Wspomnienia pierwszego prezydenta Klubu Rotary Gdynia Juliana

Transkrypt

Wspomnienia pierwszego prezydenta Klubu Rotary Gdynia Juliana
Wspomnienia pierwszego prezydenta Klubu Rotary Gdynia
Juliana Rummla z działalności klubowej spisane po wojnie w
Książce „Narodziny Żeglugi”
W roku 1933 czy 1934 będąc w Warszawie zostałem zaproszony przez Piotra Drzewieckiego
na uroczystość wręczenia dokumentu inauguracyjnego w Rotary Klubie w Warszawie . Tam
poznajomiono mnie z panem Gerbelem z Wiednia. Porozmawiałem z różnymi osobami w
sprawie założenia Rotary Klubu w Gdyni. Znałem już mniej więcej organizację Rotary i byłem
poinformowany o jego zadaniach. Uważałem, że tego rodzaju klub, w którego skład wchodzą
najbardziej wybitni przedstawiciele różnych zawodów z każdej miejscowości, po jednym z
każdego, aby wprowadzać w życie zasadę służby społeczeństwu, gdyż każdy zawód winien
być traktowany przede wszystkim jako forma służenia swemu krajowi, miastu i
społeczeństwu – powinien powstać w Gdyni, gdzie może się okazać specjalnie pożyteczny.
Poza tym istnienie tego klubu w Gdyni, zainteresowanej rozwojem stosunków handlowych i
kulturalnych z innymi krajami, mogłoby mieć daleko idące skutki praktyczne. Zebrałem, więc
u siebie grupę osób – w tej liczbie notariusza Henryka Chudzińskiego, Leona Godlewskiego,
Michała Królikowskiego oraz wielu innych – i klub został założony. Zostałem wybrany jego
Prezesem. Klub zbierał się, co tydzień, początkowo w restauracji Seydla. Co tydzień
miewaliśmy interesujące wykłady, nawiązaliśmy ciekawą korespondencję z różnymi klubami
za granicą. Odwiedzali nas rotarianie z innych klubów, a nasi rotarianie, będąc za granicą –
odwiedzali kluby w różnych miejscowościach, gdzie mieli możność mówienia o sprawach
polskich. Było to nie tylko przyjemne spędzanie czasu. Spotykanie się, co tydzień ludzi różnych
zawodów miało niewątpliwe znaczenie wychowawcze, rozszerzało poglądy, a wymiana zdań
dopomagała do wyrobienia sobie poglądów na różne zjawiska życia społecznego.
Przypuszczam, że w wielu wypadkach klub się przyczynił do kształtowania się niezależnej
opinii społeczności gdyńskiej.
Organizacja klubu była bardzo mądra. Każdy poszczególny klub był zupełnie niezależny,
musiał tylko przestrzegać zasady rotariaństwa. Prezes był, co rok (ewentualnie u nas, co dwa
lata) zmieniany, podobnie jak w porządku rotacyjnym i inni członkowie zarządu. W ten
sposób, przy tych ciągłych zmianach, w klubach nie mogły się ustalić żadne stałe wpływy.
Nieobecność członka bez usprawiedliwienia na pewnej liczbie posiedzeń automatycznie
wykluczała go z klubu. Mogli do niego należeć tylko właściciele lub samodzielni kierownicy
przedsiębiorstw, ewentualnie przedstawiciele wolnych zawodów ( adwokaci, lekarze itd.), a
więc ludzie tak zwanego stanu średniego, ściśle związani z życiem gospodarczym miasta.
Ponieważ przyjęcie do klubu było połączone z podwójnym balotowaniem, przy czym dwie
czarne gałki decydowały o odrzuceniu kandydata, członkami klubu mogły być tylko osoby pod
wszelkimi względami nieposzlakowane. Z drugiej strony na przykład w stosunkach
zagranicznych dawało to rękojmię, że można z każdym rotarianem zawierać interes bez
żadnych zastrzeżeń. Pewnego razy przyjechał do Gdyni z zagranicy jakiś pan, szukając
przedstawiciela dla swojej firmy. Gdy się spotkał z jednym z naszych rotarian, oświadczył mu,
że ponieważ jest on rotarianem – żadnych dalszych referencji on już nie potrzebuje.
Wielu naszych rotarian korzystało z gościnności innych klubów. Można powiedzieć, że
wszędzie, gdzie był Rotary Klub, członek naszego Rotary Klubu czuł się od razu jak w domu – i
wszystko przed nim stało otworem. Odwiedzałem Rotary Kluby w Anglii, gdzie szczególnie
bliskie związki powstały pomiędzy klubem gdyńskim, a klubem Kingston on Thames. W Danii,
Szwecji, Francji, Belgii, Italii, Niemczech – wszędzie odniosłem jak najlepsze wrażenie. W
Niemczech i we Włoszech kluby zostały potem zamknięte i jakoś nikomu nie przyszło do
głowy, że jest to jedna z faz przygotowania do wojny – trzeba było zniszczyć ośrodki
niezależnej myśli i przerwać stosunki przyjazne z krajami, z którymi przygotowywano się do
wojny. Sporo cudzoziemców odwiedzało również i nasz klub i przypuszczam, że także musieli
być zadowoleni z rotariańskiej gościnności. Powzięliśmy w klubie w Gdyni taką inicjatywę, że
zapraszaliśmy po kolei wszystkich konsulów obcych państw przebywających w Gdyni. Przy
czym prosiliśmy każdego z nich o wygłoszenie krótkiego wykładu (zgodnie z obowiązującą
zasadą wykład w klubie nie mógł trwać dłużej niż – 30 minut – normą zaś było 20 minut) o
reprezentowanym przez niego kraju. Ponieważ konsul angielski, Cecil Jeffrey, nie znał w
dostatecznym stopniu języka polskiego, ja za niego przygotowałem wykład ( jedyny istniejący
egzemplarz pozostał u inżyniera Stefana Ossowieckiego, znakomitego jasnowidza). W ogóle
miewałem w klubie dość często odczyty i żałuję, że nie zachowałem ich tekstów. O ile sobie
przypominam, nierzadko miewałem obawy, że sytuacja na świecie tak się gmatwa, iż należy
się spodziewać wielkiego kataklizmu.
Wkrótce powstało w Polsce kilka Rotary Klubów, ale to się komuś widocznie nie podobało,
gdyż pewne odłamy prasy rozpoczęły akcje przeciwko nim. Głównie zarzucano im styczność z
masonerią, której istoty tez nikt nie rozumiał . Była to wierutna bujda, gdyż klub został
zbudowany właśnie na zasadach sprzecznych z zasadami masonerii, i nic z nią wspólnego nie
miał. Ale nasze niewykształcone duchowieństwo obawiało się widocznie wszystkiego,
uważając, że co nie od niego – to od diabła. Było to zjawisko czysto polskie, gdyż na obiedzie
Rotary Klubu w Brukseli siedziałem obok księdza katolickiego, znanego profesora teologii,
który był normalnym członkiem klubu. W Paryżu częstym gościem w Rotary Klubie był
kardynał Baudrillard. W Ameryce przeszło 200 księży katolickich należało do Rotary Klubów,
w tej liczbie kilku biskupów. Również papież Achilles Ratti ( Pius XI) miał najbliższych
krewnych członków Rotary i osobiście dawał jednemu z nich, żeniącemu się z córką drugiego
rotarianina, ślubu, a na otwarcie zjazdu Rotary w Nicei przybył arcybiskup Nicei itd. Ataki
pojawiające się w pewnych organach prasy nie ustawały. Nikt ostatecznie nie był w stanie
dociec, kto je właściwie inspiruje. Interesujące jest to, że rozpoczęły się one z chwilą, gdy
hitlerowcy ustosunkowali się negatywnie do Rotary i właśnie tam, to jest w Niemczech,
puszczono pogłoskę, że Rotary ma coś wspólnego z masonerią, która już przedtem, wkrótce
po dojściu Hitlera do władzy, została skasowana. Rozmawiano w Warszawie z wyższymi
przedstawicielami Kościoła katolickiego, proponowano im, aby któryś z nich wziął udział w
zebraniach Rotary Klubu, aby sam mógł się przekonać o charakterze jego działalności,
dawano sprawozdania z zebrań klubu – jednym słowem okazywano jak najlepszą wolę, aby
się mogli wszechstronnie zaznajomić z organizacją, ale nic nie pomogło. Poszczególni księża
wypowiadali się półsłówkami, że rzeczywiście nie widzą nic zdrożnego w organizacji Rotary,
ale gdy w Bydgoszczy miał powstać klub, jakiś miejscowy ksiądz czy dziekan ogłosił, że
członkowie Rotary Klubu mogą podlegać ekskomunice. Inicjatorzy klubu w Bydgoszczy
zrezygnowali z zorganizowania go. Ten wrogi stosunek duchowieństwa do Rotary Klubu
stanowił wielką przeszkodę w jego rozwoju w Polsce.
Pod wpływem artykułów „ABC” kilku zastraszonych tym małodusznych ludzi wycofało się i z
naszego klubu, chociaż biorąc udział w pracach klubu doskonale wiedzieli o jego celach,
zadaniach i sposobach działania oraz o tym, że klub nie ma nic wspólnego z żadną z
istniejących masonerii. Jeden z księży powiedział: „ Sami członkowie nie zdają sobie sprawy,
w czyim ręku są narzędziem”. Ale gdy temu księdzu zaproponowano, że go wybiorą do
zarządu, a nawet mogą zrobić prezesem klubu, a przy tym zapytano, czy i siebie uważa za tak
słabego w swoich przekonaniach, iż obawia się stać narzędziem w rękach jakiejś tajemniczej i
niewiadomej siły – wykręcał się od dania wyraźnej odpowiedzi wszelkimi sposobami, na jakie
mu pozwalała kazuistyka. Między innymi bardzo miły zresztą organ młodzieży pomorskiej w
Warszawie, który sam czynnie popierałem, też umieścił dość naiwny artykuł przeciwko Rotary
ze zwykłymi oskarżeniami przynależności do masonerii. Odpowiadając na to napisałem do
redakcji długi list, w którym wyjaśniłem cele, zadania, a także i organizację
Rotary, udowadniając, że pomiędzy Rotary a masonerią nie ma absolutnie nic wspólnego – i
proponowałem, aby młodzież przychodziła na zebrania klubu, które się odbywały w czasie
obiadów lub kolacji i w ten sposób sama bezpośrednio zaznajomiła się z jego działalnością.
Namawiałem przy tym, aby stosownie do słów jednego z apostołów: „ Badała wszystko, a
wybierała, co najlepsze”. Przytoczyłem też słowa księdza kardynała Edmunda Dalbora*,
napisane na moją prośbę do jednego z wydawnictw Ligi, które brzmiały mniej więcej tak: „
Pragnę morza, okrętów dla Polski. Dusza polska się zasklepiła w sobie. Obcowanie przez
morze z innymi narodami pozwoli duszy polskiej wyjść z ciasnych ramek, w jakich się dotąd
obracała, znajdzie miarę, którą niesie i innych będzie mogła mierzyć” ( cytuję z pamięci).
Redakcja nie wydrukowała mego listu. Po niejakim czasie Henryk Chudziński, który z tym
stowarzyszeniem pomorskim również utrzymywał kontakt, zakomunikował mi, że mój list
czytano na zebraniu, że wszyscy zgadzali się z jego treścią, ale że boją się go wydrukować,
aby się komuś nie narazić. W tym momencie zrozumiałem, jaka powstała ogromna różnica
pomiędzy pokoleniem, do którego należałem, a nowym, wchodzącym w życie.
W moim czasie właśnie młodzież, gdy uważała coś za słuszne, gotowa była o to walczyć ze
wszystkimi, nie oglądając się na możliwe skutki. Nie można było sobie wyobrazić, aby
ktokolwiek się cofnął z obawy narażenia się komukolwiek. Jeśli później, pod wpływem
wymogów życia czasem to się zmieniło, niemniej pozostawała pewna grupa ludzi o
charakterach i o poglądach niezależnych. Teraz z tego, co widziałem, młodzież już wchodziła
w życie zastraszona i z góry obawiająca się trudności przy uzyskiwaniu posad. Kryzys w
Rotary Klubie w Gdyni zarysował się, gdy jego prezesem był Henryk Chudziński. W związku z
tym kryzysem chciał i on wystąpić z klubu, ale ostatecznie pozostał w nim, będąc do końca
jego czynnym członkiem i często wygłaszając, jak i przedtem, zawsze interesujące odczyty.
Po nim został prezesem Leon Godlewski, były sekretarz klubu, redaktor „ Biuletynu Izby
Przemysłowo – Handlowej w Gdyni”, ( który stworzył), a później sekretarz generalny tej Izby.
Ja – ze względu na moją znajomość języków – zajmowałem się utrzymywaniem stosunków z
klubami zagranicznymi.
Klub w miarę swych możliwości dopomagał różnym pożytecznym instytucjom. Potem
postawił sobie za zadanie otoczyć opieką dwie szkoły ludowe spośród najbardziej biednych.
Wybraliśmy jedną szkołę na Pomorzu, drugą zaś na kresach wschodnich. Nawiązaliśmy
korespondencję z kierownikami czy kierowniczkami tych szkół, dowiedzieliśmy się, co im
najbardziej jest potrzebne i zaczęliśmy im posyłać różne rzeczy. Tą pomocą zajmowali się
Henryk Chudziński i Wiktor Maracewicz. Od razu się rzuciła w oczy różnica pomiędzy
potrzebami tych szkół. Szkoła pomorska - w biednej miejscowości – żądała tego, co dla
szkoły na kresach wschodnich było nieosiągalnym luksusem. Prosiła o uzupełnienie pomocy
szkolnych, gier dla dzieci, pomarańcz itd. Natomiast szkoła na Białorusi prosiła o ubrania dla
dzieci ( materiał), mydło, podręczniki, papier, ołówki, jednym słowem – o najbardziej
podstawowe pomoce naukowe. Nasi członkowie zdobyli tanio dobry materiał, Stefan
Jakubowicz, dyrektor olejarni gdyńskiej, ofiarował skrzynię mydła, zebraliśmy sporo książek
do czytania, starych podręczników itd., a na gwiazdkę posłaliśmy różne prezenty dla 60
uczniów szkoły. Między innymi z mydłem wynikła awantura. Kierownik miejscowej
kooperatywy nie zgodził się, aby w szkole rozdawano dzieciom mydło, gdyż w takim wypadku
nie będzie mógł sprzedać swego mydła, znajdującego się u niego na składzie. Tak nastraszył
kierowniczkę szkoły, że zwróciła się w tej sprawie do nas. Musieliśmy wyrazić zgodę, aby
nasze mydło zostało sprzedane kooperatywie, w zamian za co kooperatywa miała dostarczyć
szkole innych potrzebnych jej rzeczy. Z naszego materiału zostały uszyte ubrania dla
biedniejszych uczniów, a to znowu wzbudziło zazdrość bardziej zamożnych rodziców, którzy
nie rozumieli, że pomoc otrzymana przez szkołę jest pomocą społeczną. Uważali, że to robi
rząd, który musi wszystkim dawać jednakowo. Okazało się, że wszystko to, co u nas nie ma
żadnej wartości, tam, na kresach jest bardzo cenne – na przykład plakaty reklamowe,
używane jako obrazki. W ogóle odnosiło się wrażenie, że tam brak jest najprostszych rzeczy.
Latem 1939 roku zaprosiliśmy do Gdyni na kilka tygodni kierowniczkę szkoły, tak dbałą o
swoich pupilów. Bez naszej pomocy nie mogłaby sobie pozwolić na tak kosztowną podróż .
Opowiadała w klubie o życiu na kresach, była zapraszana do domów naszych członków.
Ułatwiliśmy jej wycieczki po okolicach Gdyni i ułożyliśmy z nią dokładny plan naszej akcji na
rok 1939 -1940. Chcieliśmy nawet wybudować tam nowy budynek szkolny. Właśnie we
wrześniu miałem posłać do tej szkoły dużą pakę zebranych książek.
Dopomagaliśmy także szkole pomorskiej, ale mniej, gdyż – jak i inne szkoły na Pomorzu,
stała na daleko wyższym poziomie. Nie było tam na przykład konieczności ubierania dzieci, a
sama szkoła była właściwie normalnie wyposażona i mieściła się w szkolnym budynku, gdy
tym czasem szkoła na Białorusi – w źle zbudowanej chacie. Prawie każdy z członków Rotary
w Gdyni miał jakąś instytucję, która specjalnie się opiekował. Pan Chudziński opiekował się
Pomorską Szkołą Sztuk Pięknych **, inni znowu - szkołami w Gdyni. Pan Maracewicz Domem Marynarza w Gdyni. Kierownicy tych instytucji byli zapraszani na zebrania klubu,
gdzie opowiadali o swoich potrzebach. W ten sposób mnóstwo ludzi przewinęło się przez nasz
klub. Oficjalna inauguracja klubu – połączona ze zjazdem polskich Rotary Klubów, a także z
doręczeniem dokumentu (Charter) stwierdzającego przynależność naszego klubu do ogólnej
organizacji Rotary – odbyła się w Sali „Polskiej Riwiery” i zakończyła się balem.
Na tej bardzo udanej uroczystości byli obecni goście z całej Polski oraz przedstawiciele
niektórych zagranicznych klubów – angielskich, amerykańskich, wiedeńskiego, z Pragi,
Gdańska i Szczecina. Charter wręczał nam delegat czechosłowackiego Rotary.
Mniej więcej po roku – dwóch zostaliśmy zaproszeni na takie samo święto inauguracyjne do
klubu w Szczecinie. Ponieważ Izba Przemysłowo –Handlowa w Gdyni była winna wizytę Izbie
Przemysłowo –Handlowej w Szczecinie, która już dość dawno złożyła wizytę w Gdyni,
postaraliśmy się obydwie te sprawy połączyć. Delegatem Izby gdyńskiej, a jednocześnie
delegatami Rotary Klubu byłem ja i redaktor Leon Godlewski. Działo się to w tym okresie, gdy
został wstrzymany ruch pociągów pospiesznych pomiędzy Gdańskiem – Gdynią a Szczecinem
( aż dalej za Berlin) w związku z tym, że niemieckie koleje od dawna nie płaciły kolejom
polskim należnych im sum za tranzyt pociągów niemieckich. Pan Godlewski poleciał więc do
Szczecina samolotem z Gdańska, ja zaś pojechałem do Szczecina z Warszawy przez Berlin.
Uroczystości rozpoczęła Izba szczecińska oraz dyrekcja portu szczecińskiego. Honory domu
czynił dyrektor portu Krohne, były minister komunikacji. Z nim zwiedziliśmy dokładnie port i
jego urządzenia, zaznajomiliśmy się z organizacją oraz stosunkiem kolei do portu.
Odwiedziliśmy biura Izby, obejrzeliśmy kilka większych zakładów przemysłowych. Obwożono
nas po mieście, pokazując nowe dzielnice mieszkaniowe, w tym i robotnicze, bardzo dobrze
pomyślane, w których każdy robotnik – dobrze notowany przez swego pracodawcę, pastora (
czy jest dobrym mężem i ojcem ) oraz przez policję ( czy nie pije) mógł nabyć na bardzo
dostępnych warunkach domek z ogródkiem. Aby te ogródki były racjonalnie prowadzone,
miasto zaangażowało wielu instruktorów, których obowiązkiem było odwiedzać właścicieli
ogródków, dawać im porady i wskazywać najlepsze źródła nabywania roślin i nasion.
W czasie uroczystości nie obeszło się bez śniadań, obiadów i przemówień. Na jednym ze
śniadań głos zabrał dyrektor Krohne, który mówił o konieczności współpracy portów
bałtyckich. Twierdził, że obecnie zarówno Szczecin jak i Gdynia są szantażowane przez
Czechosłowację, która dzięki temu uzyskuje jak najdogodniejsze warunki dla swego handlu,
jakich nie jest w stanie osiągnąć kupiec krajowy. W związku z tym my sami ułatwiamy
Czechosłowacji konkurencję z własnym przemysłem. Pan Krohne wysuwał więc propozycję
zastanowienia się, czy nie byłoby wskazane utworzyć coś w rodzaju związku portów
bałtyckich***. Odpowiedziałem panu Krohne , głównie dziękując za gościnność, a co do
współpracy, wyraziłem się ogólnikowo, że wszelka współpraca jest dobra. Po obiedzie
miałem dłuższą z nim rozmowę na ten temat. Zapytałem go między innymi, co by powiedział
Hamburg na taki związek portów bałtyckich. Na to pan Krohne odpowiedział, że właściwie
Hamburg go zupełnie nie obchodzi – jesteśmy na Bałtyku i winniśmy dbać przede wszystkim o
swoje interesy. Z tej rozmowy dowiedziałem się, że Szczecin poważnie się obawia o swoje
interesy w związku z budową nowych wewnętrznych dróg wodnych, gdyż może stracić ruch
przeładunkowy towarów idących z portów Morza Północnego przez Szczecin do Berlina.
Złożyliśmy oczywiście również wizytę naszemu konsulowi generalnemu, Heliodorowi
Sztarkowi, który także urządził przyjęcie. W czasie uroczystości rotariańskich – ich
kulminacyjnym punktem był wielki bankiet, z wielką liczbą zaproszonych gości – witałem klub
szczeciński w imieniu klubu gdyńskiego. Byliśmy bardzo serdecznie przyjmowani i zapraszani
kilkakrotnie do domów miejscowych rotarian. Gdy bodaj czynie w roku 1939 Godlewski był
znowu w Szczecinie, odwiedził jednego z poznanych rotarian – był radośnie witany i
zaproszony wieczorem do jakiejś restauracji, gdzie się zebrało sporo byłych rotarian, chociaż
w tym czasie Rotary Klub był już w Niemczech rozwiązany. W czasie obiadów
siedziałem obok różnych osób, z którymi prowadziłem rozmowy. Między innymi siedziałem
raz obok pana von Mackensena, syna feldmarszałka ( być może był to ten sam, który później
został ambasadorem Niemiec w Rzymie). Wykładał mi swoje teorie co do przyszłości Europy.
Mówił między innymi, że wszystko, co mówią w Niemczech o koloniach, jest niczym innym jak
chwytem taktycznym. Prawdziwą kolonią Niemiec jest w rzeczywistości Rosja południowa,
która w rękach administracji niemieckiej stałaby się znowu spichrzem Europy. Jak Niemcy, tak
i Polska są krajami przeludnionymi. Można by było znaleźć nowe obszary kolonizacyjne w
Rosji, przy czym Polska otrzymałaby prawy brzeg Dniepru z Odessą. Wszyscy w Europie byliby
zadowoleni z takiego podziału południa Rosji, a kapitaliści zachodnioeuropejscy mogliby
odzyskać swoje przedsiębiorstwa. Anglia byłaby zadowolona, że zniknęłaby stała zmora
rosyjskich wpływów w Indiach itd. Na to zapytałem von Mackensena, co Rosja na to powie. „
Nic nie będzie mogła powiedzieć, bo razem ją zdusimy w bardzo szybkim czasie” – brzmiała
odpowiedź. Dalej, więc zapytałem, czy zdaje on sobie sprawę z tego, że ten nowy dostęp
Polski do Morza Czarnego prowadzi przez tereny ludności niepolskiej, której liczby
prawdopodobnie nie chcielibyśmy u siebie zwiększać. Na to mi odpowiedział: „No, tę ludność
można łatwo wysiedlić”. Potem zaczął ostrożnie mnie pytać, czy w związku z ewentualnym
otrzymaniem przez Polskę prawego brzegu Dniepru z Odessą nie można by było zastanowić
się nad możliwością załatwienia w jakiś sposób problemu Prus Wschodnich. Na to mu
odpowiedziałem, że jesteśmy z obecnego stanu rzeczy zupełnie zadowoleni, że Bałtyk leży
bliżej centrum handlu światowego niż Morze Czarne, a przy tym droga do niego prowadzi
przez etnograficznie czysto polskie ziemie, więc dla Polski Pomorze ma walory gospodarcze
daleko większe niż dla Niemiec Prusy Wschodnie. Takie teorie rozwijało przed nami, to jest
przede mną i przed panem Godlewskim, wiele osób, tak że odnosiło się wrażenie, iż są one
inspirowane z jednego centrum. Treść tych rozmów zakomunikowałem po powrocie
prezesowi Izby gdyńskiej i innym osobom.
Ze Szczecina wróciliśmy samolotem przez Gdańsk. Podziwiałem ogromne lotnisko w
Szczecinie, widoczne tez były prace nad dalszą jego rozbudową, przy czym całe lotnisko,
nazywane cywilnym, znajdowało się w rękach władz wojskowych. W mieście większość
umundurowanych wojskowych należała do lotnictwa, a pan Krohne mówił mi, że port
szczeciński jest pogłębiany na żądanie władz wojskowych. W jednym z gmachów
szczecińskich pokazano nam portrety książąt pomorskich, których dynastia wygasła dopiero
w XVIII wieku. Książęta ci nosili imiona słowiańskie, również wiele ulic miało nazwy
pochodzenia słowiańskiego. Jedna z dzielnic miasta nazywała się „ Grabowo”. U nas często
lubiano doszukiwać się śladów słowiańszczyzny na ziemiach niemieckich, jak gdyby dążąc do
stworzenia podstaw do późniejszej ewentualnej ich rewindykacji, czy też stworzenia obrazu
wielkiej przeszłości Polski ( co zresztą nie było ścisłe, gdyż wiele plemion słowiańskich nie
można było zaliczyć do Polaków). Ja miałem inny obraz tej sprawy: na podstawie wszystkich
badań archeologicznych można było raczej stwierdzić, że Słowianie nie wytrzymali naporu
germańskiego i żywioł germański stopniowo niszczył żywioł słowiański, odpychając go od
morza. W związku z tym w pozostałościach słowiańskich widziałem nie tyle przyczynek do
tryumfów, ile groźne ostrzeżenie.
Praca w Rotary Klubie szła normalnie. Gdy restauracja Seydla została zamknięta, nasze
zebrania przenieśliśmy do restauracji „ Ermitaż”, latem zaś zbieraliśmy się na s.s. „Gdańsk”,
który we wtorki wieczorem stał w porcie. Ostatnie zebrania odbywały się w nowo
zbudowanym przez inżyniera Tomaszewskiego Domu Bawełny, gdzie mieściły się sale do
arbitrażu bawełny oraz miały swe biura firmy związane z handlem lub obsługą przewozu
bawełny. Na górze była restauracja, ale, niestety jedzenie w niej podawane nie zawsze
dorównywało pięknemu wystrojowi lokalu oraz widokowi na port i morze. Ostatnim aktem
Rotary Klubu w Gdyni była jego akcja po rozpoczęciu wojny we wrześniu 1939 roku. Gdy do
Gdyni zaczęli napływać uchodźcy z sąsiednich wiosek, członkowie Rotary zajęli się sprawa ich
lokowania oraz wyżywienia. Przez ich ręce przeszło wówczas około 15 tysięcy osób. Głównie
akcję tę prowadził Władysław Milkiewicz oraz prezes klubu Leon Godlewski. Po zajęciu Gdyni
Godlewski i Milkiewicz znaleźli się, jak i wiele osób z Gdyni, w Warszawie. Klub jako taki nie
mógł oczywiście nadal istnieć, ale jego członkowie zbierali się w gospodzie „ Pod Złotą
Kaczką” i dalej organizowali akcję wzajemnej pomocy. W czasie pobytu w Atenach
utrzymywałem stały kontakt z panem Godlewskim. Z wielką przyjemnością zawsze
wspominam moich miłych kolegów z klubu. Henryk Chudziński został zmobilizowany, później
raniono go na Helu i dostał się do niewoli. Inżynier Stanisław Filipkowski był po kapitulacji w
Warszawie i wybierał się do Lwowa. Leon Godlewski założył w warszawie firmę zajmującą się
nieruchomościami. Władysław Milkiewicz znalazł pracę u rotmistrza inżyniera Stefanowicza,
który miał w Warszawie biuro budowlane. Władysław Milkiewicz i Leon Godlewski zostali w
czasie okupacji zamordowani przez Niemców.
Przypisy
* Edmund Dalbor – ( 1869 – 1926), biskup , prymas Polski
** Pomorska Szkoła Sztuk Pięknych została otwarta w 1933 r., prowadzona była przez
malarza Wacława Szczeblewskiego. Mieściła się w Gdyni przy ul. Pomorskiej 18
*** Ten sam doktor Rudolf Krohne obejmując stanowisko dyrektora naczelnego portu
Szczecin w 1931 r. tak mówił : „ Rozpocząłem moją działalność pod kątem widzenia walki
przeciwko portowi w Gdyni, a tym samym o korytarz. Przy czym wyszedłem z założenia, że
walkę tę można prowadzić skutecznie ze Szczecina”.