Nr 9( 105) wrzesień 2011r.

Transkrypt

Nr 9( 105) wrzesień 2011r.
www.koniniana.netstrefa.com.pl
MIESIĘCZNIK Towarzystwa Przyjaciół Konina
wrzesień 2011 r.
Nr 9 (105)
Witam sponiewieranych wakacyjną aurą zacnych Czytelników
Choć lato raczej nie miało specjalnej okazji, by nas dopieścić słońcem,
za to chętniej garbowało nam skórę
wiatrem i deszczem, to umawiamy
się, że jesteśmy wypoczęci i gotowi do
pracy oraz nauki. W nagrodę mamy za
to drugie wydanie „Koninianów” a w
nim sporo (jak zwykle!?) niezłych i ciekawych materiałów.
Janusz Gulczyński sięga do początków prawdziwie ludowej
(moim skromnym zdaniem) autentycznej kultury. Tak to się
zaczynało – ale reszty dowiecie się Państwo z dwuczęściowego artykułu autora. Janusz dorzuca również dość istotne
„trzy grosze” do art. Bartka nt. p. K. Białkowskiego.
Prawdziwym cymesikiem jest rozprawka pani Aliny
Zielińskiej (bywała już w „K”) o naszej (bardziej sławnej,
niż się nam wydaje) Zofii Urbanowskiej, a dokładniej o jej
„Guciu zaczarowanym”. Oprócz rzetelnej wiedzy na temat
Gucia, autorka proponuje również przeprowadzenie kon-
kursu, np. pisanie listów przez dzieci do Gucia (oczywiście z
nagrodami). Ten znakomity pomysł, z powodzeniem, odstąpiliśmy miejskiej bibliotece. O efektach napiszemy.
Pułkownik dypl. pilot w st. spocz. Ryszard Grundman
raczy nas ciekawą, trochę niesamowitą opowieścią lotniczą.
Zresztą na ten właśnie temat wypowiadał się parokrotnie w
telewizji i, choć tym razem zakończenie nieco zaskakujące,
to dzięki. Miałeś jednakże, drogi Ryszardzie, być fizycznie
w Koninie – czeka na Ciebie prezent (nomen omen) od Prezydenta Nowickiego z okazji wydania 100. numeru „K”, na
której to uroczystości miałeś być w Koninie.
Natomiast Włodek Kowalczykiewicz (mł.) oraz Eugeniusz Dziardziel wracają wspomnieniami do nieco odległych
czasów, kiedy to walczyło się na różnych „frontach” o wysokie plony w rolnictwie. (Ja też byłem junakiem, w Łobezie, i pierwszy raz w życiu mogłem prowadzić dwukonny
zaprzęg z wozem drabiniastym pełnym snopów żyta, ależ to
była frajda!).
Znamienny jest również artykuł wyjaśniający powstanie niektórych zabobonów utrudniających niektórym ludziom autentycznie życie. Autorów zainspirował ponoć
przypadek znajomej, która trzykrotnie oblewała testy egzaminacyjne na prawo jazdy, bo... spotykała przed egzaminem...
Piotr Pęcherski (dzięki za dowcipny list, wyłazi z Ciebie słynny ironista, Dziadek Zygmunt) przedstawia informację nt. prac przy renowacji nagrobków.
Poetom przypominamy, że we wrześniu kończy się
czas nadsyłania prac na konkurs poetycki „Milowy
Słup”.
W naszej witrynie literackiej znakomity tomik Stefana
Rusina „Pacyfik” – zapraszamy na spotkanie promocyjne,
które odbędzie się w II dekadzie września w Miejskiej Bibliotece Publicznej.
Słonecznego września życzy
Stanisław Sroczyński
OBLICZA DAWNEJ KULTURY (I)
Kiedy współcześnie widzę rozwieszone
na słupach ogłoszeniowych cyrkowe plakaty,
nie mogę się oprzeć
wrażeniu, że obecnie przedstawienia te to już
jakby swego rodzaju anachronizm; ba – choćby się tego nie chciało – ale to już chyba powoli
podzwonne dla cyrku (nie zgadza się z tym dla
przykładu Stanisław Sroczyński, uświadamiając mi, że współcześnie, według badań, statystyk itp., widowiska cyrkowe cieszą się o wiele
większą popularnością niźli np. telewizyjny
kanał Kultura. Sic !).
Może i tak, ale mimo wszystko przecież
kiedyś, kilkadziesiąt lat wstecz, kiedy jako
pacholę wystawałem przed cyrkowym namiotem, miała ta forma rozrywki swoje wyjątkowe wzięcie. Pamiętam, że sytuowali się
cyrkowcy za targowiskiem (tzw. targowicą),
tuż przy „kanałku”, pamiątce po wielkim wodnym rozlewisku, starorzeczu Warty. Ciągnął
wtedy do cyrkowego namiotu niemalże cały
Konin. Wspominam z nostalgią te czasy, ale
zagłębiam się nie tylko w pamięć, także i w
materiały historycznie, na przykład z XIX stulecia i początku wieku XX. Oto kilka słownych
obrazków, jak to kiedyś było.
Przedstawienia cyrkowe, także występy
wędrownych trup teatralnych, a nierzadko i
pojedynczych sztukmistrzów, którzy od miasta
do miasta przenosili swój artyzm dosłownie
na plecach, wpisane były w istotę ówczesnego
życia kulturalnego. Pierwsze wizyty tzw. artystów dramatycznych odnotowano w naszym
mieście w latach 1837-1842; przebywali tu
przez jakiś czas artyści pod dyrekcją Raszewskiego, następnie Stobińskiego i później Piotrowskiego. Były i inne zespoły teatralne oraz
widowiskowe, do końca 1860 r. można ich naliczyć aż 16, z wybijającą się na pierwsze miejsce sławną trupą krakowską pod dyrekcją Juliusza Pfeiffera. Prasowe anonse relacjonujące
przedstawienia zamieszczane były w późniejszych latach głównie w mieście gubernialnym
Kaliszu, na łamach tamtejszego „Kaliszanina”
(1870-1892), ale również i w prasie warszawskiej. Oto np. co pisano w 1859 r. o występach
konińskich zespołu Pfeiffera w „Kurierze Warszawskim” : „Obecność pana Juliusza Pfeiffe-
ra, […] ze swoim towarzystwem przez dni 18
ożywiła bardzo miasto Konin, po większej części posępne. Przez ten czas przy niezwykłym
ruchu miejscowym i przybywaniem na każde
przedstawienie sceniczne sąsiednich obywateli
objawił się jakiś pociąg do tego, co jest pięknem, bo do sztuki dramatycznej. Miasto Konin
i jego okolica umiały ocenić troskliwe starania
pana Pfeiffera w doborze sztuk, odwiedzając
licznie każde codzienne przedstawienie”.
W późniejszych latach odwiedzały Konin
i inne znane i popularne w ówczesnym czasie
grupy teatralne, żeby wymienić choćby zespoły:
Anastazego Trapszy, Józefa Puchniewskiego,
Juliana Grabińskiego czy Jana Czapskiego i cieszącego się chyba największa popularnością Eugeniusza Majdrowicza. Co grano i pokazywano?
Otóż poza pomniejszymi wyczynami quasi-cyrkowców, różnej maści sztukmistrzów itp., wspomniane wyżej trupy teatralne przenosiły na scenę
(jak to było w przypadku zespołu braci Stanisława
i Kazimierza Sarnowskich) utwory operetkowe i
komedie, dla przykładu: „Ptasznika z Tyrolu” K.
Zellera, „Flirtu” M. Bałuckiego, „Nauczycielki”
W. Koziebrodzkiego czy też „Lekkiej kawalerii”
F. Suppego. Bardzo ambitnym repertuarem mogła poszczycić się wspomniana już wyżej trupa E.
Majdrowicza. Wystawiała np. utwory klasyczne:
„Mazepę” J. Słowackiego czy też „Zmartwychwstanie” L. Tołstoja.
Nie sposób wymienić, w i tak mocno
skracanym tutaj szkicu, wszystkich zespołów
odwiedzających Konin, także artystów indywidualnych. Wiele natomiast można (korzystając
ze stosownych źródeł) powiedzieć o granym
repertuarze bądź też, posiłkując się drobnymi
anonsami prasowymi – rodzajami minirecenzji,
poziomem artystycznych występów. Najogólniej rzec można – było dość miernie. Podobnie
miernie i mizernie żyli w mieście przejezdni
artyści. Zdarzało się, że zostawiali po sobie
drobne awantury i przestępstwa, niespełnione,
nieugaszone miłostki itp. Wymownym w tej
kwestii może być cytat zaczerpnięty z „Gazety
Kaliskiej”, gdzie w 1911 r. pisano: „[…] [aktorzy] nie popierani za lichą grę przez dość obojętną publiczność, cierpią nędzę i głód, co ich
demoralizuje i popycha do oszustw i żebraniny.
Toteż serce się kraje, patrząc na wynędzniałe
twarze aktorów i aktorek przygodnych, którzy
o suchym kawałku chleba i szklance herbaty
czekają cały tydzień na niedzielne przedstawienie i pomyślny obrót w kasie teatralnej, a gdy
ich spotka zawód, z rozpaczą w duszy i urazą w
sercu do publiczności nie popierającej sztuki,
uciekają w nocy, by nie zapłacić zaciągniętych
długów lub też o żebranym chlebie wloką się
do sąsiedniego miasta w nadziei lepszego powodzenia, które, niestety, rzadko jest dla nich
łaskawe”.
Powróćmy do obrazów zasygnalizowanych
na wstępie, owych quasi-cyrkowych wystąpień
itp. widowisk. Na przykład bardzo popularne
były w tym czasie pokazy optyczne tzw. latarń
magicznych, odbywające się na ścianach domów czy mieszkań w formie projekcji przeźroczy. Były też panoramy (zwane również
cykloramami i kosmoramami). Panorama skonstruowana była w skrzynce zaopatrzonej we
wzierniki, przez które oglądało się powiększone
ryciny umieszczone we wnętrzu (swego rodzaju
fotoplastikon). Pokazowi obrazów towarzyszyła
muzyka na pozytywce i słowne komentarze wygłaszane przez prowadzącego przedstawienie.
Jak głosił afisz panoramy Józefa Rzepeckiego, która w 1859 r. rozbiła swój namiot w
Koninie: „Od godziny 9 rano do 10 wieczór
pokazana będzie „Wielka Tyliorama” przez
fotografię nowo wynalezioną. Widoki wszystkich części świata. Kościół św. Piotra i Pawła
w Rzymie, Wezuwiusz, widok Paryża i mostu
w Pradze czeskiej […]. Wszystkie powyższe
widoki są naturalnie kopiowane. Wieczerza i
Męka Pańska w 4 oddziałach. Cena wejścia od
osoby gr. 15, dzieci i służba płaci gr. 10. Miejsce widowiska w namiocie […]”.
Ogromną popularnością cieszyły się różnego rodzaju gabinety figur woskowych i teatry marionetek. Wśród wędrownych artystów
można było napotkać gimnastyków, jeźdźców, linoskoczków, szybkobiegaczy, brzuchomówców, siłaczy-atletów, magików (mistrzów
białej i czarnej magii) itp.
W samym tylko 1859 r. wystąpili w Koninie: Karol Liek z teatrem marionetek, TermoTadaj z menażerią ćwiczonych małp i psów,
Aleksander Bielicki przedstawiający „Sztuki z Indyjskiego Czarnoksięstwa”, Zygmunt
Epstejn ze sztukami magicznymi i brzuchomówczymi, wspomniany już Józef Rzepecki
z „Tylioramą”, Jan Bungaldier z obrazami optycznymi.
Można sobie wyobrazić, że atrakcjom i
aplauzom nie było końca.
PS. W tekście wykorzystano m.in. informacje z artykułu Andrzeja Tomaszewicza, Życie
teatralne Konina w latach zaborów, „Rocznik
Koniński” 1981, nr 9.
Janusz Gulczyński
DROBNA UWAGA
W 104. numerze „Koninianów” (sierpień 2011) przeczytałem tekst Bartosza Kiełbasy o
Kazimierzu Białkowskim, społeczniku i regionaliście. Przeczytałem i czegoś mi brakowało.
Oto drobne uzupełnienie. Twórczością malarską i regionalistyczną K. Białkowskiego zainteresowałem się wiele lat temu. Wtedy to na łamach „Przeglądu Konińskiego” znalazł się artykuł
(prawdopodobnie było to w końcu 2006 lub na początku 2007 r.) zatytułowany „Człowiek ze
sztalugami i lornetką”. W tymże czasie, na przełomie 2006 i 2007 r. Muzeum Okręgowe w
Koninie zorganizowało wystawę: „Kazimierz Białkowski – historyczne malarstwo dokumentarne”; wydano też folder (składankę) z tekstem o K. Białkowskim, zestawem prezentowanych
prac i kilkoma ich reprodukcjami. Kolejnym przedsięwzięciem wynikającym ze współpracy artysty z muzeum było zorganizowanie wystawy malarskiej, poświęconej tragicznej postaci Jana
Reinholda Patkula (1660-1707), polityka inflanckiego, straconego w Kazimierzu Biskupim w
publicznej egzekucji. Pan Kazimierz przedstawił prace plastyczne i oprawę historyczną ekspozycji. Rok 2010 – K. Białkowski prezentował swoje prace w muzeum na wystawie zbiorowej:
„Kolekcjonerzy i hobbyści 2010”. Szczególnie cenne były obrazy umieszczone we wnętrzach
ram okiennych i pierwszy raz eksponowane miniatury malowane na piecowych kaflach. W
tymże roku, w związku z setną rocznicą powstania w konińskiej farze polichromii autorstwa
Eligiusza Niewiadomskiego, udostępniliśmy Panu Kazimierzowi dwa szkice malarskie witraży
w oprawie kartonowej passe-partout, autorstwa E. Niewiadomskiego
To tyle. Proszę nie posądzać mnie o małostkowość, ale uznałem, że te fakty, myślę, iż istotne w życiu konińskiego artysty, warte są przypomnienia.
Janusz Gulczyński
str. 17 (str. I)
Junak, czyli wspomnienia wakacyjne...
Wakacje 1966 roku były dla mnie ciekawe, choć niewiadome. Wiedzieliśmy,
jako młodzi Polacy, że sytuacja polityczna
i ekonomiczna w kraju zniszczonym wojną
jest trudna i bardzo napięta. Było dopiero
11 lat po wojnie. Kraj potrzebował ludzi do
pracy w przemyśle, a szczególnie w rolnictwie, które zorganizowane było w oparciu o Państwowe Gospodarstwa Rolne. Z
tego względu powstała konieczność udziału młodzieży szkół średnich (szczególnie
ogólnokształcących) w niesieniu pomocy
rolnictwu. Dotyczyło to w szczególności
prac żniwnych przy zbiorach zbóż na terenach Polski północnej. Dyrekcja LO w
Koninie wraz z dyrekcją LO we Wrześni
na mocy wspólnego porozumienia zorganizowała ekipę w liczbie 20 osób podzieloną
na dwie grupy po 10 uczniów. Większość
stanowili uczniowie z Wrześni. Ekipa z
Konina dała kilku uczniów, ale nadzór
opiekuńczy sprawowali nauczyciele z LO
Konin w osobach p. Edmunda Sobczaka
i p. Maksymiliana Józefiaka. 1 sierpnia
1956 roku udaliśmy się pod wodzą naszych
opiekunów do LO we Wrześni. Po krótkich
czynnościach organizacyjnych i podzia-
le na grupy (po 10 uczniów) udaliśmy się
przez Poznań do Miastka. Tam znajdował
się kombinat PGR.
I grupa wrzesińska została w PGR w
pobliżu Miastka. II grupa wrzesińsko-konińska pod opieką p. E. Sobczaka została
zakwaterowana w małej szkółce na terenie
PGR Słosinko. Wspominam przyjazd pociągiem do Miastka, a następnie kilka kilometrów przewieziono nas konnym wozem
do szkoły i obszernej sali wyposażonej w
polowe łóżka – tam zostaliśmy zakwaterowani. PGR Słosinko było położone wśród
pól pomiędzy dwoma małymi jeziorkami.
Życie nasze płynęło bardzo spokojnie, pracy nigdy nie brakowało. W dzień pracowaliśmy przy zbiorze zbóż, a wieczorem przy
suszeniu ziarna w magazynach.
Moi Koledzy z Wrześni, jak i z Konina
po raz pierwszy spotkali się z pracą fizyczną, a szczególnie w rolnictwie. Przyznam
się – ja nie miałem żadnych problemów.
Znałem tę pracę od dziecka. Kosa, widły i
inne narzędzia rolnicze były mi znane, tak
jak koszenie zboża czy ustawianie mendli
w rzędach. W tym okresie było modne tzw.
normowanie pracy. Płacono za wykonanie
i przekroczenie normy. Płace otrzymywaliśmy na równi z etatowymi pracownikami
PGR. Wyżywienie otrzymywaliśmy zawsze smaczne i świeże, przygotowywane
przez kierownik szkoły, w której mieszkaliśmy.
Mile wspominam naszą współpracę z
brygadzistami, którzy pełnili nadzór fachowy. Oceniali nas zawsze pozytywnie i
po przyjacielsku.
Trwało to do 20 sierpnia. Nadszedł koniec, ale wcale nie tak bardzo upragniony. Każdy z nas pracował w miarę swoich
umiejętności i siły, chcąc jak najwięcej
przecież zarobić (takie czasy – i one powracają!).
Zarobki były satysfakcjonujące (od
około 350-1530 zł na owe czasy). Była to
miesięczna zapłata pracowników PGR w
1956.
Zakończenie było bardzo przyjemne.
Wiadomo. Była zapłata, wyróżnienia, nagrody rzeczowe. Zorganizowano wieczorek taneczny przy solowej muzyce wiejskiego akordeonisty. Były także szczere
podziękowania kierownictwa gospodarstwa. Wśród nas byli tacy, którzy swoją
Stonka – czyli jak niegdyś
koninianie z owadami walczyli
str. 18 (str. II)
uczestnictwa w akcji. Tato, pragnąc zatrzeć skutki propagandy, podpierając się
cytatami z literatury, informował, że to nic
nowego..., że już drzewiej mieszczanie w
przypadku wojny wystawiali należną ilość
zbrojnych i to właśnie mnie spotkał zaszczyt stania się jednym z nich.
Osobiście najbardziej zapamiętałem
zbiórkę organizowaną tuż za ostatnimi
zabudowaniami Heimatu. Właśnie tam,
ledwo odrastającego od ziemi, za to wyposażonego w słoik, zawiózł mnie tata. Na
miejscu, zobaczyłem sporą grupę mieszkańców, a wśród nich liczną gromadę
dzieci. Domyślać się można, co stanowiło
większe zagrożenie dla okopowych; stonka
czy dzieciaki tratujące uprawy? Niektórzy
z gospodarzy, widząc nadchodzącą tłuszczę, niczym Rejtan rzucali się pod nasze
nogi, solennie przyrzekając „przodownikom”, że chrząszcze wyzbierają sami.
Nie wiem... Czy za znój w „walce” ze
stonką? Czy za zamianę ze „zbrojnego”
w „stonkozbiorcę ” – całą dzieciarnię ze
strony najbliższych zawsze czekała nagroda. Najczęściej składała się z oranżady w
butelce zamykanej kapslem na metalowym
drucie oraz ciastek „prosto” od Zwolińskiego lub placka od „Mazurkiewiczowej”. Młodszy czytelnik może wykazać
zdziwienie: Też mi nagroda? Za to starsi,
gdy przypomną sobie wodę z barwnikiem
– nasyconą „bąbelkami” – zwaną oranżadą
lub lemoniadą, a w szczególności zamykanie butelek, jestem pewien, że na ich ustach pojawi się uśmiech. Temat ciastek jest
poza wszelkimi rozważaniami, bowiem za
ich ówczesny zapach i smak jestem gotów
podłożyć głowę pod topór.
Reasumując opowiadanie, nasuwa się
wrażenie, że wszyscy odnieśli korzyści.
Propagandziści radość z zabełtania ludziom w głowie. Tato, że nie stracił dnia
i ja, ponieważ mogłem najeść się i opić do
syta. Jedynym poszkodowanym była Leptinotarsa decemlineata, chrząszcz z rodziny...
Włodzimierz Kowalczykiewicz
Z życia Towarzystwa Przyjaciół Konina
Dotarły do nas informacje, iż do niektórych przyjaciół miasta nie docierają informacje
związane z akcją renowacji konińskich nagrobków. Dlatego też spieszymy z informacjami
o zaawansowaniu prac renowacyjnych przy ul. Kolskiej.
Na początek przypomnijmy, że do renowacji wytypowano pięć nagrobków: Stefanii
Łucji Esse, mogiłę zbiorową ofiar nalotu z 1939 roku – Walentego Modrzejewskiego,
Teodora Bacciarellego oraz Jana Kiegla.
W dniu, w którym powstaje niniejsza informacja, z wieloletnich nalotów oczyszczono
metodą strumieniową płytę nagrobną Jana Kiegla, odseparowując ją wcześniej od sąsiadującego grobowca. Niebawem ścierniwo – mączka dolomitowa (zgodna z zaleceniami
urzędu konserwatorskiego) zostanie usunięta, a płyta zabezpieczona przed działaniem warunków atmosferycznych.
Mogiła zbiorowa ofiar 1939 r. została oczyszczona, wyprostowano płytę, uzupełniono
braki w urnach, podniesiono i wyrównano obramowanie.
Najwięcej prac widać na grobowcu rodzinnym Stefanii Łucji Esse. Oczyszczono płytę
nagrobną i uzupełniono braki. Rekonstruowana jest ściana. W trakcie prac skuto stare, odpadające tynki, usunięto zmurszałą cegłę, zastępując ją nową. Odbudowano przyczółek i
rozpoczęto prace tynkarskie. Obecnie pokryty tynkiem jest jedynie daszek przyczółka, ale
ściany pokryte są już rapicą, zaś narożniki zostały wzmocnione stalowymi narożnikami.
Spodziewać się więc można, iż już niebawem ujrzymy w stanie idealnym największy z
nagrobków przyjętych do renowacji.
Na przeprowadzenie prac czekają nadal groby Teodora Bacciarellego oraz Walentego
Modrzejewskiego.
Wszystkich chętnych do uzyskania bardziej szczegółowych informacji zapraszamy do
kontaktu z Zarządem TPK oraz osobistych odwiedzin cmentarzy przy ul. Kolskiej.
Zarząd Towarzystwa Przyjaciół Konina
zdj. – StS
Lato w pełni, zatem wypada przypomnieć, że: – „Dzięki
zachodnim imperialistom nasyłającym na
uprawne grunta stonkę, w kraju zapanowała bieda”. Niestety,
nie jest to cytat z powieści surrealistycznej, ale namacalna rzeczywistość, bowiem
do końca lat pięćdziesiątych taki obraz
ówczesnych wrogów, a dzisiejszych sojuszników, starali się w oczach społeczeństwa rozpowszechniać odpowiedzialni za
propagandę.
Stonka ziemniaczana, Leptinotarsa decemlineata, chrząszcz z rodziny stonkowatych dł. ok. 1 cm, do Europy przywędrowała w połowie XIX wieku z Ameryki Pn.
Na stałe zaaklimatyzowała się we Francji,
skąd rozprzestrzeniła się po całym kontynencie. Wspomniane owady nade wszystko
przedkładały sobie liście ziemniaków stąd
je zżerając powodowały obniżkę plonów.
Ofiarami stonki, oraz propagandy stawali się również posiadający ziemie uprawne mieszkańcy Konina. W ramach walki z
chrząszczami każdy z rolników obowiązany był stawić się z naczyniem na owady
w wyznaczonym miejscu oraz czasie. Brak
stawiennictwa groził konsekwencjami finansowymi, o podejrzeniu działania na
szkodę ustroju nie wspomnę. Na szczęście
propagandę od rzeczywistości dzieli bardzo daleka droga.
Owady w swej „przebiegłości” pojawiały się latem, czyli w okresie, gdy było
najwięcej pracy. Właściciele gruntów, nie
chcąc zadzierać z „władzą”, na „stonkowe
polowania” wysyłali dzieci, bowiem dla
„przodowników” liczyła się tylko „sztuka”
stanowiąca podstawę późniejszego sprawozdania, że akcja zakończyła się stuprocentowym stawiennictwem.
Ponieważ obowiązek „zbierania owadów” spoczywał również na ogrodnikach,
stąd i moich rodziców nakaz zmuszał do
pracę wykonywali z ponad 300-procentową normą. Wróciliśmy zmęczeni, ale
zadowoleni, wzbogaceni materialnie oraz
mądrzejsi doświadczeniem życiowym.
Poznaliśmy się lepiej w codziennym obcowaniu i w pracy. W czasie inauguracji
roku szkolnego 1956-57 p. dyr. Tadeusz
Worwąg oficjalnie podziękował nam za
osiągnięte wyniki.
Warto nadmienić, iż w naszych szeregach byli uczniowie różnego pochodzenia
społecznego. Większość z nas została później inżynierami, ekonomistami, oficerami
wojska, nauczycielami. Pełnili różne funkcje kierownicze w pracy zawodowej. Bez
jakiejkolwiek propagandy byliśmy świadomi, że aby coś osiągnąć w życiu, trzeba
uczciwie pracować – tak dla siebie, jak i
dla Polski.
Praca dała nam wspaniałe doświadczenie, poznanie ludzi pracy oraz pozostawiła
w każdym niezapomniane wspomnienia i
pamięć o naszych nauczycielach – opiekunach, tych, których już nie ma wśród nas, i
kolegach, którzy jeszcze gdzieś żyją. Może
któryś się odezwie i coś napisze.
Eugeniusz Dziardziel
O jarmarku napiszemy we wrześniu
Gucio zaczarowany ma już 127 lat
Guciowi H. nie brakowało do szczęścia,
a jednak, dziwna rzecz, nie był szczęśliwy.
(...) Począwszy od rodziców, a skończywszy
na służbie, wszyscy mu dogadzali: zaledwie
objawił jakieś życzenie, już przemyśliwano,
jakby je zaspokoić, jakby mu sprawić niespodziankę. Doszło do tego, że nareszcie
sam nie wiedział, czego pragnąć (...).
Tak zaczyna się książka „Gucio zaczarowany”, którą Zofia Urbanowska napisała w
roku 1884. Od tego czasu minęło 127 lat, a
my doczekaliśmy się 8 wydań tej pozycji:
– 1884 r. – powieść dla młodszych dzieci z
10 rycinami kolorowanemi rysunku Czesława Jankowskiego, Gebethner i Wolff, Warszawa 1884.
– 1889 r. – powieść dla młodszych dzieci z
10 rycinami kolorowanemi rysunku Czesława Jankowskiego, Gebethner i Wolff, Warszawa 1889.
– 1897 r. – powieść dla młodszych dzieci z
10 rycinami kolorowanemi rysunku Czesława Jankowskiego, Gebethner i Wolff, Warszawa 1897.
– 1908 r. – powieść dla młodszych dzieci z
10 rycinami kolorowanemi rysunku Czesława Jankowskiego, Gebethner i Wolff, Warszawa 1908.
– 1917 r. – datę taką podaje „Nowy Korbut”
cz. 16, ale nie znalazłam informacji na temat
tego wydania w żadnej bibliotece.
– 1932 r. – powieść dla młodszych dzieci,
ilustrował Bohdan Nowakowski, Gebethner
i Wolff, Warszawa 1932.
– 1989 r. – powieść dla młodszych dzieci z
przedmową Czesława Miłosza i z 14 ilustracjami Ludwika Żelaźniewicza, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1989.
– 2010 r. – opracowanie graficzne Bohdan
Butenko, Wydawnictwo Officyna, Łódź
2010.
Jak podaje „Nowy Korbut” (nr 16, s.181)
w 1891 roku w Warszawie nakładem Taniej
Biblioteczki ukazała się przeróbka utworu
pod tytułem Sen Józia, której dokonał autor
o inicjałach F.M. Nie udało mi się odnaleźć
tej pozycji, ale znalazłam książkę z 1908 r.
– Sen Józia z powieści Urbanowskiej „Gu-
cio zaczarowany” przerobiła F.M z rycinami,
Księgarnia Ludowa J. Sikorskiego, Warszawa 1908. Natomiast w 1909 i 1931 roku
Księgarnia Popularna Szmida w Warszawie
wydała „Koszyk kwiatów – powieść historyczna dla katolickich czytelników”, w której odnaleźć można fragment powieści Urbanowskiej Schmid Christoph – 1968-1854
– Koszyk kwiatów – powieść historyczna dla
katolickich czytelników. Zawiera w pałacu
liljowym z powieści Urbanowskiej „Gucio
zaczarowany”).
Pierwsze wydanie tego utworu zostało
życzliwie przyjęte przez młodych czytelników i doczekało się przychylnych recenzji
prasowych. Władysław Nowicki w „Kłosach” z 1884 roku (nr 967, s. 27) przewidywał, iż „Gucio zaczarowany” zajmie od razu
piękne miejsce w literaturze naszej dla dzieci
i sprawi, że niekoniecznie musimy przerabiać takie rzeczy z literatury obcej.
Ciepło wspomina chłopca zamienionego
w muchę również Jarosław Iwaszkiewicz
ciekaw jestem, czy gdzie zachował się choć
jeden egzemplarz Gucia z ilustracjami, na
których występowała długa czarna postać
wróżki. Kiedy po wielu, wielu latach odnalazłem dworek Urbanowskiej w Koninie,
ogarnęło mnie prawdziwe i niepodrabiane
wzruszenie. Nic dziwnego. Aleksander Wat:
czytać nauczyłem się w trzecim roku życia
(...) z nagłówka „Kuriera Porannego” (...)
Pierwszą moją książką były Anczyca „24
obrazki z dziejów Polski”. Dotąd mam żywo
w pamięci jej pastelowych pięknych kolorach
obrazki. Potem „Gucia zaczarowanego”.
Czytałem tę książkę, kiedy byłem mały
i tak mocno zachowałem ją w pamięci, że
później, już jako człowiek dorosły, nieraz
próbowałem sobie wyobrazić, jak to jest,
jeżeli ktoś zostanie muchą. Właściwie, dlaczego nie mielibyśmy to zwiększać się, to
zmniejszać, żeby oglądać świat w coraz to
nowy sposób – tak o książce Zofii Urbanowskiej napisał natomiast Czesław Miłosz
w swojej przedmowie do wydania z 1989
roku. Wielokrotnie w różnych wywiadach
wspominał o wrażeniu, jakie w dzieciństwie
wywarł na nim ten utwór, jak w znaczący
sposób ukształtował jego osobowość, zainteresowania i wizję świata. Po latach nadał
nawet taki sam tytuł swojemu tomowi wierszy (w 1965 roku tomik został wydany przez
paryski Instytut Literacki). W „Kwartalniku
Artystycznym” nr 2 (50) z 2006 r. Aleksander Fiut (polski historyk literatury) w swoim
artykule „Dialog niedokończony” również
przywołuje wiersz Tadeusza Różewicza
„Myrmekologia” z podtytułem „dalszy ciąg
bajki Gucio” zaczarowany – czy można więc
do grona miłośników tego utworu zaliczyć
także T. Różewicza.
Utwór Zofii Urbanowskiej stał się również inspiracją dla dwóch pisarek okresu
międzywojennego – Marii Kędziorzyny
„Czar Wielkiej Sowy” (1943) i Marii Buyno-Arctowej „Zosia Marudzińska i Wróża
Dzieciolubska” (1924). Lela i Zosia, główne
bohaterki wymienionych utworów, podobnie
jak Gucio, przy pomocy magii zostają zamienione w zwierzątka, aby przekonać się, jakie
trudności i niebezpieczeństwa czyhają w lesie. Ich przemiana przyczynia się stopniowo
do wewnętrznego dojrzewania.
Nie tylko polscy czytelnicy mieli okazję
poznać przygody Gucia H. W 1911 roku K.V.
Rypacek przetłumaczył książkę na język czeski, w 1895 roku L.Golschmann i E Jaubert na
język francuski, a w 1946 roku Malka Fiszkin
na język hebrajski. W katalogu izraelskiej Biblioteki Narodowej i Biblioteki Uniwersytetu
w Tel Awiwie znajduje się wydanie z 1946
roku, a w katalogu Biblioteki Uniwersytetu
w Hajfie drugie wydanie z roku 1953. Oba
wydania ukazały się nakładem Wydawnictwa
Kiriat Sefer w Jerozolimie.
Hebrajski tytuł:
‫[ ףשכמה יתג‬Gitaj ha-mechuszaf].
Opis fizyczny: 122 strony, 21 cm.
Informacja o tłumaczeniu hebrajskim
pochodzi od pana Leszka Kwiatkowskiego z
UAM w Poznaniu. Poszerza ona informację
zawartą w „Nowym Korbucie” (nr 16, s.181),
który podaje: w 1954 roku Fishkin dokonał
tłumaczenia na język hebrajski.
W oparciu o utwór przygotowano również
GRUNDMAN – SPOTKANIE Z UFO
Srebrzysta Delta wytoczyła się na pas
startowy, zatrzymała się na chwilę, z jej
dyszy odrzutowego silnika buchnęło ogniem. Huk zwielokrotniony do potęgi, rozległ się wokoło. Wszystko zadrżało, zadygotało, jakby za moment miało się rozpaść,
a samolot podobny do rakiety, potoczył się
początkowo wolno, potem coraz szybciej i
szybciej, by nagle skoczyć do przodu, pokonując w ułamkach sekund dziesiątki metrów rozbiegu. Rozpędzony, posłuszny mojej woli wyrwał się nagle pionowo z trudną
do pojęcia dla zwykłego laika prędkością
i pomknął, niczym pocisk rakietowy, po
stromym torze w błękit nieba. Osiągnąłem
pułap. Niby nic takiego, ale sama świadomość bycia na wysokości 19000 m, gdzie
pilotowanie samolotu jest ograniczone,
nawet prowadzenie korespondencji radiowej wymagało więcej wysiłku, bo każde
słowo wyciśnięte przez płuca – wzbudzało respekt. Melduję na lotnisko, że jestem
na pułapie i przechodzę do drugiego zadania – przekroczenia prędkości dźwięku.
Prędkość wzrasta. Obserwuję przyrządy,
zauważam, że niektóre z nich „zwariowały”. Wskazówki zegarów jak szalone
zatańczyły od zera do maksimum, pokazując niewłaściwe dane. Tak, tak to już...
To chwila przekroczenia bariery dźwięku
zmieniała ich wskazania, ale za moment
wróciło wszystko do normy. Wiem, że lecę
szybciej niż dźwięk, a na ziemi w tym momencie usłyszano silną detonację – bang...
Bang będzie teraz towarzyszył przez cały
czas lotu powyżej prędkości dźwięku. (Na
początku ery lotów samolotów naddźwiękowych sądzono, że „bang” występuje tylko w chwili przekroczenia bariery dźwięku. Praktyka pokazała, że jest inaczej). W
kabinie samolotu nie słychać żadnej detonacji. Lecę na czele tego dźwięku. Głos
– „bang” pozostaje za mną. Gdybym prędkości dźwięku przekraczał poniżej 10 tys.
metrów, dźwięk – „bang” mógłby wyrządzić ogromne szkody, a przede wszystkim
powylatywały szyby w oknach domów. Po
chwili przyrządy uspokoiły się pokazują
rzeczywistą prędkość i wysokość. Melduję
na ziemi o wykonaniu drugiego zadania.
Zmniejszam prędkość do poddźwiękowej i
obniżam wysokość. Kieruję samolot na lotnisko startu. Będąc już na zniżaniu, obok
trasy mojego lotu, zauważyłem pojedynczą
chmurkę. Zastanowiła mnie nienormalność
tego zjawiska. Chmurka na tej wysokości
i to przy bezchmurnym niebie...? Chmury
to przecież skroplona para wodna, kondensując przybiera postać kropelek wody
lub kryształków lodu. A ta chmurka na tej
wysokości? Jeszcze bardziej zdziwił mnie
jej kształt. Odniosłem wrażenie, że jakaś
wewnętrzna energia rozdmuchuje ją od
środka, tworząc strzeliste strzępy wystające jak kolce na jeżu. Ten niesamowity
widok mocno mnie zaniepokoił, ale ciekawość wzięła górę i postanowiłem sprawdzić, czy nie podlecieć bliżej i ocenić, co
to za „zjawisko”. Zaledwie skierowałem
samolot w kierunku „chmurki”, ta zaczęła
się kurczyć, jakby była wchłaniana do wewnątrz, ciemnieć, tworzyć nowy kształt. Z
tego wyłonił się obiekt – wyraźny spodek
charakterystyczny z opisów o UFO. Kolor obiektu był szary, metaliczny, większy
trzykrotnie od mojego samolotu. Trwało to
ułamki sekund, a mnie paraliżował strach
trudny do opanowania. Był to lęk przed
nieznanym. Szarpnąłem sterami maszyny, rezygnując z dalszego zbliżania. Byle
dalej od tego „czegoś”. Obiekt – typowy
spodek z kopułą w górnej części, pulsujący zmiennym różowo-pomarańczowym
światłem. Podstawa „spodka” odróżniała
się od reszty jasnoniebieską poświatą. Nieznany obiekt zaczął się zbliżać w moim
kierunku. Zmieniał gwałtownie kierunki
swojego lotu, manewrując w pionie i w poziomie. „Obiekt” zbliżył się na odległość
około 200 metrów i zaczął oddalać, jakby
się bawił. Zjawisko to, gdyby nie wywołujące strach, byłoby nawet urokliwie. Jednakże wykonywane manewry wykraczały
spektakl telewizyjny dla małych dzieci. W 1997
roku Tadeusz Arciuch przygotował 39 minutowy spektakl (premiera 26.09.1997) z czytelną
fabułą i prostym przesłaniem. W roli wróżki
wystąpiła Grażyna Wolszczak, w roli Gucia
Tomasz Domański. Zupełnie inną adaptację
przygotował Teatr Lalek Pleciuga w Szczecinie
(premiera 1.12.2001). Na łamach „Gazety na
Pomorzu” z 12.12.2001 r. możemy przeczytać
recenzję Roberta Cieślaka: „Jesteśmy świadkami udanej próby powrotu pozytywistycznej
dydaktycznej powiastki. Przedstawienie stawia
sobie szlachetny cel uczenia poprzez mówienie
pięknym językiem o sprawach najprostszych,
mówienia prawdy o świecie (...)”. W 2009 roku
przedstawienie przygotował również prywatny
objazdowy Teatr Bajka w Przysietnicy – niestety brak recenzji.
Warto jeszcze wspomnieć o najnowszym
wydaniu „Gucia zaczarowanego” Wydawnictwa Officyna w Łodzi. Rysunki i opracowanie graficzne mistrza Butenki sprawiają, że
zapomnianą nieco książkę odkrywa się na
nowo. Jest przygotowana solidnie i z dużą
starannością. Wyraźnie wyrażone są uczucia – od obawy, poprzez niepokój do wielkiej miłości i dumy. Jest to doskonała okazja
do rozmowy na temat emocji i wychowania
młodego człowieka.
Zofia Urbanowska z talentem połączyła
baśniowy świat literacki z wiedzą przyrodniczą, czyli elementy fantastyczne z realistycznymi. Mimo iż książka napisana została 127
lat temu, to nadal wzbudza duże zainteresowanie, ponieważ nie traci z upływem czasu
swojego czaru. Alina Zielińska
1. Urbanowska Zofia, Gucio zaczarowany,
Wydawnictwo Officyna, Łódź 2010, s. 5.
2. Iwaszkiewicz Jarosław, Książka moich
wspomnień, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1968, s. 16.
3. Wat Aleksander, Dziennik bez samogłosek,
oprac. Rutkowski Krzysztof, Czytelnik, Warszawa 1990, s.266.
4. Urbanowska Zofia, Gucio zaczarowany,
Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1989,
s. 5
poza znane mi prawa fizyki. Tej wielkości
obiekt, posiadający przecież jakaś masę,
nie mógł tak gwałtownie zmieniać kierunku lotu. To zjawisko wykraczało poza moją
wiedzę. Można to tylko tłumaczyć tym, że
obiekt nie posiadał masy albo masa była
zamieniana w energię. Innego wytłumaczenia nie znałem.
W pewnej chwili „obiekt” podleciał blisko mojego samolotu, jakby chciał przyjrzeć mi się lepiej. Przez moment pociemniało w kabinie – może znalazł się pomiędzy
słońcem a samolotem. Spanikowałem.
Odepchnąłem drążek sterowy od siebie,
przechodząc w głębokie nurkowanie, by
oderwać się od nieznanego. W tym momencie silnik samolotu zakrztusił się, zegary
zaczęły taniec niewłaściwych wskazań. Byłem przerażony. Bałem się nawet obejrzeć
do tyłu, gdzie prawdopodobnie znajdował
się „obiekt”. Płatowiec zaczął drgać, jakby
popadł w turbulencje. Drgania były coraz
intensywniejsze, a metalowa burta kabiny
boleśnie tłukła mnie w ramię. Pomyślałem,
że to chyba koniec, że nieznany „obiekt”
zmierza do mojego zniszczenia.
Nagle – usłyszałem jakiś głos. Spocony
otworzyłem oczy, nade mną zobaczyłem zatroskaną twarz żony, która dotykając ramienia, starała się mnie dobudzić..
Po chwili doszedłem do siebie, zrozumiałem, że był to sen. Tak naprawdę był to
jednak sen z pewnej rzeczywistości, mimo to
odczułem radość, że złe minęło, że UFO...
Ryszard Grundman
str. 31 (str. III)
Trzynastego, nawet w lutym jest wiosna...
(...) Fragment pracy dyplomowej, w
którym całkiem przypadkowo dotarłem do
pierwotnego znaczenia budzącej obecnie lęk
feralnej „13”...
dr Awde
Nie wydrukowany z powodu braku miejsca w „Koninianach” fragment KUL-owskiej pracy dyplomowej dotyczącej historii
pewnej parafii dekanatu konińskiego sięga
tylko do starożytnego źródła pochodzenia
tej zabobonnej „feralnej trzynastki”, która przecież obecnie jest ściśle związana z...
piątkiem! I tu już musimy wkroczyć w krąg
chrześcijański...
Zdawałoby się, że najprostszym sposobem rozszyfrowania tej tajemnicy jest...
Wielki Piątek? Ale czy niewyobrażalne cierpienia Chrystusa z miłości do nas, żeby nam
otworzyć niebo, można określić jako feralne nieszczęście? „Uzupełnienie” tej feralnej
„trzynastki” o feralny „piątek” dokonało się
dopiero na początku XIV wieku! Wtedy to
król Francji Filip IV Piękny, żeby uniknąć
zwrotu ogromnej pożyczki, oskarżył zakon
templariuszy o herezję i urządził zakonowi
w piątek 13 października 1307 roku krwawy
pogrom!
No i teraz odpowiedzmy sobie na pytanie, jaki jest związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy czczeniem przez Rzymian
trzynastego miesiąca oraz pogromem templariuszy, a tym, co może nam przydarzyć
się np. w piątki 13 stycznia, kwietnia i lipca
2012 r. czy w piątek 13 grudnia 2013 r. albo
w piątki 13 lutego i czerwca 2014 r. lub w
piątek 13 lutego 2015 roku?
A nawet, uwzględniając trzynastego we
wszystkich miesiącach osiemdziesięciokilkuletniego życia, gdy na te 1000 trzynastek
trafi nam się np. jedna feralna „13”, to będzie
ona tradycyjnym wyjątkiem, potwierdzającym regułę, że taki irracjonalny przesąd jak
„feralny piątek trzynastego”, możemy obecnie traktować tylko z przymrużeniem oka
lub tak jak np. kolega Zbyszek i siostrzenica
Grażyna uważać trzynastkę za szczęśliwą
liczbę!
Ostatnio taki „superferalny dzień” mieliśmy w piątek 13 lutego 2009 roku, a że w naszym kręgu kulturowym grudzień nigdy nie
był trzynastym miesiącem, to powinniśmy
zmienić słowa znanej piosenki na: Trzynastego, nawet w lutym jest wiosna...
Sięgając do źródeł pozostałych pokutujących nadal zabobonów dotyczących m.in.
lusterka, kominiarza (guzika), kota (czarnego!), drabiny, zakonnicy itd. itp. też nie
znaleźliśmy żadnych związków przyczynowo-skutkowych! Bo np. w zamierzchłych czasach, gdy zwierciadło kosztowało
majątek, to po pechowym uszkodzeniu
trzeba było np. przez 7 lat ciułać na nowe,
a obecnie, w czym nieszczęście, gdy stracimy kilka złotych na nowe lusterko? W średniowieczu przy powszechnej drewnianej
zabudowie nieoczyszczony z sadzy komin
był najpowszechniejszą przyczyną pożaru,
dlatego kominiarz jako zwiastun uniknięcia
tego nieszczęścia był po prostu „rozrywany” przez mieszkańców i każda gospodyni
ciągnęła go za guzik na dach swojego domu,
a obecnie gdy złapiemy się za swój guzik
na widok kominiarza, to najwyżej poprawimy sobie samopoczucie... Żeby „wybielić”
czarnego kota ze „złych czarów” musimy
cofnąć się do średniowiecza, gdy nasz kraj
porastały nieprzebyte puszcze poprzecinane
tylko traktami handlowymi pomiędzy miastami i osadami... I właśnie na tych traktach
„rozrabiał” rzeczywisty zwiastun... śmiertelnego niebezpieczeństwa! Podróżującym
kupcom zagrażały nie tylko watahy wygłodniałych wilków w okresie zimowym,
bo w pozostałych porach roku na szlakach
kupieckich grasowali rozbójnicy i właśnie
spłoszony przez wilki czy przez zbliżającą się do traktu zbójecką bandę tchórzliwy
zając przebiegał przez drogę przed kupieckim taborem zwiastując śmiertelne niebezpieczeństwo! A przecież nasz niewinny
zajączek jeszcze dotychczas w niektórych
regionach jest w gwarze myśliwskiej nazywany właśnie... kotem!
Całe nieporozumienie wynikło ze zbieżności nazw tych sympatycznych zwierzątek.
Później z czarnego kota uczyniono atrybut
czarownic, oczerniając dodatkowo nasze milusie kiciusie o czary!
Gdybyśmy prowadzili statystykę „spotkań” z czarnym kotem, to okazałoby się, że
np. na 1000 „spotkań”, tylko jedno było pechowe, ale o tych 999 szybko zapominamy, a
w pamięci ostro tkwi nam to jedno (przypadkowo!) pechowe, które było po prostu tradycyjnym wyjątkiem potwierdzającym regułę,
że w tym przypadku nie należy wierzyć w
żadne przesądy, zabobony i tym podobne
bzdury!
Natomiast przesąd o zwiastującej nieszczęście zakonnicy ma bardzo młody, ale
podobnie jak feralna trzynastka, italski rodowód, gdzie do połowy ubiegłego wieku rolę
domowych pielęgniarek spełniały przeważnie siostry miłosierdzia i spotkanie zakonnicy poza klasztorem świadczyło o czyjejś
ciężkiej chorobie, co w efekcie wróżyło nawet śmierć! Polska wersja przesądu o przynoszącej pecha zakonnicy objaśniona nam
przez konińską siostrę benedyktynkę popularna stała się po 1989 roku, gdy w wyniku
zniszczenia polskiego przemysłu, PGR-ów
i trwającego dożynania większości gospodarstw rolnych powstało olbrzymie bezrobocie! Dlaczego przynoszenie pecha przypisano osobie duchownej, a nie świeckiej? To
proste, bo strój rzuca się zawsze i wszędzie
w oczy! Oczywiście, nie mógł to być ksiądz,
bo jak głosi stara sentencja: „Kto ma księdza w rodzie, tego... bieda nie ubodzie”! No
i wszyscy już się domyślacie, że ten zabobon ma wydźwięk czysto finansowy! Bo gdy
spotkana zakonnica niesie np. jakieś zakupy,
to wróży nam jakiś „zastrzyk finansowy”,
czyli dobrobyt, a gdy nic nie niesie, to wróży nam biedę z nędzą... W ramach walki z
zabobonami Episkopat powinien wydać zakonnicom zakaz podróżowania bez bagażu,
to wśród przesądnego społeczeństwa wzrosłaby przynajmniej... nadzieja na dobrobyt!
Powiedzmy – w imię dobitnego określenia,
że nadzieja matką... Redakcyjny kolega
wspomina jeszcze inny przesąd związany z
zakonnicami – uczniowską wersję dowcipnie
eliminującą tremę przed egzaminami, klasówkami itp. nauczycielskimi „torturami”...
Należało wystrzegać się spotkania trzech zakonnic idących obok siebie lub „gęsiego”, ale
ustawionych wg wzrostu, czyli od najniższej
do najwyższej, bo takie spotkanie wróżyło
niepowodzenie w szkole! I chociaż łatwiej
było trafić szóstkę w totku niż spotkać takie
trio zakonnic, to dlaczego było tyle dwójek
i oblanych egzaminów? A więc mamy jasny
przykład wartości takich przesądnych wróżb
mających ochronić nas przed złem! Pamiętajmy też, że głęboka wiara w irracjonalne
przesądy często może mieć fatalne skutki,
bo zdenerwowani jakimś zabobonem mamy
rozproszoną uwagę ciągłym myśleniem co
nas spotka strasznego no i oczywiście możemy popełniać błędy w pracy, być nieuważni
w podróży lub oblać nawet łatwy egzamin i
to wszystko... na własne życzenie!
Ale w tym swoim „pechu” mamy jednak
odrobinę szczęścia, bo jeszcze... nie spaliliśmy się... ze wstydu, że w XXI wieku nie
potrafimy logicznie myśleć.
dr Awde i ks. Nizdurg
KONININANA POLECAJĄ
MIGAWKI Z JARMARKU
Poezja Stefana Rusina rozgrywa się na peryferiach
mitu, jest nieustannym dążeniem do perfekcji i
odkrywania miejsc, w których „osadza się” fałsz.
Bohater tych wierszy stale jakby podpatruje
rzeczywistość w jej najtajniejszych pokładach...
Dariusz Tomasz Lebioda
(podał StS)
Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych, zastrzega sobie prawo ich redagowania i skracania
ADRES REDAKCJI:
62-510 Konin, ul. Przemys³owa 9,
tel. 63-243-77-00, 63-243-77-03
ISSN 0138-0893
[email protected]
Redaktor prowadzący – Stanisław Sroczyński, Zespół redakcyjny – Piotr Rybczyński, Zygmunt Kowalczykiewicz (st),
Jan Sznajder, Janusz Gulczyński, Włodzimierz Kowalczykiewicz (mł), (Internet)
str. 32 (str. IV)