Nr 9( 105) wrzesień 2011r.
Transkrypt
Nr 9( 105) wrzesień 2011r.
www.koniniana.netstrefa.com.pl MIESIĘCZNIK Towarzystwa Przyjaciół Konina wrzesień 2011 r. Nr 9 (105) Witam sponiewieranych wakacyjną aurą zacnych Czytelników Choć lato raczej nie miało specjalnej okazji, by nas dopieścić słońcem, za to chętniej garbowało nam skórę wiatrem i deszczem, to umawiamy się, że jesteśmy wypoczęci i gotowi do pracy oraz nauki. W nagrodę mamy za to drugie wydanie „Koninianów” a w nim sporo (jak zwykle!?) niezłych i ciekawych materiałów. Janusz Gulczyński sięga do początków prawdziwie ludowej (moim skromnym zdaniem) autentycznej kultury. Tak to się zaczynało – ale reszty dowiecie się Państwo z dwuczęściowego artykułu autora. Janusz dorzuca również dość istotne „trzy grosze” do art. Bartka nt. p. K. Białkowskiego. Prawdziwym cymesikiem jest rozprawka pani Aliny Zielińskiej (bywała już w „K”) o naszej (bardziej sławnej, niż się nam wydaje) Zofii Urbanowskiej, a dokładniej o jej „Guciu zaczarowanym”. Oprócz rzetelnej wiedzy na temat Gucia, autorka proponuje również przeprowadzenie kon- kursu, np. pisanie listów przez dzieci do Gucia (oczywiście z nagrodami). Ten znakomity pomysł, z powodzeniem, odstąpiliśmy miejskiej bibliotece. O efektach napiszemy. Pułkownik dypl. pilot w st. spocz. Ryszard Grundman raczy nas ciekawą, trochę niesamowitą opowieścią lotniczą. Zresztą na ten właśnie temat wypowiadał się parokrotnie w telewizji i, choć tym razem zakończenie nieco zaskakujące, to dzięki. Miałeś jednakże, drogi Ryszardzie, być fizycznie w Koninie – czeka na Ciebie prezent (nomen omen) od Prezydenta Nowickiego z okazji wydania 100. numeru „K”, na której to uroczystości miałeś być w Koninie. Natomiast Włodek Kowalczykiewicz (mł.) oraz Eugeniusz Dziardziel wracają wspomnieniami do nieco odległych czasów, kiedy to walczyło się na różnych „frontach” o wysokie plony w rolnictwie. (Ja też byłem junakiem, w Łobezie, i pierwszy raz w życiu mogłem prowadzić dwukonny zaprzęg z wozem drabiniastym pełnym snopów żyta, ależ to była frajda!). Znamienny jest również artykuł wyjaśniający powstanie niektórych zabobonów utrudniających niektórym ludziom autentycznie życie. Autorów zainspirował ponoć przypadek znajomej, która trzykrotnie oblewała testy egzaminacyjne na prawo jazdy, bo... spotykała przed egzaminem... Piotr Pęcherski (dzięki za dowcipny list, wyłazi z Ciebie słynny ironista, Dziadek Zygmunt) przedstawia informację nt. prac przy renowacji nagrobków. Poetom przypominamy, że we wrześniu kończy się czas nadsyłania prac na konkurs poetycki „Milowy Słup”. W naszej witrynie literackiej znakomity tomik Stefana Rusina „Pacyfik” – zapraszamy na spotkanie promocyjne, które odbędzie się w II dekadzie września w Miejskiej Bibliotece Publicznej. Słonecznego września życzy Stanisław Sroczyński OBLICZA DAWNEJ KULTURY (I) Kiedy współcześnie widzę rozwieszone na słupach ogłoszeniowych cyrkowe plakaty, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że obecnie przedstawienia te to już jakby swego rodzaju anachronizm; ba – choćby się tego nie chciało – ale to już chyba powoli podzwonne dla cyrku (nie zgadza się z tym dla przykładu Stanisław Sroczyński, uświadamiając mi, że współcześnie, według badań, statystyk itp., widowiska cyrkowe cieszą się o wiele większą popularnością niźli np. telewizyjny kanał Kultura. Sic !). Może i tak, ale mimo wszystko przecież kiedyś, kilkadziesiąt lat wstecz, kiedy jako pacholę wystawałem przed cyrkowym namiotem, miała ta forma rozrywki swoje wyjątkowe wzięcie. Pamiętam, że sytuowali się cyrkowcy za targowiskiem (tzw. targowicą), tuż przy „kanałku”, pamiątce po wielkim wodnym rozlewisku, starorzeczu Warty. Ciągnął wtedy do cyrkowego namiotu niemalże cały Konin. Wspominam z nostalgią te czasy, ale zagłębiam się nie tylko w pamięć, także i w materiały historycznie, na przykład z XIX stulecia i początku wieku XX. Oto kilka słownych obrazków, jak to kiedyś było. Przedstawienia cyrkowe, także występy wędrownych trup teatralnych, a nierzadko i pojedynczych sztukmistrzów, którzy od miasta do miasta przenosili swój artyzm dosłownie na plecach, wpisane były w istotę ówczesnego życia kulturalnego. Pierwsze wizyty tzw. artystów dramatycznych odnotowano w naszym mieście w latach 1837-1842; przebywali tu przez jakiś czas artyści pod dyrekcją Raszewskiego, następnie Stobińskiego i później Piotrowskiego. Były i inne zespoły teatralne oraz widowiskowe, do końca 1860 r. można ich naliczyć aż 16, z wybijającą się na pierwsze miejsce sławną trupą krakowską pod dyrekcją Juliusza Pfeiffera. Prasowe anonse relacjonujące przedstawienia zamieszczane były w późniejszych latach głównie w mieście gubernialnym Kaliszu, na łamach tamtejszego „Kaliszanina” (1870-1892), ale również i w prasie warszawskiej. Oto np. co pisano w 1859 r. o występach konińskich zespołu Pfeiffera w „Kurierze Warszawskim” : „Obecność pana Juliusza Pfeiffe- ra, […] ze swoim towarzystwem przez dni 18 ożywiła bardzo miasto Konin, po większej części posępne. Przez ten czas przy niezwykłym ruchu miejscowym i przybywaniem na każde przedstawienie sceniczne sąsiednich obywateli objawił się jakiś pociąg do tego, co jest pięknem, bo do sztuki dramatycznej. Miasto Konin i jego okolica umiały ocenić troskliwe starania pana Pfeiffera w doborze sztuk, odwiedzając licznie każde codzienne przedstawienie”. W późniejszych latach odwiedzały Konin i inne znane i popularne w ówczesnym czasie grupy teatralne, żeby wymienić choćby zespoły: Anastazego Trapszy, Józefa Puchniewskiego, Juliana Grabińskiego czy Jana Czapskiego i cieszącego się chyba największa popularnością Eugeniusza Majdrowicza. Co grano i pokazywano? Otóż poza pomniejszymi wyczynami quasi-cyrkowców, różnej maści sztukmistrzów itp., wspomniane wyżej trupy teatralne przenosiły na scenę (jak to było w przypadku zespołu braci Stanisława i Kazimierza Sarnowskich) utwory operetkowe i komedie, dla przykładu: „Ptasznika z Tyrolu” K. Zellera, „Flirtu” M. Bałuckiego, „Nauczycielki” W. Koziebrodzkiego czy też „Lekkiej kawalerii” F. Suppego. Bardzo ambitnym repertuarem mogła poszczycić się wspomniana już wyżej trupa E. Majdrowicza. Wystawiała np. utwory klasyczne: „Mazepę” J. Słowackiego czy też „Zmartwychwstanie” L. Tołstoja. Nie sposób wymienić, w i tak mocno skracanym tutaj szkicu, wszystkich zespołów odwiedzających Konin, także artystów indywidualnych. Wiele natomiast można (korzystając ze stosownych źródeł) powiedzieć o granym repertuarze bądź też, posiłkując się drobnymi anonsami prasowymi – rodzajami minirecenzji, poziomem artystycznych występów. Najogólniej rzec można – było dość miernie. Podobnie miernie i mizernie żyli w mieście przejezdni artyści. Zdarzało się, że zostawiali po sobie drobne awantury i przestępstwa, niespełnione, nieugaszone miłostki itp. Wymownym w tej kwestii może być cytat zaczerpnięty z „Gazety Kaliskiej”, gdzie w 1911 r. pisano: „[…] [aktorzy] nie popierani za lichą grę przez dość obojętną publiczność, cierpią nędzę i głód, co ich demoralizuje i popycha do oszustw i żebraniny. Toteż serce się kraje, patrząc na wynędzniałe twarze aktorów i aktorek przygodnych, którzy o suchym kawałku chleba i szklance herbaty czekają cały tydzień na niedzielne przedstawienie i pomyślny obrót w kasie teatralnej, a gdy ich spotka zawód, z rozpaczą w duszy i urazą w sercu do publiczności nie popierającej sztuki, uciekają w nocy, by nie zapłacić zaciągniętych długów lub też o żebranym chlebie wloką się do sąsiedniego miasta w nadziei lepszego powodzenia, które, niestety, rzadko jest dla nich łaskawe”. Powróćmy do obrazów zasygnalizowanych na wstępie, owych quasi-cyrkowych wystąpień itp. widowisk. Na przykład bardzo popularne były w tym czasie pokazy optyczne tzw. latarń magicznych, odbywające się na ścianach domów czy mieszkań w formie projekcji przeźroczy. Były też panoramy (zwane również cykloramami i kosmoramami). Panorama skonstruowana była w skrzynce zaopatrzonej we wzierniki, przez które oglądało się powiększone ryciny umieszczone we wnętrzu (swego rodzaju fotoplastikon). Pokazowi obrazów towarzyszyła muzyka na pozytywce i słowne komentarze wygłaszane przez prowadzącego przedstawienie. Jak głosił afisz panoramy Józefa Rzepeckiego, która w 1859 r. rozbiła swój namiot w Koninie: „Od godziny 9 rano do 10 wieczór pokazana będzie „Wielka Tyliorama” przez fotografię nowo wynalezioną. Widoki wszystkich części świata. Kościół św. Piotra i Pawła w Rzymie, Wezuwiusz, widok Paryża i mostu w Pradze czeskiej […]. Wszystkie powyższe widoki są naturalnie kopiowane. Wieczerza i Męka Pańska w 4 oddziałach. Cena wejścia od osoby gr. 15, dzieci i służba płaci gr. 10. Miejsce widowiska w namiocie […]”. Ogromną popularnością cieszyły się różnego rodzaju gabinety figur woskowych i teatry marionetek. Wśród wędrownych artystów można było napotkać gimnastyków, jeźdźców, linoskoczków, szybkobiegaczy, brzuchomówców, siłaczy-atletów, magików (mistrzów białej i czarnej magii) itp. W samym tylko 1859 r. wystąpili w Koninie: Karol Liek z teatrem marionetek, TermoTadaj z menażerią ćwiczonych małp i psów, Aleksander Bielicki przedstawiający „Sztuki z Indyjskiego Czarnoksięstwa”, Zygmunt Epstejn ze sztukami magicznymi i brzuchomówczymi, wspomniany już Józef Rzepecki z „Tylioramą”, Jan Bungaldier z obrazami optycznymi. Można sobie wyobrazić, że atrakcjom i aplauzom nie było końca. PS. W tekście wykorzystano m.in. informacje z artykułu Andrzeja Tomaszewicza, Życie teatralne Konina w latach zaborów, „Rocznik Koniński” 1981, nr 9. Janusz Gulczyński DROBNA UWAGA W 104. numerze „Koninianów” (sierpień 2011) przeczytałem tekst Bartosza Kiełbasy o Kazimierzu Białkowskim, społeczniku i regionaliście. Przeczytałem i czegoś mi brakowało. Oto drobne uzupełnienie. Twórczością malarską i regionalistyczną K. Białkowskiego zainteresowałem się wiele lat temu. Wtedy to na łamach „Przeglądu Konińskiego” znalazł się artykuł (prawdopodobnie było to w końcu 2006 lub na początku 2007 r.) zatytułowany „Człowiek ze sztalugami i lornetką”. W tymże czasie, na przełomie 2006 i 2007 r. Muzeum Okręgowe w Koninie zorganizowało wystawę: „Kazimierz Białkowski – historyczne malarstwo dokumentarne”; wydano też folder (składankę) z tekstem o K. Białkowskim, zestawem prezentowanych prac i kilkoma ich reprodukcjami. Kolejnym przedsięwzięciem wynikającym ze współpracy artysty z muzeum było zorganizowanie wystawy malarskiej, poświęconej tragicznej postaci Jana Reinholda Patkula (1660-1707), polityka inflanckiego, straconego w Kazimierzu Biskupim w publicznej egzekucji. Pan Kazimierz przedstawił prace plastyczne i oprawę historyczną ekspozycji. Rok 2010 – K. Białkowski prezentował swoje prace w muzeum na wystawie zbiorowej: „Kolekcjonerzy i hobbyści 2010”. Szczególnie cenne były obrazy umieszczone we wnętrzach ram okiennych i pierwszy raz eksponowane miniatury malowane na piecowych kaflach. W tymże roku, w związku z setną rocznicą powstania w konińskiej farze polichromii autorstwa Eligiusza Niewiadomskiego, udostępniliśmy Panu Kazimierzowi dwa szkice malarskie witraży w oprawie kartonowej passe-partout, autorstwa E. Niewiadomskiego To tyle. Proszę nie posądzać mnie o małostkowość, ale uznałem, że te fakty, myślę, iż istotne w życiu konińskiego artysty, warte są przypomnienia. Janusz Gulczyński str. 17 (str. I) Junak, czyli wspomnienia wakacyjne... Wakacje 1966 roku były dla mnie ciekawe, choć niewiadome. Wiedzieliśmy, jako młodzi Polacy, że sytuacja polityczna i ekonomiczna w kraju zniszczonym wojną jest trudna i bardzo napięta. Było dopiero 11 lat po wojnie. Kraj potrzebował ludzi do pracy w przemyśle, a szczególnie w rolnictwie, które zorganizowane było w oparciu o Państwowe Gospodarstwa Rolne. Z tego względu powstała konieczność udziału młodzieży szkół średnich (szczególnie ogólnokształcących) w niesieniu pomocy rolnictwu. Dotyczyło to w szczególności prac żniwnych przy zbiorach zbóż na terenach Polski północnej. Dyrekcja LO w Koninie wraz z dyrekcją LO we Wrześni na mocy wspólnego porozumienia zorganizowała ekipę w liczbie 20 osób podzieloną na dwie grupy po 10 uczniów. Większość stanowili uczniowie z Wrześni. Ekipa z Konina dała kilku uczniów, ale nadzór opiekuńczy sprawowali nauczyciele z LO Konin w osobach p. Edmunda Sobczaka i p. Maksymiliana Józefiaka. 1 sierpnia 1956 roku udaliśmy się pod wodzą naszych opiekunów do LO we Wrześni. Po krótkich czynnościach organizacyjnych i podzia- le na grupy (po 10 uczniów) udaliśmy się przez Poznań do Miastka. Tam znajdował się kombinat PGR. I grupa wrzesińska została w PGR w pobliżu Miastka. II grupa wrzesińsko-konińska pod opieką p. E. Sobczaka została zakwaterowana w małej szkółce na terenie PGR Słosinko. Wspominam przyjazd pociągiem do Miastka, a następnie kilka kilometrów przewieziono nas konnym wozem do szkoły i obszernej sali wyposażonej w polowe łóżka – tam zostaliśmy zakwaterowani. PGR Słosinko było położone wśród pól pomiędzy dwoma małymi jeziorkami. Życie nasze płynęło bardzo spokojnie, pracy nigdy nie brakowało. W dzień pracowaliśmy przy zbiorze zbóż, a wieczorem przy suszeniu ziarna w magazynach. Moi Koledzy z Wrześni, jak i z Konina po raz pierwszy spotkali się z pracą fizyczną, a szczególnie w rolnictwie. Przyznam się – ja nie miałem żadnych problemów. Znałem tę pracę od dziecka. Kosa, widły i inne narzędzia rolnicze były mi znane, tak jak koszenie zboża czy ustawianie mendli w rzędach. W tym okresie było modne tzw. normowanie pracy. Płacono za wykonanie i przekroczenie normy. Płace otrzymywaliśmy na równi z etatowymi pracownikami PGR. Wyżywienie otrzymywaliśmy zawsze smaczne i świeże, przygotowywane przez kierownik szkoły, w której mieszkaliśmy. Mile wspominam naszą współpracę z brygadzistami, którzy pełnili nadzór fachowy. Oceniali nas zawsze pozytywnie i po przyjacielsku. Trwało to do 20 sierpnia. Nadszedł koniec, ale wcale nie tak bardzo upragniony. Każdy z nas pracował w miarę swoich umiejętności i siły, chcąc jak najwięcej przecież zarobić (takie czasy – i one powracają!). Zarobki były satysfakcjonujące (od około 350-1530 zł na owe czasy). Była to miesięczna zapłata pracowników PGR w 1956. Zakończenie było bardzo przyjemne. Wiadomo. Była zapłata, wyróżnienia, nagrody rzeczowe. Zorganizowano wieczorek taneczny przy solowej muzyce wiejskiego akordeonisty. Były także szczere podziękowania kierownictwa gospodarstwa. Wśród nas byli tacy, którzy swoją Stonka – czyli jak niegdyś koninianie z owadami walczyli str. 18 (str. II) uczestnictwa w akcji. Tato, pragnąc zatrzeć skutki propagandy, podpierając się cytatami z literatury, informował, że to nic nowego..., że już drzewiej mieszczanie w przypadku wojny wystawiali należną ilość zbrojnych i to właśnie mnie spotkał zaszczyt stania się jednym z nich. Osobiście najbardziej zapamiętałem zbiórkę organizowaną tuż za ostatnimi zabudowaniami Heimatu. Właśnie tam, ledwo odrastającego od ziemi, za to wyposażonego w słoik, zawiózł mnie tata. Na miejscu, zobaczyłem sporą grupę mieszkańców, a wśród nich liczną gromadę dzieci. Domyślać się można, co stanowiło większe zagrożenie dla okopowych; stonka czy dzieciaki tratujące uprawy? Niektórzy z gospodarzy, widząc nadchodzącą tłuszczę, niczym Rejtan rzucali się pod nasze nogi, solennie przyrzekając „przodownikom”, że chrząszcze wyzbierają sami. Nie wiem... Czy za znój w „walce” ze stonką? Czy za zamianę ze „zbrojnego” w „stonkozbiorcę ” – całą dzieciarnię ze strony najbliższych zawsze czekała nagroda. Najczęściej składała się z oranżady w butelce zamykanej kapslem na metalowym drucie oraz ciastek „prosto” od Zwolińskiego lub placka od „Mazurkiewiczowej”. Młodszy czytelnik może wykazać zdziwienie: Też mi nagroda? Za to starsi, gdy przypomną sobie wodę z barwnikiem – nasyconą „bąbelkami” – zwaną oranżadą lub lemoniadą, a w szczególności zamykanie butelek, jestem pewien, że na ich ustach pojawi się uśmiech. Temat ciastek jest poza wszelkimi rozważaniami, bowiem za ich ówczesny zapach i smak jestem gotów podłożyć głowę pod topór. Reasumując opowiadanie, nasuwa się wrażenie, że wszyscy odnieśli korzyści. Propagandziści radość z zabełtania ludziom w głowie. Tato, że nie stracił dnia i ja, ponieważ mogłem najeść się i opić do syta. Jedynym poszkodowanym była Leptinotarsa decemlineata, chrząszcz z rodziny... Włodzimierz Kowalczykiewicz Z życia Towarzystwa Przyjaciół Konina Dotarły do nas informacje, iż do niektórych przyjaciół miasta nie docierają informacje związane z akcją renowacji konińskich nagrobków. Dlatego też spieszymy z informacjami o zaawansowaniu prac renowacyjnych przy ul. Kolskiej. Na początek przypomnijmy, że do renowacji wytypowano pięć nagrobków: Stefanii Łucji Esse, mogiłę zbiorową ofiar nalotu z 1939 roku – Walentego Modrzejewskiego, Teodora Bacciarellego oraz Jana Kiegla. W dniu, w którym powstaje niniejsza informacja, z wieloletnich nalotów oczyszczono metodą strumieniową płytę nagrobną Jana Kiegla, odseparowując ją wcześniej od sąsiadującego grobowca. Niebawem ścierniwo – mączka dolomitowa (zgodna z zaleceniami urzędu konserwatorskiego) zostanie usunięta, a płyta zabezpieczona przed działaniem warunków atmosferycznych. Mogiła zbiorowa ofiar 1939 r. została oczyszczona, wyprostowano płytę, uzupełniono braki w urnach, podniesiono i wyrównano obramowanie. Najwięcej prac widać na grobowcu rodzinnym Stefanii Łucji Esse. Oczyszczono płytę nagrobną i uzupełniono braki. Rekonstruowana jest ściana. W trakcie prac skuto stare, odpadające tynki, usunięto zmurszałą cegłę, zastępując ją nową. Odbudowano przyczółek i rozpoczęto prace tynkarskie. Obecnie pokryty tynkiem jest jedynie daszek przyczółka, ale ściany pokryte są już rapicą, zaś narożniki zostały wzmocnione stalowymi narożnikami. Spodziewać się więc można, iż już niebawem ujrzymy w stanie idealnym największy z nagrobków przyjętych do renowacji. Na przeprowadzenie prac czekają nadal groby Teodora Bacciarellego oraz Walentego Modrzejewskiego. Wszystkich chętnych do uzyskania bardziej szczegółowych informacji zapraszamy do kontaktu z Zarządem TPK oraz osobistych odwiedzin cmentarzy przy ul. Kolskiej. Zarząd Towarzystwa Przyjaciół Konina zdj. – StS Lato w pełni, zatem wypada przypomnieć, że: – „Dzięki zachodnim imperialistom nasyłającym na uprawne grunta stonkę, w kraju zapanowała bieda”. Niestety, nie jest to cytat z powieści surrealistycznej, ale namacalna rzeczywistość, bowiem do końca lat pięćdziesiątych taki obraz ówczesnych wrogów, a dzisiejszych sojuszników, starali się w oczach społeczeństwa rozpowszechniać odpowiedzialni za propagandę. Stonka ziemniaczana, Leptinotarsa decemlineata, chrząszcz z rodziny stonkowatych dł. ok. 1 cm, do Europy przywędrowała w połowie XIX wieku z Ameryki Pn. Na stałe zaaklimatyzowała się we Francji, skąd rozprzestrzeniła się po całym kontynencie. Wspomniane owady nade wszystko przedkładały sobie liście ziemniaków stąd je zżerając powodowały obniżkę plonów. Ofiarami stonki, oraz propagandy stawali się również posiadający ziemie uprawne mieszkańcy Konina. W ramach walki z chrząszczami każdy z rolników obowiązany był stawić się z naczyniem na owady w wyznaczonym miejscu oraz czasie. Brak stawiennictwa groził konsekwencjami finansowymi, o podejrzeniu działania na szkodę ustroju nie wspomnę. Na szczęście propagandę od rzeczywistości dzieli bardzo daleka droga. Owady w swej „przebiegłości” pojawiały się latem, czyli w okresie, gdy było najwięcej pracy. Właściciele gruntów, nie chcąc zadzierać z „władzą”, na „stonkowe polowania” wysyłali dzieci, bowiem dla „przodowników” liczyła się tylko „sztuka” stanowiąca podstawę późniejszego sprawozdania, że akcja zakończyła się stuprocentowym stawiennictwem. Ponieważ obowiązek „zbierania owadów” spoczywał również na ogrodnikach, stąd i moich rodziców nakaz zmuszał do pracę wykonywali z ponad 300-procentową normą. Wróciliśmy zmęczeni, ale zadowoleni, wzbogaceni materialnie oraz mądrzejsi doświadczeniem życiowym. Poznaliśmy się lepiej w codziennym obcowaniu i w pracy. W czasie inauguracji roku szkolnego 1956-57 p. dyr. Tadeusz Worwąg oficjalnie podziękował nam za osiągnięte wyniki. Warto nadmienić, iż w naszych szeregach byli uczniowie różnego pochodzenia społecznego. Większość z nas została później inżynierami, ekonomistami, oficerami wojska, nauczycielami. Pełnili różne funkcje kierownicze w pracy zawodowej. Bez jakiejkolwiek propagandy byliśmy świadomi, że aby coś osiągnąć w życiu, trzeba uczciwie pracować – tak dla siebie, jak i dla Polski. Praca dała nam wspaniałe doświadczenie, poznanie ludzi pracy oraz pozostawiła w każdym niezapomniane wspomnienia i pamięć o naszych nauczycielach – opiekunach, tych, których już nie ma wśród nas, i kolegach, którzy jeszcze gdzieś żyją. Może któryś się odezwie i coś napisze. Eugeniusz Dziardziel O jarmarku napiszemy we wrześniu Gucio zaczarowany ma już 127 lat Guciowi H. nie brakowało do szczęścia, a jednak, dziwna rzecz, nie był szczęśliwy. (...) Począwszy od rodziców, a skończywszy na służbie, wszyscy mu dogadzali: zaledwie objawił jakieś życzenie, już przemyśliwano, jakby je zaspokoić, jakby mu sprawić niespodziankę. Doszło do tego, że nareszcie sam nie wiedział, czego pragnąć (...). Tak zaczyna się książka „Gucio zaczarowany”, którą Zofia Urbanowska napisała w roku 1884. Od tego czasu minęło 127 lat, a my doczekaliśmy się 8 wydań tej pozycji: – 1884 r. – powieść dla młodszych dzieci z 10 rycinami kolorowanemi rysunku Czesława Jankowskiego, Gebethner i Wolff, Warszawa 1884. – 1889 r. – powieść dla młodszych dzieci z 10 rycinami kolorowanemi rysunku Czesława Jankowskiego, Gebethner i Wolff, Warszawa 1889. – 1897 r. – powieść dla młodszych dzieci z 10 rycinami kolorowanemi rysunku Czesława Jankowskiego, Gebethner i Wolff, Warszawa 1897. – 1908 r. – powieść dla młodszych dzieci z 10 rycinami kolorowanemi rysunku Czesława Jankowskiego, Gebethner i Wolff, Warszawa 1908. – 1917 r. – datę taką podaje „Nowy Korbut” cz. 16, ale nie znalazłam informacji na temat tego wydania w żadnej bibliotece. – 1932 r. – powieść dla młodszych dzieci, ilustrował Bohdan Nowakowski, Gebethner i Wolff, Warszawa 1932. – 1989 r. – powieść dla młodszych dzieci z przedmową Czesława Miłosza i z 14 ilustracjami Ludwika Żelaźniewicza, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1989. – 2010 r. – opracowanie graficzne Bohdan Butenko, Wydawnictwo Officyna, Łódź 2010. Jak podaje „Nowy Korbut” (nr 16, s.181) w 1891 roku w Warszawie nakładem Taniej Biblioteczki ukazała się przeróbka utworu pod tytułem Sen Józia, której dokonał autor o inicjałach F.M. Nie udało mi się odnaleźć tej pozycji, ale znalazłam książkę z 1908 r. – Sen Józia z powieści Urbanowskiej „Gu- cio zaczarowany” przerobiła F.M z rycinami, Księgarnia Ludowa J. Sikorskiego, Warszawa 1908. Natomiast w 1909 i 1931 roku Księgarnia Popularna Szmida w Warszawie wydała „Koszyk kwiatów – powieść historyczna dla katolickich czytelników”, w której odnaleźć można fragment powieści Urbanowskiej Schmid Christoph – 1968-1854 – Koszyk kwiatów – powieść historyczna dla katolickich czytelników. Zawiera w pałacu liljowym z powieści Urbanowskiej „Gucio zaczarowany”). Pierwsze wydanie tego utworu zostało życzliwie przyjęte przez młodych czytelników i doczekało się przychylnych recenzji prasowych. Władysław Nowicki w „Kłosach” z 1884 roku (nr 967, s. 27) przewidywał, iż „Gucio zaczarowany” zajmie od razu piękne miejsce w literaturze naszej dla dzieci i sprawi, że niekoniecznie musimy przerabiać takie rzeczy z literatury obcej. Ciepło wspomina chłopca zamienionego w muchę również Jarosław Iwaszkiewicz ciekaw jestem, czy gdzie zachował się choć jeden egzemplarz Gucia z ilustracjami, na których występowała długa czarna postać wróżki. Kiedy po wielu, wielu latach odnalazłem dworek Urbanowskiej w Koninie, ogarnęło mnie prawdziwe i niepodrabiane wzruszenie. Nic dziwnego. Aleksander Wat: czytać nauczyłem się w trzecim roku życia (...) z nagłówka „Kuriera Porannego” (...) Pierwszą moją książką były Anczyca „24 obrazki z dziejów Polski”. Dotąd mam żywo w pamięci jej pastelowych pięknych kolorach obrazki. Potem „Gucia zaczarowanego”. Czytałem tę książkę, kiedy byłem mały i tak mocno zachowałem ją w pamięci, że później, już jako człowiek dorosły, nieraz próbowałem sobie wyobrazić, jak to jest, jeżeli ktoś zostanie muchą. Właściwie, dlaczego nie mielibyśmy to zwiększać się, to zmniejszać, żeby oglądać świat w coraz to nowy sposób – tak o książce Zofii Urbanowskiej napisał natomiast Czesław Miłosz w swojej przedmowie do wydania z 1989 roku. Wielokrotnie w różnych wywiadach wspominał o wrażeniu, jakie w dzieciństwie wywarł na nim ten utwór, jak w znaczący sposób ukształtował jego osobowość, zainteresowania i wizję świata. Po latach nadał nawet taki sam tytuł swojemu tomowi wierszy (w 1965 roku tomik został wydany przez paryski Instytut Literacki). W „Kwartalniku Artystycznym” nr 2 (50) z 2006 r. Aleksander Fiut (polski historyk literatury) w swoim artykule „Dialog niedokończony” również przywołuje wiersz Tadeusza Różewicza „Myrmekologia” z podtytułem „dalszy ciąg bajki Gucio” zaczarowany – czy można więc do grona miłośników tego utworu zaliczyć także T. Różewicza. Utwór Zofii Urbanowskiej stał się również inspiracją dla dwóch pisarek okresu międzywojennego – Marii Kędziorzyny „Czar Wielkiej Sowy” (1943) i Marii Buyno-Arctowej „Zosia Marudzińska i Wróża Dzieciolubska” (1924). Lela i Zosia, główne bohaterki wymienionych utworów, podobnie jak Gucio, przy pomocy magii zostają zamienione w zwierzątka, aby przekonać się, jakie trudności i niebezpieczeństwa czyhają w lesie. Ich przemiana przyczynia się stopniowo do wewnętrznego dojrzewania. Nie tylko polscy czytelnicy mieli okazję poznać przygody Gucia H. W 1911 roku K.V. Rypacek przetłumaczył książkę na język czeski, w 1895 roku L.Golschmann i E Jaubert na język francuski, a w 1946 roku Malka Fiszkin na język hebrajski. W katalogu izraelskiej Biblioteki Narodowej i Biblioteki Uniwersytetu w Tel Awiwie znajduje się wydanie z 1946 roku, a w katalogu Biblioteki Uniwersytetu w Hajfie drugie wydanie z roku 1953. Oba wydania ukazały się nakładem Wydawnictwa Kiriat Sefer w Jerozolimie. Hebrajski tytuł: [ ףשכמה יתגGitaj ha-mechuszaf]. Opis fizyczny: 122 strony, 21 cm. Informacja o tłumaczeniu hebrajskim pochodzi od pana Leszka Kwiatkowskiego z UAM w Poznaniu. Poszerza ona informację zawartą w „Nowym Korbucie” (nr 16, s.181), który podaje: w 1954 roku Fishkin dokonał tłumaczenia na język hebrajski. W oparciu o utwór przygotowano również GRUNDMAN – SPOTKANIE Z UFO Srebrzysta Delta wytoczyła się na pas startowy, zatrzymała się na chwilę, z jej dyszy odrzutowego silnika buchnęło ogniem. Huk zwielokrotniony do potęgi, rozległ się wokoło. Wszystko zadrżało, zadygotało, jakby za moment miało się rozpaść, a samolot podobny do rakiety, potoczył się początkowo wolno, potem coraz szybciej i szybciej, by nagle skoczyć do przodu, pokonując w ułamkach sekund dziesiątki metrów rozbiegu. Rozpędzony, posłuszny mojej woli wyrwał się nagle pionowo z trudną do pojęcia dla zwykłego laika prędkością i pomknął, niczym pocisk rakietowy, po stromym torze w błękit nieba. Osiągnąłem pułap. Niby nic takiego, ale sama świadomość bycia na wysokości 19000 m, gdzie pilotowanie samolotu jest ograniczone, nawet prowadzenie korespondencji radiowej wymagało więcej wysiłku, bo każde słowo wyciśnięte przez płuca – wzbudzało respekt. Melduję na lotnisko, że jestem na pułapie i przechodzę do drugiego zadania – przekroczenia prędkości dźwięku. Prędkość wzrasta. Obserwuję przyrządy, zauważam, że niektóre z nich „zwariowały”. Wskazówki zegarów jak szalone zatańczyły od zera do maksimum, pokazując niewłaściwe dane. Tak, tak to już... To chwila przekroczenia bariery dźwięku zmieniała ich wskazania, ale za moment wróciło wszystko do normy. Wiem, że lecę szybciej niż dźwięk, a na ziemi w tym momencie usłyszano silną detonację – bang... Bang będzie teraz towarzyszył przez cały czas lotu powyżej prędkości dźwięku. (Na początku ery lotów samolotów naddźwiękowych sądzono, że „bang” występuje tylko w chwili przekroczenia bariery dźwięku. Praktyka pokazała, że jest inaczej). W kabinie samolotu nie słychać żadnej detonacji. Lecę na czele tego dźwięku. Głos – „bang” pozostaje za mną. Gdybym prędkości dźwięku przekraczał poniżej 10 tys. metrów, dźwięk – „bang” mógłby wyrządzić ogromne szkody, a przede wszystkim powylatywały szyby w oknach domów. Po chwili przyrządy uspokoiły się pokazują rzeczywistą prędkość i wysokość. Melduję na ziemi o wykonaniu drugiego zadania. Zmniejszam prędkość do poddźwiękowej i obniżam wysokość. Kieruję samolot na lotnisko startu. Będąc już na zniżaniu, obok trasy mojego lotu, zauważyłem pojedynczą chmurkę. Zastanowiła mnie nienormalność tego zjawiska. Chmurka na tej wysokości i to przy bezchmurnym niebie...? Chmury to przecież skroplona para wodna, kondensując przybiera postać kropelek wody lub kryształków lodu. A ta chmurka na tej wysokości? Jeszcze bardziej zdziwił mnie jej kształt. Odniosłem wrażenie, że jakaś wewnętrzna energia rozdmuchuje ją od środka, tworząc strzeliste strzępy wystające jak kolce na jeżu. Ten niesamowity widok mocno mnie zaniepokoił, ale ciekawość wzięła górę i postanowiłem sprawdzić, czy nie podlecieć bliżej i ocenić, co to za „zjawisko”. Zaledwie skierowałem samolot w kierunku „chmurki”, ta zaczęła się kurczyć, jakby była wchłaniana do wewnątrz, ciemnieć, tworzyć nowy kształt. Z tego wyłonił się obiekt – wyraźny spodek charakterystyczny z opisów o UFO. Kolor obiektu był szary, metaliczny, większy trzykrotnie od mojego samolotu. Trwało to ułamki sekund, a mnie paraliżował strach trudny do opanowania. Był to lęk przed nieznanym. Szarpnąłem sterami maszyny, rezygnując z dalszego zbliżania. Byle dalej od tego „czegoś”. Obiekt – typowy spodek z kopułą w górnej części, pulsujący zmiennym różowo-pomarańczowym światłem. Podstawa „spodka” odróżniała się od reszty jasnoniebieską poświatą. Nieznany obiekt zaczął się zbliżać w moim kierunku. Zmieniał gwałtownie kierunki swojego lotu, manewrując w pionie i w poziomie. „Obiekt” zbliżył się na odległość około 200 metrów i zaczął oddalać, jakby się bawił. Zjawisko to, gdyby nie wywołujące strach, byłoby nawet urokliwie. Jednakże wykonywane manewry wykraczały spektakl telewizyjny dla małych dzieci. W 1997 roku Tadeusz Arciuch przygotował 39 minutowy spektakl (premiera 26.09.1997) z czytelną fabułą i prostym przesłaniem. W roli wróżki wystąpiła Grażyna Wolszczak, w roli Gucia Tomasz Domański. Zupełnie inną adaptację przygotował Teatr Lalek Pleciuga w Szczecinie (premiera 1.12.2001). Na łamach „Gazety na Pomorzu” z 12.12.2001 r. możemy przeczytać recenzję Roberta Cieślaka: „Jesteśmy świadkami udanej próby powrotu pozytywistycznej dydaktycznej powiastki. Przedstawienie stawia sobie szlachetny cel uczenia poprzez mówienie pięknym językiem o sprawach najprostszych, mówienia prawdy o świecie (...)”. W 2009 roku przedstawienie przygotował również prywatny objazdowy Teatr Bajka w Przysietnicy – niestety brak recenzji. Warto jeszcze wspomnieć o najnowszym wydaniu „Gucia zaczarowanego” Wydawnictwa Officyna w Łodzi. Rysunki i opracowanie graficzne mistrza Butenki sprawiają, że zapomnianą nieco książkę odkrywa się na nowo. Jest przygotowana solidnie i z dużą starannością. Wyraźnie wyrażone są uczucia – od obawy, poprzez niepokój do wielkiej miłości i dumy. Jest to doskonała okazja do rozmowy na temat emocji i wychowania młodego człowieka. Zofia Urbanowska z talentem połączyła baśniowy świat literacki z wiedzą przyrodniczą, czyli elementy fantastyczne z realistycznymi. Mimo iż książka napisana została 127 lat temu, to nadal wzbudza duże zainteresowanie, ponieważ nie traci z upływem czasu swojego czaru. Alina Zielińska 1. Urbanowska Zofia, Gucio zaczarowany, Wydawnictwo Officyna, Łódź 2010, s. 5. 2. Iwaszkiewicz Jarosław, Książka moich wspomnień, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1968, s. 16. 3. Wat Aleksander, Dziennik bez samogłosek, oprac. Rutkowski Krzysztof, Czytelnik, Warszawa 1990, s.266. 4. Urbanowska Zofia, Gucio zaczarowany, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1989, s. 5 poza znane mi prawa fizyki. Tej wielkości obiekt, posiadający przecież jakaś masę, nie mógł tak gwałtownie zmieniać kierunku lotu. To zjawisko wykraczało poza moją wiedzę. Można to tylko tłumaczyć tym, że obiekt nie posiadał masy albo masa była zamieniana w energię. Innego wytłumaczenia nie znałem. W pewnej chwili „obiekt” podleciał blisko mojego samolotu, jakby chciał przyjrzeć mi się lepiej. Przez moment pociemniało w kabinie – może znalazł się pomiędzy słońcem a samolotem. Spanikowałem. Odepchnąłem drążek sterowy od siebie, przechodząc w głębokie nurkowanie, by oderwać się od nieznanego. W tym momencie silnik samolotu zakrztusił się, zegary zaczęły taniec niewłaściwych wskazań. Byłem przerażony. Bałem się nawet obejrzeć do tyłu, gdzie prawdopodobnie znajdował się „obiekt”. Płatowiec zaczął drgać, jakby popadł w turbulencje. Drgania były coraz intensywniejsze, a metalowa burta kabiny boleśnie tłukła mnie w ramię. Pomyślałem, że to chyba koniec, że nieznany „obiekt” zmierza do mojego zniszczenia. Nagle – usłyszałem jakiś głos. Spocony otworzyłem oczy, nade mną zobaczyłem zatroskaną twarz żony, która dotykając ramienia, starała się mnie dobudzić.. Po chwili doszedłem do siebie, zrozumiałem, że był to sen. Tak naprawdę był to jednak sen z pewnej rzeczywistości, mimo to odczułem radość, że złe minęło, że UFO... Ryszard Grundman str. 31 (str. III) Trzynastego, nawet w lutym jest wiosna... (...) Fragment pracy dyplomowej, w którym całkiem przypadkowo dotarłem do pierwotnego znaczenia budzącej obecnie lęk feralnej „13”... dr Awde Nie wydrukowany z powodu braku miejsca w „Koninianach” fragment KUL-owskiej pracy dyplomowej dotyczącej historii pewnej parafii dekanatu konińskiego sięga tylko do starożytnego źródła pochodzenia tej zabobonnej „feralnej trzynastki”, która przecież obecnie jest ściśle związana z... piątkiem! I tu już musimy wkroczyć w krąg chrześcijański... Zdawałoby się, że najprostszym sposobem rozszyfrowania tej tajemnicy jest... Wielki Piątek? Ale czy niewyobrażalne cierpienia Chrystusa z miłości do nas, żeby nam otworzyć niebo, można określić jako feralne nieszczęście? „Uzupełnienie” tej feralnej „trzynastki” o feralny „piątek” dokonało się dopiero na początku XIV wieku! Wtedy to król Francji Filip IV Piękny, żeby uniknąć zwrotu ogromnej pożyczki, oskarżył zakon templariuszy o herezję i urządził zakonowi w piątek 13 października 1307 roku krwawy pogrom! No i teraz odpowiedzmy sobie na pytanie, jaki jest związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy czczeniem przez Rzymian trzynastego miesiąca oraz pogromem templariuszy, a tym, co może nam przydarzyć się np. w piątki 13 stycznia, kwietnia i lipca 2012 r. czy w piątek 13 grudnia 2013 r. albo w piątki 13 lutego i czerwca 2014 r. lub w piątek 13 lutego 2015 roku? A nawet, uwzględniając trzynastego we wszystkich miesiącach osiemdziesięciokilkuletniego życia, gdy na te 1000 trzynastek trafi nam się np. jedna feralna „13”, to będzie ona tradycyjnym wyjątkiem, potwierdzającym regułę, że taki irracjonalny przesąd jak „feralny piątek trzynastego”, możemy obecnie traktować tylko z przymrużeniem oka lub tak jak np. kolega Zbyszek i siostrzenica Grażyna uważać trzynastkę za szczęśliwą liczbę! Ostatnio taki „superferalny dzień” mieliśmy w piątek 13 lutego 2009 roku, a że w naszym kręgu kulturowym grudzień nigdy nie był trzynastym miesiącem, to powinniśmy zmienić słowa znanej piosenki na: Trzynastego, nawet w lutym jest wiosna... Sięgając do źródeł pozostałych pokutujących nadal zabobonów dotyczących m.in. lusterka, kominiarza (guzika), kota (czarnego!), drabiny, zakonnicy itd. itp. też nie znaleźliśmy żadnych związków przyczynowo-skutkowych! Bo np. w zamierzchłych czasach, gdy zwierciadło kosztowało majątek, to po pechowym uszkodzeniu trzeba było np. przez 7 lat ciułać na nowe, a obecnie, w czym nieszczęście, gdy stracimy kilka złotych na nowe lusterko? W średniowieczu przy powszechnej drewnianej zabudowie nieoczyszczony z sadzy komin był najpowszechniejszą przyczyną pożaru, dlatego kominiarz jako zwiastun uniknięcia tego nieszczęścia był po prostu „rozrywany” przez mieszkańców i każda gospodyni ciągnęła go za guzik na dach swojego domu, a obecnie gdy złapiemy się za swój guzik na widok kominiarza, to najwyżej poprawimy sobie samopoczucie... Żeby „wybielić” czarnego kota ze „złych czarów” musimy cofnąć się do średniowiecza, gdy nasz kraj porastały nieprzebyte puszcze poprzecinane tylko traktami handlowymi pomiędzy miastami i osadami... I właśnie na tych traktach „rozrabiał” rzeczywisty zwiastun... śmiertelnego niebezpieczeństwa! Podróżującym kupcom zagrażały nie tylko watahy wygłodniałych wilków w okresie zimowym, bo w pozostałych porach roku na szlakach kupieckich grasowali rozbójnicy i właśnie spłoszony przez wilki czy przez zbliżającą się do traktu zbójecką bandę tchórzliwy zając przebiegał przez drogę przed kupieckim taborem zwiastując śmiertelne niebezpieczeństwo! A przecież nasz niewinny zajączek jeszcze dotychczas w niektórych regionach jest w gwarze myśliwskiej nazywany właśnie... kotem! Całe nieporozumienie wynikło ze zbieżności nazw tych sympatycznych zwierzątek. Później z czarnego kota uczyniono atrybut czarownic, oczerniając dodatkowo nasze milusie kiciusie o czary! Gdybyśmy prowadzili statystykę „spotkań” z czarnym kotem, to okazałoby się, że np. na 1000 „spotkań”, tylko jedno było pechowe, ale o tych 999 szybko zapominamy, a w pamięci ostro tkwi nam to jedno (przypadkowo!) pechowe, które było po prostu tradycyjnym wyjątkiem potwierdzającym regułę, że w tym przypadku nie należy wierzyć w żadne przesądy, zabobony i tym podobne bzdury! Natomiast przesąd o zwiastującej nieszczęście zakonnicy ma bardzo młody, ale podobnie jak feralna trzynastka, italski rodowód, gdzie do połowy ubiegłego wieku rolę domowych pielęgniarek spełniały przeważnie siostry miłosierdzia i spotkanie zakonnicy poza klasztorem świadczyło o czyjejś ciężkiej chorobie, co w efekcie wróżyło nawet śmierć! Polska wersja przesądu o przynoszącej pecha zakonnicy objaśniona nam przez konińską siostrę benedyktynkę popularna stała się po 1989 roku, gdy w wyniku zniszczenia polskiego przemysłu, PGR-ów i trwającego dożynania większości gospodarstw rolnych powstało olbrzymie bezrobocie! Dlaczego przynoszenie pecha przypisano osobie duchownej, a nie świeckiej? To proste, bo strój rzuca się zawsze i wszędzie w oczy! Oczywiście, nie mógł to być ksiądz, bo jak głosi stara sentencja: „Kto ma księdza w rodzie, tego... bieda nie ubodzie”! No i wszyscy już się domyślacie, że ten zabobon ma wydźwięk czysto finansowy! Bo gdy spotkana zakonnica niesie np. jakieś zakupy, to wróży nam jakiś „zastrzyk finansowy”, czyli dobrobyt, a gdy nic nie niesie, to wróży nam biedę z nędzą... W ramach walki z zabobonami Episkopat powinien wydać zakonnicom zakaz podróżowania bez bagażu, to wśród przesądnego społeczeństwa wzrosłaby przynajmniej... nadzieja na dobrobyt! Powiedzmy – w imię dobitnego określenia, że nadzieja matką... Redakcyjny kolega wspomina jeszcze inny przesąd związany z zakonnicami – uczniowską wersję dowcipnie eliminującą tremę przed egzaminami, klasówkami itp. nauczycielskimi „torturami”... Należało wystrzegać się spotkania trzech zakonnic idących obok siebie lub „gęsiego”, ale ustawionych wg wzrostu, czyli od najniższej do najwyższej, bo takie spotkanie wróżyło niepowodzenie w szkole! I chociaż łatwiej było trafić szóstkę w totku niż spotkać takie trio zakonnic, to dlaczego było tyle dwójek i oblanych egzaminów? A więc mamy jasny przykład wartości takich przesądnych wróżb mających ochronić nas przed złem! Pamiętajmy też, że głęboka wiara w irracjonalne przesądy często może mieć fatalne skutki, bo zdenerwowani jakimś zabobonem mamy rozproszoną uwagę ciągłym myśleniem co nas spotka strasznego no i oczywiście możemy popełniać błędy w pracy, być nieuważni w podróży lub oblać nawet łatwy egzamin i to wszystko... na własne życzenie! Ale w tym swoim „pechu” mamy jednak odrobinę szczęścia, bo jeszcze... nie spaliliśmy się... ze wstydu, że w XXI wieku nie potrafimy logicznie myśleć. dr Awde i ks. Nizdurg KONININANA POLECAJĄ MIGAWKI Z JARMARKU Poezja Stefana Rusina rozgrywa się na peryferiach mitu, jest nieustannym dążeniem do perfekcji i odkrywania miejsc, w których „osadza się” fałsz. Bohater tych wierszy stale jakby podpatruje rzeczywistość w jej najtajniejszych pokładach... Dariusz Tomasz Lebioda (podał StS) Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych, zastrzega sobie prawo ich redagowania i skracania ADRES REDAKCJI: 62-510 Konin, ul. Przemys³owa 9, tel. 63-243-77-00, 63-243-77-03 ISSN 0138-0893 [email protected] Redaktor prowadzący – Stanisław Sroczyński, Zespół redakcyjny – Piotr Rybczyński, Zygmunt Kowalczykiewicz (st), Jan Sznajder, Janusz Gulczyński, Włodzimierz Kowalczykiewicz (mł), (Internet) str. 32 (str. IV)