało załoŜone na kruchym lodzie. TuŜ obok za to, juŜ na twardym gruncie, stoi namiocik z napisem Finityści. To ci odszczepieńcy, którzy sądzą, Ŝe nieskończoność nie istnieje. Uczciwie mówiąc, mają trochę racji. Po pierwsze, jako się rzekło poprzednim razem, prawdopodobnie idea ta nie rzuca Ŝadnego cienia, przynajmniej w świecie Ziemi. Po drugie, w samej matematyce nie uŜywa się z reguły (na przykład) wszystkich liczb na raz – zwykle wystarczy ich skończona ilość. Tak więc według finitystów istnieją tylko te liczby, których juŜ zdąŜyliśmy uŜyć, a kolejne ewentualnie zostaną przez nas stworzone w przyszłości. Zawsze jednak będzie istnieć tylko skończona ich ilość jednocześnie. O finitystycznej matematyce wiadomo, Ŝe jest niesprzeczna, większość turystów w świecie Amberu uwaŜa jednak, Ŝe jest zbyt uboga, a Ŝycie na lodzie jest ciekawsze. A skoro ów dotąd nie trzasnął i wybicie przerębli jeszcze nikomu nie wyszło… Krótko mówiąc, przyjmujemy odwaŜnie, Ŝe nieskończoność istnieje, otwierając w ten sposób puszkę Pandory. Nie moŜe bowiem istnieć tylko jeden rodzaj nieskończoności, ale od razu całe ich mnóstwo. Dla przykładu mamy nieskończenie wiele liczb rzeczywistych, nie moŜna ich jednak wszystkich ustawić w ciąg, tak jak liczby naturalne, a więc tych pierwszych jest „więcej” (continuum) niŜ tych drugich (alef zero). Słynna Hipoteza Continuum (Georg Cantor, 1878) głosiła, Ŝe pomiędzy tymi dwiema nieskończonymi wielkościami nie ma innych pośrednich, zanim okazało się (Paul Cohen, 1963), Ŝe nie moŜna tego udowodnić i tylko od naszej decyzji zaleŜy, czy owe nieskończoności istnieją i jak wiele ich jest. Ale to dopiero początek paradoksów. Andrzej Prószyński *) Znana nadinterpretacja tego twierdzenia głosi, Ŝe Ŝaden dostatecznie skomplikowany system – np. ludzki mózg – nie moŜe poznać sam siebie. Niefrasobliwie o matematyce (3) Nie zadzieraj z fryzjerem! W pewnym miasteczku Ŝyje fryzjer, który goli tych wszystkich, którzy nie golą się sami. Czy powinien golić sam siebie? (Paradoks golibrody) Widać, Ŝe facet ma powaŜny kłopot, bo jeśli by się nie golił, to powinien się golić, i vice versa. A jeśli przypadkiem nazywa się Sweeney Todd, to nie denerwujmy go paradoksami, bo otrzymamy gościa zabijającego tych wszystkich, którzy nie są samobójcami. W obu wypadkach dylemat wynika z tego, Ŝe oceniający jest jednocześnie ocenianym, czego naleŜy unikać (dlatego w GKF-ie mamy Komisję Rewizyjną). Na gruncie matematyki odpowiednikiem obu paradoksów jest zbiór tych wszystkich zbiorów, które nie są swoimi własnymi elementami. MoŜna zapytać, czy ten zbiór jest, czy teŜ nie jest swoim własnym elementem, nie otrzymując Ŝadnej sensownej odpowiedzi (paradoks Russella). Wniosek jest taki, Ŝe ów dziwny twór nie przeszedł testu zgodności z Wzorcem Amberu, a więc po prostu nie istnieje. Co teŜ stanowi gwóźdź do trumny tzw. naiwnej teorii zbiorów, która beztrosko definiowała wszystko, co tylko da się pomyśleć, lawirując w pobliŜu Dworców Chaosu. Objawem zmiany podejścia do zbiorów jest między innymi przestrzeganie ścisłej hierarchii: są elementy, potem zbiory tych elementów, potem rodziny czyli zbiory zbiorów i tak dalej. Podobnie w informatyce – mamy pliki, potem katalogi (foldery) plików, potem katalogi katalogów, itd. Wyklucza się przy tym paradoks Russella: Ŝaden katalog nie moŜe być swoim własnym elementem, chyba Ŝe w wyniku błędu komputera, co pewnie kaŜdemu choć raz się przydarzyło. Fundamentem współczesnej matematyki jest tak zwany aksjomat wyboru. Mówi on, Ŝe mając dowolną rodzinę zbiorów moŜna wybrać po jednym elemencie z kaŜdego z tych zbiorów, tworząc z nich nowy zbiór. Brzmi to dość niewinnie, ale pozory mylą. Wynika z niego na przykład twierdzenie Banacha i Tarskiego o paradoksalnym rozkładzie kuli, mówiące, Ŝe kulę moŜna rozłoŜyć na pięć części, z których po odpowiednim przemieszczeniu moŜna złoŜyć dwie kule identyczne z wyjściową.*) Jak widać, mamy tu do czynienia z cudownym rozmnoŜeniem, na podstawie argumentacji nie moŜna jednak wywnioskować, jak to konkretnie zrobić, bo jest to tak zwany czysty dowód istnienia. Tego typu rozumowania kwestionują konstruktywiści, którzy uwaŜają, Ŝe dowód istnienia jakiegoś obiektu musi zawierać jego precyzyjną konstrukcję. W świecie Amberu ci malkontenci rozbili swój namiot tuŜ obok finitystów, gdyŜ podobnie jak tamci są ignorowani przez większość, i to dokładnie dla tych samych przyczyn (bo na lodzie jest fajniej). Tym niemniej ogół matematyków do pewnego stopnia przyznaje im rację, przedkładając konstruktywne dowody nad niekonstruktywne, nie rezygnując jednak przy tym z aksjomatu wyboru. Tak więc matematycy znów zostali na lodzie, ale mają za to jedną zabawkę więcej. Andrzej Prószyński *) Istnieją więc zbiory w przestrzeni, którym nie moŜna w rozsądny sposób przypisać objętości (tzw. zbiory niemierzalne). Twierdzenie to stało się punktem wyjścia mojego opowiadania O szkodliwości pchania kuli, zamieszczonego niegdyś w Clapsie 22 (http://matematyka.ukw.edu.pl/~ap/teksty/Pchanie%20kuli.pdf). Niefrasobliwie o matematyce (4) Bracia Marx Jedność dzieli się na dwoje. (Twierdzenie Mao Tse-tunga) W swoich przepysznych komediach bracia Marx występowali najczęściej we trójkę: Groucho, Chico i Harpo. W porywach dołączał do nich Zeppo, a takŜe (tylko na scenie) Gummo. Za PRL-u znani byli takŜe inni bracia Marx: Marks, Engels i Lenin (w porywach takŜe Stalin i Mao). Pracowali w tej samej branŜy, ale reprezentowali Ciemną Stronę Mocy, więc ich humor był czarny jak noc i cięŜki jak płyta grobowa. Zainspirowali za to wielu naszych rodaków, którzy tak jak Bareja i Pietrzak dbali o to, Ŝeby Polska rosła w humor, a ludzie Ŝyli weselej. Owi klasycy czarnej komedii starali się sprawiać wraŜenie, Ŝe znają się absolutnie na wszystkim. Same dzieła Stalina w katalogu biblioteki uniwersyteckiej zajmowały prawie dwie szufladki (rekord Guinessa murowany). Z kolei Engels, który w tym gronie uchodził za największego mózgowca, wtrącał chętnie swoje trzy grosze do róŜnych nauk, w tym do matematyki. Z jednym z jego dzieł na jej temat miałem niekłamaną przyjemność zapoznać się w ramach obowiązkowych lektur do egzaminu doktorskiego z filozofii. Gdybym miał tę ksiąŜkę, postawiłbym ją pewnie obok takich rarytasów jak Nauka Świata Dysku czy Wstęp do imagineskopii Śledzia Otrembusa. Niestety, jestem zmuszony do odtwarzania jej zawartości z pamięci. Tematem krytyki (jakŜeby inaczej) był rachunek całkowy, a konkretnie jego zastosowanie do obliczania objętości brył. Sam pomysł jest bardzo stary i wywodzi się jeszcze od Archimedesa, który wyprowadzał wzory na objętość przy pomocy prostego zabiegu. OtóŜ naleŜy pociąć bryłę na bardzo cienkie plasterki i następnie policzyć objętość kaŜdego z nich poprzez pomnoŜenie pola podstawy przez jego grubość. Po zsumowaniu otrzymujemy przybliŜoną objętość bryły (czyli cień tej objętości), która jest tym dokładniejsza, im cieńsze są plasterki. Ostatni etap to przejście do granicy, czyli odtworzenie objętości przy pomocy jej cieni (przybliŜeń). Natomiast rachunek całkowy dostarcza metod, które pozwalają to zrobić szybko, bez konieczności oglądania kaŜdego plasterka z osobna. Do skrytykowania tego pomysłu Engels wytoczył najcięŜsze działa – stwierdził mianowicie, Ŝe materia nie składa się z punktów, tylko z atomów, a więc cała metoda jest z gruntu fałszywa. Dokładna analiza doprowadziła go do wniosku, Ŝe matematycy systematycznie pomijają te atomy, które znajdują się w wierzchołkach brył, a zatem wyniki ich obliczeń są do kitu. I co na to powiecie doświadczeni juŜ czytelnicy tego cyklu? Czy kogoś takiego wpuszczono by do Amberu? Osobiście wątpię. Na zakończenie krótka anegdotka. Pewien radziecki matematyk zamieścił kiedyś w swoim artykule następującą informację: Dowód patrz Lenin, Dzieła, tom XX, str.72, wiersz szósty od góry. Było to całkiem zgodne z duchem czasu, więc tylko jedna osoba zadała sobie trud weryfikacji. W podanym miejscu było napisane: To jest prawda. Amen. Andrzej Prószyński Niefrasobliwie o matematyce (5) Trochę o niemoŜliwości Z nieba nie mogą spadać kamienie, poniewaŜ w niebie nie ma Ŝadnych kamieni. (oświadczenie Akademii Francuskiej, XIX w.) Parę lat przed lotem braci Wright lord Kelvin dowodził, Ŝe nie jest moŜliwe zbudowanie maszyny latającej cięŜszej od powietrza, a gdyby nawet, to w Ŝadnym wypadku nie dałoby się nią sterować. TuŜ przed rundką Gagarina mój znajomy kategorycznie twierdził, Ŝe człowiek nie moŜe polecieć w Kosmos, a jeŜeli juŜ, to w Ŝadnym razie nie będzie mógł wrócić. Obecnie słyszymy, Ŝe absolutnie niewykonalne są podróŜe międzygwiezdne, itd. Wniosek jest jeden: jeŜeli ktoś ci mówi, Ŝe coś jest niemoŜliwe – nie wierz mu. Dlaczego ci pesymiści okazali się niewiarygodni? Ano dlatego, Ŝe świat rzeczywisty nie jest światem idei, w którym wszystko chodzi jak w zegarku. Natomiast gdy bywalec Amberu twierdzi, Ŝe coś jest niemoŜliwe, zawsze wie dokładnie, co ma na myśli, i jego słuchacze równieŜ, bo opiera swą wypowiedź na precyzyjnych załoŜeniach. Jeśli więc Platon bądź jeden z jego następców uwaŜa coś za niewykonalne, moŜna mu wierzyć, poniewaŜ wie, co mówi.*) Oto kilka niemoŜliwości. Gdyby ktoś chciał wykafelkować płaszczyznę w najbardziej nudny sposób, a więc uŜywając jednakowych płytek będących wielokątami foremnymi, to nie zdołałby tego zrobić inaczej, jak tylko za pomocą trójkątów równobocznych, kwadratów lub sześciokątów foremnych (na wzór plastra miodu). Jeśli by za to, w przystępie megalomanii, chciał tak samo potraktować kulę ziemską, mógłby otrzymać tylko i wyłącznie jeden z pięciu moŜliwych wielościanów foremnych, czyli tak zwanych brył platońskich: czworościan, sześcian, ośmiościan, dwunastościan lub dwudziestościan. Inne wielościany foremne po prostu nie istnieją, choć jest cała masa tak zwanych wielościanów półforemnych (na przykład klasyczna piłka zszyta jest z pięciokątów i sześciokątów foremnych). Łącząc odcinkami środki ścian brył platońskich, otrzymujemy znowu wielościany foremne, w szczególności z dwunastościanu dwudziestościan i vice versa. Taka podwójna siatka na kuli ziemskiej podobno realnie istnieje i wyznacza np. uskoki tektoniczne, miejsca narodzin staroŜytnych cywilizacji czy Trójkąt Bermudzki. PoniewaŜ jednak w Internecie nie moŜna znaleźć tej teorii, więc jakby nie istniała. Pisze się za to o Keplerze i jego harmonii sfer wykorzystującej bryły platońskie, tudzieŜ o mnóstwie innych ezoterycznych interpretacji. Inne niemoŜliwości wiąŜą się z konstrukcjami geometrycznymi, np. z przysłowiową juŜ kwadraturą koła, podziałem kąta na trzy równe części czy pewnymi wielokątami foremnymi (napiszę o nich w następnym odcinku). Nie da się teŜ znaleźć wzorów na rozwiązywanie równań stopnia piątego i wyŜszych. Tu matematycy musieli przezwycięŜyć samych siebie, przechodząc od pytania Jak to zrobić? do pytania Czy to moŜliwe? i w ten sposób dowodząc naukowej dojrzałości swojej dziedziny. A stało się to dopiero w XIX wieku. Andrzej Prószyński *) Co prawda w odcinku drugim Bertrand Russell głosił coś wręcz przeciwnego, teraz jednak mogę juŜ zdradzić, Ŝe była to zwykła kokieteria, czyli właściwa matematykom potrzeba epatowania róŜnymi fajnymi paradoksami. Szybka autoanaliza uświadomiła mi, Ŝe jest to równieŜ główna siła napędowa niniejszego cyklu. Niefrasobliwie o matematyce (6) Dziesiąty ksiąŜę Amberu W kaŜdej nauce tyle jest prawdziwej wiedzy, ile jest w niej matematyki. (Karl Friedrich Gauss, 1777-1855) Oto wypowiedź godna prawdziwego Amberyty, który nie zawraca sobie głowy jakimiś cieniami, nieprawdaŜ? …chyba, Ŝe są dostatecznie wyraziste. Gauss zajmował się fizyką teoretyczną, geodezją i astronomią, ale jego prawdziwą miłością była królowa nauk, o której tu niefrasobliwie rozprawiamy. Zwany był juŜ za Ŝycia księciem matematyków i podobno „wiedział wszystko”, więc moŜe rzeczywiście był jakimś zagubionym dziedzicem Amberu? Gauss pozostawił swój ślad właściwie w kaŜdym dziale matematyki, najbardziej podobno jednak cenił sobie konstrukcję siedemnastokąta foremnego (tzn. takiego, który ma równe boki i równe kąty), którą odkrył jako dziewiętnastolatek. Legenda głosi nawet, Ŝe chciał mieć nagrobek tego kształtu. Czy jako siedemnastolatek próbował skonstruować dziewiętnastokąt foremny, historia milczy, dowiódł jednak później, Ŝe zadanie to (jak i wiele innych) jest niewykonalne. Tu godzi się przypomnieć, Ŝe chodzi o działania w świecie idealnym (Amberze), a nie w cieniu Ziemi, gdzie wszystko moŜna skonstruować dowolnie dokładnie, czyli prawie, ale to prawie decyduje o wszystkim. Istnieje np. dość prosta i bardzo dokładna (w granicach grubości kresek), tym niemniej przybliŜona konstrukcja siedmiokąta foremnego, którą moŜna odszukać w podręcznikach dla inŜynierów. Nie jest ona jednak matematycznie poprawna, co oznacza, Ŝe w świecie Amberu nie istnieje. Mamy więc do czynienia z czymś, czego Platon nie przewidział – są takie cienie, które przez nic nie są rzucane. Cyril Northcote Parkinson (ten od prawa Parkinsona o biurokracji) lansował kiedyś pogląd, twórczo parodiujący nasze dzisiejsze motto, Ŝe kaŜdy tekst roszczący sobie prawo do naukowości powinien w charakterze ozdobnika zawierać jakąś formułę matematyczną, najlepiej malowniczą i wielce skomplikowaną.*) Ośmielony tą ideologią, pozwolę sobie podać pochodzący od Gaussa niespecjalnie malowniczy wzór, określający ilość boków (n) tych wielokątów foremnych, które moŜna skonstruować w klasyczny sposób, czyli przy pomocy cyrkla i linijki. Mianowicie n jest iloczynem n = 2sp1…pm , gdzie s,m = 0,1,2,…, a p1,…,pm są róŜnymi liczbami pierwszymi, które na dodatek są tak zwanymi liczbami Fermata, czyli liczbami postaci Fk = 2t + 1, gdzie t = 2k, dla k = 0,1,2,… Konkretniej, F0 = 3, F1 = 5, F2 = 17, F3 = 257, F4 = 65537, itd. Pierre de Fermat, odkrywca tych liczb (o którym napiszę w następnym odcinku), uwaŜał, Ŝe wszystkie one są pierwsze. Wymienione powyŜej rzeczywiście są, lecz juŜ następna, F5 = 4294967297, jest liczbą złoŜoną. Co więcej, nie wiemy, czy wśród liczb Fermata istnieją jeszcze jakiekolwiek inne liczby pierwsze poza powyŜszymi. Tłumacząc to wszystko po ludzku: moŜna skonstruować wielokąty foremne o liczbie boków 3,4,5,6,8,10,12,15,16,17,20,…, a nie moŜna o ilości boków 7,9,11,13,14,18,19,21,… A co z liczbami F3 = 257 i F4 = 65537, naleŜącymi, jak by nie było, równieŜ do pierwszej serii? Myślicie, Ŝe nikomu się nie chciało wykonać odpowiednich konstrukcji? I tu się mylicie – dzieło Ŝycia pewnego pasjonata tego zagadnienia jest przechowywane na uniwersytecie w Getyndze w kilku duŜych skrzyniach. Andrzej Prószyński *) W swoim czasie znany był tzw. wzór Dudy (matematyka i ministra jednocześnie), określający wysokość finansowania poszczególnych uczelni publicznych. Dziś pozostały po nim jedynie miłe wspomnienia. Niefrasobliwie o matematyce (7) Wielkie, ale nie za bardzo Znalazłem naprawdę zadziwiający dowód tego twierdzenia, lecz margines jest za mały, Ŝeby go pomieścić. (Pierre de Fermat, 1601-1665) Oto najsłynniejsza wypowiedź drugiego (poza Gaussem) potencjalnego Amberyty, zakamuflowanego w cieniu Ziemi jako prawnik z Tuluzy. Czytając przełoŜoną właśnie na łacinę Arytmetykę Diofantosa z Aleksandrii (III w. n.e.), popisywał się na marginesach innymi kojarzącymi mu się faktami ze świata Amberu, nie zaprzątając sobie zbytnio głowy dowodami. TuŜ obok równania Pitagorasa (x2+y2=z2) napisał, Ŝe podobne równanie xn+yn=zn (gdzie n>2) nie ma rozwiązań w liczbach całkowitych dodatnich, dodając na odczepnego nasze dzisiejsze motto. Po śmierci Fermata jego syn wydał te notatki, i tu dopiero się zaczęło. Udowodniono bowiem kolejno wszystko to, co ów zmarginalizował, poza powyŜszym, i co obecnie nosi nazwę Wielkiego Twierdzenia Fermata (WTF).*) Matematycy (jako ogół) to tacy dziwni ludzie, którzy jak się juŜ na coś zasadzą, to nie odpuszczą. Przez dwa wieki wielu słynnych matematyków popełniło fałszywe dowody WTF, oparte na pozornie oczywistych, lecz nieprawdziwych przesłankach. Sprowokowana nimi analiza stymulowała rozwój wiedzy matematycznej, w tym zwłaszcza powstanie nowoczesnej algebry. I w tym tkwi jedyna wielkość problemu, który sam w sobie nie jest jakoś szczególnie ekscytujący. Nieprzystępność jednak prowokuje i podgrzewa atmosferę wokół zagadnienia, obiecując nagrodę w postaci wiekuistego splendoru. Dobrze oddaje to następująca anegdota: Pewien XIX-wieczny matematyk panicznie bał się podróŜy morskich. Kiedy musiał taką odbyć, rozsyłal do kolegów po fachu listy z wiadomością, Ŝe udowodnił WTF, ale szczegóły poda po powrocie. Zamiast tego wszystko odwoływał, aŜ do następnego rejsu. Kiedy ktoś go zapytał, czemu tak postępuje, ten odpowiedział: Pan Bóg nie dopuści, Ŝeby taki ateista jak ja odszedł w pełni chwały. (Co, nawiasem mówiąc, udało się Fermatowi). Udowodnienie WTF zajęło w sumie około 350 lat. W 1993 r. Andrew Wiles przedstawił dowód tego faktu za pomocą metod zrozumiałych jedynie dla nielicznych matematyków. Zanim to się jednak stało, mieliśmy przez ostatnie stulecie zwątpienie fachowców zmieszane z entuzjazmem amatorów, zwiedzionych pozorną prostotą zagadnienia. Pospolita aberracja umysłowa zwana fermatyzmem objawiała się u tych drugich skrajną nieufnością wobec tych pierwszych, podejrzewanych o chęć zawłaszczenia rezultatów ich pracy. Sam miałem na studiach kolegę fermatystę, który nie zaliczył nawet I roku. Wychodzi więc na to, Ŝe dowód Wilesa trafił w sedno, eliminując skutecznie jedną z chorób cywilizacyjnych. Kiedy w połowie ubiegłego wieku zapytano kilku znanych polskich uczonych, jakie jest najwaŜniejsze zadanie nauki w najbliŜszym pięćdziesięcioleciu, matematyk, Hugo Steinhaus, odpowiedział, Ŝe złapanie muchy na KsięŜycu. Następnie wyjaśnił zdumionemu rozmówcy, Ŝe samo w sobie jest to nieistotne, lecz by tego dokonać, trzeba rozwinąć metody, jakie dziś są jeszcze nie do pomyślenia. Jest to dobra metafora zmagań z WTF czy teŜ innymi znanymi problemami, które poprzez piętrzące się trudności stymulują rozwój nowych gałęzi ludzkiej wiedzy. Swoją drogą miło jest pomyśleć, Ŝe polski matematyk jako pierwszy przewidział – sam o tym nie wiedząc – patelnie teflonowe. Andrzej Prószyński *) Po angielsku nazywa się ono ostatnim (Last Fermat’s Theorem), por. ksiąŜkę A. C. Clarke’a i F. Pohla Ostatnie twierdzenie, a szczególnie Trzecie zakończenie, zawierające więcej informacji o WTF, niŜ ten artykuł. Niefrasobliwie o matematyce (8) Kartografia innych światów Wiele jest światów płynących jak pęcherzyki piany po Rzece Czasu... (Arthur C. Clarke, Ściana mroku) Rzeczywiście jest ich chyba sporo, ale wszystkie jak spod jednej sztancy: sfera, sfera, sfera… jeszcze raz sfera… Coś jak kosmiczna czkawka, co zauwaŜył juŜ Lem w Cyberiadzie. Do chlubnych wyjątków naleŜy świat z opowiadania ACC, ale o tym za chwilę. Jak wiadomo, kaŜda mapa zawsze coś zniekształca, a to odległości, a to kąty. Przestańmy się tym przejmować i wyobraźmy sobie światy z gumy, które moŜna poddawać dowolnym deformacjom. Klasyczną planetę moŜna by wtedy przekształcić w sześcian Eneferców (znów ta Cyberiada), natomiast Ŝadną miarą nie dałoby się z niej zrobić torusa bądź precla (wypieku z zasadniczo dowolną ilością otworów). Wkraczamy tu na teren topologii, określanej czasem jako geometria przedmiotów gumowych. Z jej punktu widzenia sfera i sześcian to to samo, ale sfera i torus juŜ nie. Przyjęcie tak abstrakcyjnego spojrzenia pozwala na dokonanie pełnej klasyfikacji wszystkich światów, będących powierzchniami zamkniętymi bez brzegu, czyli bez urwiska z Kosmosem u spodu (Świat Dysku więc odrzucamy). Okazuje się, Ŝe są tylko dwie serie takich światów. Pierwszą tworzy sfera i wszelkie moŜliwe precle, które moŜna teŜ opisać jako sfery z doklejonymi uchwytami, zaś najprostszym przedstawicielem tej drugiej jest świat ze Ściany mroku. Tworzy się go tak, Ŝe w zwykłej sferze wycina się otwór, a potem skleja się ze sobą wszystkie pary przeciwległych punktów tego otworu. Trzeba być Amberytą, Ŝeby to sobie wyobrazić, gdyŜ operacja jest niewykonalna w 3D (4D juŜ wystarczy). Jeśli to samo zrobimy z większą ilością otworów, otrzymamy pozostałe powierzchnie drugiej serii. W Ścianie mroku feralny otwór jest otoczony wysokim murem, za którym panuje ciemność. Kto się w nią zapuści i pójdzie przed siebie, wróci do punktu wyjścia, tyle Ŝe jako lustrzane odbicie. PoniewaŜ moŜna od tego oszaleć, więc mur wydaje się całkiem sensowny. Z drugiej strony zupełnie zwariowane są konsekwencje doklejania uchwytów do tego świata: nie uwierzycie, ale kaŜdy z nich jest wymienialny na takie dwie dziury, jak tamta za murem. No, ale miało być o kartografii. Chodzi tu o rzecz z pozoru banalną, czyli o kolorowanie map. Jeśli dwa państwa sąsiadują ze sobą, powinny być oznaczone róŜnymi kolorami; pytanie brzmi, ile barw wystarczy do prawidłowego pokolorowania kaŜdej moŜliwej mapy danego świata. Rzecz jasna zaczęto od naszej Ziemi, czyli sfery. Około roku 1880 opublikowano dowód, Ŝe cztery barwy wystarczą, po 10 latach odkryto jednak nieścisłość, wyszło więc na to, Ŝe na pewno wystarczy pięć kolorów, a jeśli chodzi o cztery, to nie wiadomo. Tak narodził się problem czterech barw, który rozwiązany został (pozytywnie) dopiero w 1976 r. Ciekawe jest to, Ŝe dowód twierdzenia o czterech barwach nie był zwykłym dowodem, gdyŜ wymagał zaprzęgnięcia do pracy komputera, któremu weryfikacja sporej ilości przypadków zajęła ok. 1000 godzin. Dziś zapewne znacznie mniej, lecz nie zmienia to faktu, Ŝe nie da się tego zrobić „ręcznie”. I to był szok dla całej matematycznej społeczności. Co interesujące, w przypadku innych światów sprawa okazała się znacznie prostsza. JuŜ w 1890 r. znany był wzór określający minimalną ilość barw dla powierzchni pierwszej serii (poza sferą), np. dla torusa (czyli sfery z jednym uchwytem) liczbą tą jest siedem. Dla map świata Ściany mroku minimalna ilość barw to sześć (co jest wiadome od 1910 r.), zaś wzór określający tę liczbę dla innych powierzchni drugiej serii znany jest od 1954 r. Widać więc, Ŝe sfera opierała się najdłuŜej, być moŜe więc istotnie Ŝyjemy na najlepszym z moŜliwych światów – a jeśli jednak nie, to przynajmniej na najciekawszym. Andrzej Prószyński Niefrasobliwie o matematyce (9) Francuz i dziewica Matematycy są jak Francuzi: cokolwiek im się powie, od razu tłumaczą na swój własny język i staje się to zupełnie czym innym. (Johann Wolfgang Goethe) W języku staropolskim słowo „całka” oznaczało dziewicę. Dlatego szukanie całki jest znacznie trudniejsze od róŜniczkowania. (popularny dowcip matematyczny) Pomówmy tym razem o terminologii matematycznej. Jeśli chodzi o pierwsze motto, sprawa nie jest jeszcze taka powaŜna – w końcu jeśli matematyk dorzuci excuse my French, moŜna mu to wybaczyć. Trochę gorzej jest z drugim – gdy niewtajemniczony nie załapie, Ŝe tekst jest po francusku, moŜe dojść do powaŜnych nieporozumień. Dla przykładu zdanie „Ciało ma tylko trywialne ideały” wygląda z pozoru jak tanie moralizatorstwo. Tymczasem we właściwym kontekście, czyli na wykładzie po francusku dla adeptów języka francuskiego (II rok studiów) okazuje się waŜnym twierdzeniem z zakresu algebry. Jeśli potrzebujemy nowych terminów na oznaczenie nowych pojęć, tworzymy je z tego, co mamy pod ręką, czyli z języka potocznego, na zasadzie luźnych skojarzeń. Najczęściej dzieje się to gdzieś za granicą, kolejnym etapem jest więc adaptacja, która moŜe być dwojaka: albo wychodząca od sensu potocznego (przekład), albo od brzmienia (adaptacja fonetyczna). W powyŜszym przykładzie ciało jest wynikiem przekładu, ideał moŜna otrzymać na oba sposoby, zaś trywialny to adaptacja fonetyczna, będąca w matematyce synonimem słowa „banalny” bądź „oczywisty”. W ten sposób powstaje coś w rodzaju światowego języka nauki. Wiadomo jednak, Ŝe Polacy nie gęsi, czym w swoim czasie bardzo się przejął Jędrzej Śniadecki (1768-1838), który wziął sobie na ambicję, by spolszczyć w nauce, co tylko się da. Najbardziej namieszał w swojej dziedzinie, czyli chemii (glin zamiast aluminium, tlen, itd.), ale takŜe w matematyce (ta nieszczęsna całka to teŜ jego dzieło). Tymczasem Hoene-Wroński (1778-1835) był tak radykalny (eliminacja wszystkich słów obcego pochodzenia), Ŝe – na szczęście – nie osiągnął niczego. Współczesne próby są juŜ tylko Ŝartobliwe – taki np. Śledź Otrembus (nazwisko i adres znane redakcji) odwołał się do Fausta Goethego następująco: Goethe Jan Wilkołaz, Pięść. Jedna tragedia, Mexico 1976 prześlicznie parodiując tego typu tendencje. Weźmy w końcu na warsztat jakiś konkret. Moim faworytem jest matematyczny termin „prawie wszystkie”, który jest tak popularny, Ŝe ma nawet powszechnie uŜywany skrót (p.w.). Oznacza on „wszystkie z wyjątkiem być moŜe skończonej ilości”, co zastosowane do ponumerowanego ciągu znaczy „wszystkie począwszy od pewnego miejsca”. Jest to dość naturalne określenie (w końcu czym jest choćby miliard wobec nieskończoności), ale moŜe powodować zabawne skutki, jeśli się je zastosuje do zbioru skończonego. Wtedy bowiem nasz termin nie oznacza zgoła niczego i tym samym jest zawsze akceptowalny. Dla przykładu ze wszech miar prawdziwe są następujące zdania: Prawie wszyscy Polacy są członkami GKF. Prawie wszystkie kobiety są męŜczyznami. Prawie wszyscy Marsjanie są alkoholikami. Prawie wszystkie filmy są bardzo dobre. Prawie wszyscy czytelnicy Informatora uwielbiają tę rubrykę. Oczywiście naleŜy pamiętać, Ŝe to było po francusku. Excuse my French. Andrzej Prószyński Niefrasobliwie o matematyce (10) CięŜka dola matematyka Dziewięćdziesiąt procent czegokolwiek jest do niczego. (politycznie poprawna wersja prawa Sturgeona) Znany pisarz sf Theodore Sturgeon (1918-1985) odpowiedział kiedyś w powyŜszy sposób na zarzut dziennikarza, Ŝe 90 procent ksiąŜek sf jest, łagodnie mówiąc, do niczego. Ta być moŜe odruchowa riposta zrobiła oszałamiającą karierę, awansując nieomalŜe do rangi prawa przyrody. Całkiem zresztą słusznie. Prawo Sturgeona jest od dawna znane w nauce. Pewien profesor chemii dzielił nawet (zgodnie ze słownictwem tej dziedziny) wszystkie prace swoich kolegów na naukowe oraz naukawe (czyli te o mniejszej wartościowości). Co prawda nie ujawnił proporcji jednych do drugich, skądinąd jednak wiadomo, Ŝe jest ona zgodna z prawem Sturgeona. Rzecz w tym, Ŝe badania naukowe są do pewnego stopnia błądzeniem w ciemności (gdyby bowiem wszystko było jasne, nauka byłaby zbędna). Jednak wydaje się na to publiczne pieniądze, co skutkuje koniecznością publikacji – chociaŜby po to, by kolejni naukowcy nie powielali błędów poprzedników. W matematyce jest trochę inaczej. Co prawda tutaj równieŜ podobna część pomysłów jest do niczego (o czym moi koledzy po fachu wiedzą od zawsze), nie ma jednak zwyczaju pisania o swych niepowodzeniach. Tym samym 90 procent tego, co wymyśli matematyk, ląduje nieuchronnie w koszu, o czym lojalnie się uprzedza młodych adeptów tej dziedziny wiedzy. Warto o tym pamiętać, oglądając sielskie obrazki przedstawiające matematyka przy pracy (obok i w Internecie). Jeśli ów będzie się domagał właściwych warunków do swej działalności (np. wyjazdu na konferencję w kraju egzotycznym), zostanie nieuchronnie obciąŜony planowaniem tudzieŜ sprawozdawczością połączoną z obowiązkiem publikacji. Co ma jednak zrobić, jeśli zgodnie z prawem Sturgeona nic mu nie wyjdzie? Albo co innego niŜ zakładał? Odpowiedź znalazł jeden z moich mistrzów, profesor Edward Sąsiada: naleŜy po prostu planować to, czego się dokonało w roku ubiegłym, a sprawozdanie będzie idealnie zgodne z załoŜeniami. Tu biurokrata z pewnością załamie ręce, krzycząc z oburzeniem jak w PRL-owskim kabarecie: Za jakie chwyty oni się uciekają? No tak, ale urzędnik z natury rzeczy naleŜy do całkiem innej rzeczywistości, podległej prawu Parkinsona, a nie Sturgeona, więc nie ma mu się co dziwić. Niemiły ponadto jest fakt, Ŝe matematykom nie przyznaje się Nagród Nobla, i to z niskich pobudek. OtóŜ pewna panna nie chciała Alfreda i wyszła za matematyka, nasz dobrodziej więc się zaparł i zadecydował, Ŝe nie da matematykowi (dla pewności Ŝadnemu) swojej krwawicy. Tak teŜ się stało, choć nie do końca, gdyŜ matematyk John Nash, jeden z twórców teorii gier, dostał w 1994 r. Nagrodę Nobla w dziedzinie ekonomii (patrz film Rona Howarda Piękny umysł). Z tej dyskryminacji zrodziła się po latach specjalna nagroda zwana Medalem Fieldsa, będąca w załoŜeniu odpowiednikiem Nagrody Nobla w dziedzinie matematyki. śeby jednak nie było zbyt słodko, wprowadzono ograniczenie wiekowe (do 40 lat). Tyle na dziś. A czy istotnie cięŜka jest dola matematyka, proszę ocenić samemu. Andrzej Prószyński Niefrasobliwie o matematyce (11) Głupie pytania Potrzebowałbym czasu, Ŝeby to wytłumaczyć, natomiast pan potrzebowałby wieczności, Ŝeby to zrozumieć. (Albert Einstein) W ten właśnie sposób genialny Albert odpowiedział podczas prelekcji na pytanie, jaka jest róŜnica między czasem a wiecznością. Wyjaśnienie to jest zaledwie o włos grzeczniejsze od prostego stwierdzenia, Ŝe pytanie było głupie, ale za to jest o wiele bardziej błyskotliwe. Całkiem podobnie zareagował Bertrand Russell, kiedy na jakimś odczycie wyjaśniał podstawowe zasady logiki. Jedna z nich głosi, Ŝe z fałszu wynika wszystko – co ściślej moŜna wyrazić w ten sposób, Ŝe zdanie „jeśli A, to B” jest zawsze prawdziwe, gdy A jest fałszywe, niezaleŜnie od prawdziwości (lub nie) zdania B. Prawidło to stosujemy często, aby obrazowo wyrazić nasz stosunek do róŜnych rzeczy, np.: Jeśli on to zrobi, to tu mi kaktus wyrośnie, itp. OtóŜ jeden ze słuchaczy Russella wymyślił na gorąco analogiczny przykład, a mianowicie: JeŜeli 2x2=5, to Bertrand Russell jest papieŜem, ale, o dziwo, zapytał, jak to udowodnić. Tu nasz prelegent, podobnie jak Einstein, nie stracił kontenansu i zamiast stwierdzić, Ŝe to nie wymaga dowodu, przeprowadził następujące rozumowanie: Przyjmijmy, Ŝe 2x2=5. PoniewaŜ skądinąd wiadomo, Ŝe 2x2=4, więc 4=5. Odejmując od kaŜdej ze stron 3 otrzymujemy, Ŝe 1=2. Ja jestem jeden, a ja i papieŜ to dwóch, a więc ja jestem papieŜem. Charakter tej odpowiedzi jest dokładnie ten sam, co poprzedniej – pytanie było głupie, ale ja potrafię na to zareagować z wdziękiem. Co jednak z tymi, którzy sądzą, Ŝe nie ma głupich pytań? Tym moŜna natychmiast zacytować inne powiedzonko: Jakie pytanie, taka odpowiedź. CóŜ jednak ma począć wykładowca, jeśli prawie nigdy nie słyszy Ŝadnych pytań poza „czy to jest X, czy teŜ Y?” Jak moŜe wyczuć, Ŝe to, co mówi, dociera do słuchaczy? Będąc teŜ wykładowcą, zacznę więc teraz bronić wszystkich pytań, takŜe tych głupich. Co więcej, będę twierdził, Ŝe nawet głupie pytania posuwają naprzód naszą wiedzę. Sławomir MroŜek napisał kiedyś opowiadanie o dwóch zapaśnikach, którzy zaplątali się tak dokumentnie, Ŝe zniecierpliwieni jurorzy zapieczętowali ich na noc i udali się do domów. Zapaśnicy z nudów zaczęli z sobą rozmawiać, a kiedy rano otwarto salę, jeden z nich właśnie powiedział: A gdybyśmy tak wzięli masę i pomnoŜyli przez kwadrat prędkości światła, to co by wyszło? NiezaleŜnie od intencji autora moŜna stwierdzić, Ŝe przed Einsteinem uznano by to za bardzo głupie pytanie, a samego Einsteina, na szczęście, nikt nie próbował deprymować. Nikołaj Łobaczewski (1792-1856) zapytał, co by się stało, gdyby przez punkt poza prostą przechodziła więcej niŜ jedna prosta równoległa do niej. Nie bacząc na pozorną absurdalność tej kwestii, szukał przez lata wyczerpującej odpowiedzi, stając się w ten sposób ojcem tzw. geometrii nieeuklidesowej. Co więcej, moŜna przypuszczać, Ŝe opisuje ona lepiej otaczający nas Wszechświat niŜ geometria znana wszystkim ze szkoły. Pytania, nawet te głupie, świadczą o tym, Ŝe myślimy, a nie tylko chłoniemy informacje, a takŜe o tym, Ŝe to, co przyswajamy, nie jest nam obojętne. Mówiąc inaczej – nie stosujemy wyłącznie operacji kopiuj-wklej, ale angaŜujemy przy tym mniej lub bardziej skomplikowane filtry informacji, lub, co jeszcze lepiej, stajemy się kreatywni. Kiedy będąc studentem przygotowywałem się do egzaminów, często przychodziły mi do głowy róŜne pytania, na które starałem się znaleźć odpowiedź. Wtedy mój współlokator mówił: Ty nie myśl, tylko się ucz. Cieszę się, Ŝe ani razu go nie posłuchałem. Andrzej Prószyński Niefrasobliwie o matematyce (12) Smoki Amberu Raz czterej sławni uczeni z Peru Płynęli morzem w łódce z papieru. Gdyby ich łódkę zrobiono z drzewa, DłuŜej bym podróŜ mędrców opiewał. (z „Księgi nonsensu”) Zadaniem powyŜszego wierszyka jest zasygnalizowanie, Ŝe moŜna by było jeszcze długo i niefrasobliwie rozprawiać o matematyce, ale być moŜe papier nie jest aŜ tak cierpliwy, na jaki wygląda. Czas więc zawinąć do portu, aby nie utknąć na mieliźnie, lub, jeszcze gorzej, pójść na dno. Zamykając ten cykl wróćmy raz jeszcze do Amberu i jego eksploratorów. W jednej z monografii matematycznych zamieszczono w charakterze motta następującą przypowieść: Pewien Chińczyk uczył się przez kilkanaście lat trudnej sztuki zabijania smoków. Jednak kiedy juŜ opanował ją do perfekcji, okazało się, Ŝe nie ma moŜliwości, by ją wypróbować. Ot, problem. CóŜ więc poradził mu matematyk, autor monografii? I wtedy załoŜył własną szkołę, w której zaczął nauczać trudnej sztuki zabijania smoków. KaŜdy matematyk odruchowo rozumie ten dowcip. Co prawda w cieniu Ziemi nie ma (podobno) smoków, ale w Amberze oczywiście są. Nie ma się więc co przejmować brakiem moŜliwości wykorzystania teorii w naszym świecie, chyba Ŝe ma się obsesję na tym punkcie. TakŜe miłośnik fantastyki nie będzie się upierał, Ŝe trzeba koniecznie wyhodować smoki, aby moŜna było je zaakceptować. I tak, jak matematyk, będzie protestował przeciwko utylitarnym zapędom krytyków. Smoki cenimy za to, Ŝe są interesujące, a nie za to, Ŝe moŜna je zaprząc (na Ziemi) do przewozu towarów. Co innego w Amberze – tam wszelkie moŜliwości ich wykorzystania są jak najbardziej w cenie. Jedną z myśli przewodnich tego cyklu było to, Ŝe róŜnorakim eksploratorom świata idei nie jest tak bardzo daleko do siebie – co teŜ z powyŜszego widać bardzo wyraźnie. Cieszmy się więc wspólnie smokami, póki jakiś zazdrośnik nie będzie chciał nam ich odebrać. Wtedy, rzecz jasna, zakrzykniemy chórem: Ręce precz od smoków Amberu! Andrzej Prószyński