publikacja - ODKRYĆ nieODKRYTE
Transkrypt
publikacja - ODKRYĆ nieODKRYTE
Inicjatywa młodzieżowa realizowana w ramach akcji 1.2 Programu „Młodzież w działaniu” Organizator projektu: „UNESCO Friends for Change” www.unesco-friends.webnode.com Koordynacja: Adriana Ciupka Inicjatorzy: Anna Urbańska, Maciej Pułka, Paulina Kalina, Natasza Korneluk, Anna Polachowska Specjalne podziękowania: Piotr Dobrosz, Dominika Waligórska, Angelika Zajdler, Paulina Marek, Jakub Kaźmierczak, Angelika Babiczew, Katarzyna Tyrała, Agnieszka Wrzesińska, Weronika Kowalska, Agata Kluczberg, Alicja Cieplik, Paweł Krawiec, Magdalena Rowińska, Klaudia Wiśniewska, Paula Kosińska, Martyna Pawlik, Oliwia Łacina oraz wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób mieli swój wkład w projekt. Copyright © Centrum Inicjatyw UNESCO, Wrocław 2013 Druk Studio Reklam „KAW” Marek Ciupka Publikacja dostępna w wersji drukowanej oraz elektronicznej na stornie: www.unesco-friends.webnode.com oraz www.unescocentre.pl Projekt realizowany przy wsparciu Komisji Europejskiej w ramach programu „Młodzież w Działaniu” Ta publikacja odzwierciedla jedynie stanowisko jej autorów, a Komisja nie ponosi odpowiedzialności za sposób wykorzystania zawartych w niej informacji. Co? Trzymasz w ręku publikację podsumowującą projekt „ODKRYĆ nieODKRYTE”. Długofalowego działania edukacyjnego, kiedy to młodzi ludzie poznawali metodę historii mówione oraz odkrywali zapomniane i ciekawe historie Dolnego Śląska. Dlaczego? Projekt ten powstał z myślą o młodych humanistach, którzy bardzo często swoje pasje rozwijają siedząc nad książkami. My natomiast chcieliśmy im pokazać, że historia to nie tylko podręczniki i suche fakty, historia to przede wszystkim przeszłość ludzi, którzy tą historię tworzyli. Dla kogo? Projekt ten skierowany był do młodych ludzi, uczniów dolnośląskich szkół, którym bliski i nieobojętny jest temat historii oraz zagadnień społecznych. Przez kogo? Organizatorami projektu byli członkowie klubu UNESCO „UNESCO Friends for Change”, którzy zainspirowani innymi projektami postanowili włączyć kolejnych młodych ludzi do poszukiwania i odkrywania zapomnianych historii regionu. Co znajdziesz w publikacji? Publikacja ta zawiera wywiady prowadzone przez uczestników projektu, opis projektu, podsumowanie projektu z perspektywy uczestników oraz grupy inicjatywnej. Uczestnicy sami dobierali bohaterów swoich wywiadów. Wywiady te głównie skupiają się na historiach ciekawych osób lub osób którzy mają szczególne osiągnięcia w regionie. Projekt „ODKRYĆ nieODKRYTE” był inicjatywą młodzieżową, która miała na celu zachęcić młodych licealistów do poszerzania swojej wiedzy z zakresu historii, kultury, dialogu międzykulturowego, dialogu międzypokoleniowego, zarządzenia projektem, stereotypów, podstaw dziennikarstwa i komunikacji. Jednym z jego głównych celów było mobilizowanie młodych ludzi do aktywnego uczestnictwa w życiu społecznym i kulturowym w swoim środowisku lokalnym. Głównym zadaniem każdego uczestnika było przeprowadzenie wywiadów ze świadkiem historii- osobą, której historią jest godna uwagi i rozpowszechnienia. Projekt „ODKRYĆ nieODKRYTE” był projektem długoterminowym, trwającym od czerwca do października 2013 roku. Kierowany było do osiemnastu uczniów z dolnośląskich liceów, którzy wzięli udział w warsztatach dot. wyżej wymienionej tematyki, a następnie przeprowadzali wywiady ze swoimi świadkami. Cele projektu: - zaangażowanie młodych ludzi do odkrywania historii ich regionu; - odkrycie historii ciekawych osób w naszym regionie oraz przeprowadzenie wywiadów z tymi osobami; - nawiązanie dialogu międzypokoleniowego; - stworzenie strony internetowej projektu, na której to zamieszczone zostaną wywiady przeprowadzone przez uczestników. Spotkanie warsztatowe w Janowicach Wielkich w dniach 9-13 września 2013 roku Pierwsze spotkanie projektowe grupy inicjatywnej i uczestników odbyło się w dniach 9-13 września 2013 roku w Janowicach Wielkich- malowniczej wiosce położonej w Górach Kaczawskich na Dolnym Śląsku. Spotkanie rozpoczęliśmy od poznania siebie oraz integracji. Cały pierwszy dzień spędziliśmy na odkrywaniu samych siebie, dowiadywaniu się nowych rzeczy o sobie, a także na wprowadzeniu do projektu- zapoznaniu uczestników z harmonogramem, celami, ideą i efektami projektu. Wieczorem na uczestników czekał wieczór niespodzianka, podczas którego to został zorganizowany im wieczorek inscenizacji teatralnej. Drugi dzień spędziliśmy na warsztatach o tożsamości, stereotypach. Po południu uczestnicy mieli możliwość po raz pierwszy wcielić się w rolę dziennikarza, jednocześnie przygotowywaliśmy się na spotkanie z gośćmi. Wieczorem odwiedzili nas seniorzy z Janowic Wielkich- Pan Władysław, Pani Ania oraz Pani Wiesia. W przygotowanej przestrzeni „małej Żywej Biblioteki” uczestnicy w małych grupach mieli możliwość porozmawiania z każdym z gośćmi. Na zakończenie czekała nas niespodzianka przygotowana przez seniorów, którzy to zaśpiewali dla nas kilka piosenek, z repertuaru zespołu „Różanka”, do którego należą. Trzeci dzień odbywał się pod hasłem historii. Najpierw pracowaliśmy nad historią naszych gości, przygotowując inscenizacje teatralne prezentujące ich historie. Następnie opracowywaliśmy polską historyczną oś czasu, która była tylko wstępem do rozmowy o naszych własnych historiach i historiach naszych przodków. Tego dnia odbył się również historyczny pokaz mody. Uczestnicy podzieleni na małe zespoły mieli za zadanie zaprojektować i stworzyć stroje z wylosowanej przez grupę epoki historycznej. Kolejny, już przedostatni dzień spędzany w Janowicach Wielkich poświęcony był na pracę nad historią Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Pierwszy warsztat poświęcony był na dyskusję nt. Ireny SendlerPolki, która w czasie wojny ratowała Żydowskie dzieci. Następnie poznaliśmy historię Sławy i Izydora Wołosiańskich- kolejnych osób, które narażając własne życie ratowały dzieci Żydów. Wykorzystując scenariusze z publikacji „Obojętność Boli” odtwarzaliśmy historię ich życia. Piąty dzień upłynął nam na planowaniu naszych wywiadów. Każdy miał możliwość zastanowić się nad profilem bohatera swojego wywiadu. Był to także czas, kiedy mogliśmy po raz ostatni w dużym gronie zadać nurtujące pytania, mogliśmy również rozwiać wszelkie wątpliwości związane z czekającym nas zadaniem. Był to dzień intensywny, ale także dość smutny, ponieważ czas ewaluacji nie był dla nas łatwy. Zdaliśmy sobie sprawę, że już niebawem każdy z nas wyjedzie z Janowic Wielkich i stanie twarzą w twarz z czekającym go zadaniem… Spotkanie ewaluacyjne projektu Pod koniec października wreszcie przyszedł czas na nasze drugie spotkanie. Spotkaliśmy się na dwa dni we Wrocławiu. Czas spędzony znowu razem był czasem bardzo ciekawym. Mogliśmy poznać wywiady naszych koleżanek i kolegów, zaplanować wygląd publikacji, podzielić się swoimi problemami, które spotkaliśmy na swojej drodze (na szczęście nie było ich dużo). Był to również czas, kiedy znowu w dużej grupie zastanawialiśmy się nad tym, w jaki sposób możemy kontynuować pracę w tej grupie. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Już w czasie spotkania ewaluacyjnego wpadliśmy na trzy pomysły kolejnych projektówmoże któryś z nich uda nam się zrealizować? Wywiady W poniższej części naszej publikacji chcemy zaprezentować Państwu wywiady wypracowane przez uczestników projektu. W miesiąca czasu przeprowadzili oni wywiady z ludźmi, których historia wg nich jest godna opowiedzenia, godna zapamiętania, a przede wszystkim godna spisania i opublikowania, tak aby dotarła ona do jak najszerszego grona odbiorców. Wywiad Agady Kluczberg przeprowadzony z Edytą Radzimską-Kata, instruktorką i choreografką, działającą w Młodzieżowym Centrum Kultury w Legnicy. Od dziesięciu lat Pani Edyta prowadzi grupę taneczną „Flesz” oraz zajmuję się grupą teatralną „Dar”. Jej choreografie są bardzo cenione w środowisku artystycznym. A jej charyzma i otwartość na młodzież przyciąga nie tylko uczniów Pani Edyty, ale również osoby z zewnątrz. Jak zaczęła się Pani przygoda z tańcem? „Moja przygoda z tańcem zaczęła się dopiero w wieku czternastu, piętnastu lat. Wcześniej długo próbowałam różnych rzeczy, szukałam swojej drogi dzięki której moje życie nabrałoby sensu.” Skąd wziął się pomysł, żeby zacząć tańczyć? „Mieszkając w małej miejscowości, nie miałam zbyt dużego wyboru, co do spędzania wolnego czasu. Pozostawało mi jedynie, korzystanie z ofert jakie proponował Gminny Ośrodek Kultury. W momencie przeprowadzenia się do większego miasta, jakim był Jawor, otworzyły się przede mną nowe perspektywy. Pewnego dnia, kiedy w mieście odbywał się turniej tańca, podczas jednego z pokazów zaprezentował się zespół taneczny, który od razu zafascynował. To było to, wtedy już wiedziałam, że chcę robić to co oni…chcę tańczyć! Jaka to było formacja, czy łatwo było się do niej dostać? „To był „Supermix”. Dostanie się do tej grupy nie było łatwe. Nie pomagał mi też fakt, że miałam już piętnaście lat. Lecz moje wcześniejsze poszukiwania i doświadczenia z akrobatyką, pomogły mi na castingu, gdyż moje ciało było dość dobrze wysportowane. Kiedy dostałam się do zespołu, poczułam że nareszcie czuję się jak ryba w wodzie”. Jakie znaczenie ma taniec w Pani życiu? „Taniec pozwala mi wyrazić siebie. Na parkiecie czuję się wolna i wszystkie problemy, przestają istnieć”. Skąd pomysł na zaangażowanie się nie tylko w tańcu, ale również w teatrze? „Pomysł na teatr, przyszedł w krytycznym momencie mojej kariery tanecznej. Byłam po pierwszej poważnej kontuzji kolana, co dyskwalifikowało mnie z dalszego rozwoju w tańcu. Ciężkie godziny mojej pracy, kończyły się odnawianą kontuzją i strasznym bólem. Na tamten czas nie mogłam dłużej tańczyć. Wtedy powstał pomysł, aby połączyć moją pasję taneczną z teatrem. Już w szkole podstawowej, a nawet od przedszkola brałam udział w licznych przedstawieniach teatralnych. To też była niezła zabawa:) Dlatego do dziś w moich choreografiach tanecznych widać wiele elementów teatralnych”. Czy praca z młodzieżą daje Pani satysfakcję? „Oczywiście, praca z moimi podopiecznymi, jest dla mnie bardzo ważna. Niektóre z dziewcząt są ze mną od początku powstania zespołu, mam więc dość duży wkład w ich wychowanie, kształtowanie charakteru, rozbudzanie pasji do tańca. Poza tańcem starałam się przekazywać wartości, które są uniwersalne i niezwykle cenne w moim życiu, pozwalające stawać się lepszym człowiekiem”. Jak bliscy reagują na Pani pasję do tańca? „Mój tato zawsze mówił: „Zostaw ten taniec, chleba z niego mieć nie będziesz”. Jednak okazało się po latach, dzięki Bogu, że mam chleb z tańca i robię to co kocham. Mój tata nigdy mnie otwarcie nie wspierał, w tańcu i moich innych pasjach, jednak wiem że cieszyły go moje sukcesy i był ze mnie dumny. Moja siostra i brat, również byli dumni ze swej „sławnej” siostrzyczki . Obecnie moja córka wspiera mnie we wszystkich działaniach, również ona interesuje się teatrem i obecnie jest członkiem grupy ``Dar`` ”. Jak podsumowuje Pani swoje dotychczasowe osiągnięcia? Czy jest coś co chciałaby Pani zmienić? „Największym moim osiągnięciem jest to, że mogę robić to, co naprawdę kocham i że potrafię zrobić to dobrze. Na dodatek mogę dzielić się tym z innymi… to jest mój sukces. Poznałam wielu wspaniałych ludzi, którzy kochają taniec i teatr tak jak ja. Dzięki tym doświadczeniom i nabytym umiejętnością ciągle zmieniam samą siebie i cały ten bagaż doświadczeń przekazuję następnym utalentowanym młodym ludziom. Gdybym miała przeżyć moje życie jeszcze raz, to niczego bym nie zmieniła.” Dziękuję za rozmowę. Życzę wielu sukcesów tanecznych i teatralnych. Wywiad Agnieszki Wrzesińskiej z Konradem Staszkiewiczem. Agnieszka Wrzesińska: Konrad powiedz mi czemu zainteresowałeś się muzyką? Konrad Staszkiewicz: Nie mam pojęcia myślę, że muzyka zainteresowała się mną. Nie wiem czy ktoś w ogóle wie czemu zainteresował się muzyką, albo to się lubi albo nie, albo rozumiesz i czujesz muzykę albo nie. lepsze wyjaśnienie nie przychodzi mi do głowy A.W.: Czy środowisko miało na to jakiś wpływ? K.S.: Uff. chyba tak. gdyby mój ojczym nie przyniósł klawiszy i gitary do domu to pewnie nigdy bym nie zaczął grać na gitarze, chociaż wielu moich przyjaciół i kolegów grało na instrumentach i interesowało się muzyką...czyli środowisko miało dość duży wpływ. A.W.: Od jak dawna śpiewasz i grasz? K.S.: Grać zacząłem gdy miałem jakieś 13 lat, o Boże to już 6 lat xD a śpiewać nieco później, chociaż od początku sobie coś tam podśpiewywałem A.W.: W ilu zespołach byłeś przed 'No to mykiem'? K.S.: Hmm...nie wiem czy można to nazwać zespołami bo zmieniały się tylko nazwy, ale zaczęliśmy od zespołu "Laczki", później był "Wir", a później to już Spięcie i Myki nie licząc gościnnych występów w innych zespołach A.W.: Skąd pomysł na założenie zespołu? Czy to Ty byłeś inicjatorem czy Twoi koledzy? K.S.: Nie pamiętam. Pewnie to ja, bo ja zazwyczaj wszystko organizuję, ale nie mogę powiedzieć na 100%. To była chyba nasza wspólna inicjatywa A pomysł stąd, że był nam potrzebny zespół na konkurs muzyczny, a poza tym o wiele lepiej się gra w zespole niż samemu - takie jest moje zdanie. A.W.: Czy ktoś z poprzednich zespołów jest w obecnym składzie 'No to myk'? Oczywiście oprócz Ciebie? K.S.: No ze ostatniego składu Spięcia to wszyscy. Chociaż szykują się zmiany w obecnym ale na razie nic więcej na ten temat, proszę śledzić facebooka. A.W.: Jak długo już razem działacie? K.S.: W tym składzie jakieś dwa i pól roku będzie jak nie więcej. A.W.: Czemu musieliście zmienić nazwę? K.S.: Showbiznes dostaliśmy maila od muzyka z Krótkiego Spięcia(zespół z lat 80) z żądaniem zmiany nazwy, ponieważ jest jego własnością, zastrzeżoną w urzędzie patentowym. Pan chciał wkraczać na drogę sądową, więc uznałem, że rozwiążemy sprawę pokojowo i zmieniliśmy nazwę. A.W.: Jakie macie osiągnięcia? K.S.: O Matko...jakichś super osiągnięć nie mamy, dostaliśmy się na parę dość prestiżowych festiwali, w lokalnych zdobyliśmy jakieś miejsca. uważam, że jesteśmy jeszcze zbyt młodym i zbyt mało dojrzałym zespołem na poważne osiągnięcia. A.W.: Czy myślicie nad drugą płytą? K.S.: Tak. Jak się uda i fundusze pozwolą to wiosną może wydamy singielek, ale czas pokaże. A.W.: Czy na poważnie myślisz, że w przyszłości mógłbyś występować na estradzie? K.S.: Nie ukrywam, że chciałbym. A czy myślę o tym na poważnie to nie wiem. Jak mnie zacznie wkurzać takie życie, to rzucam wszystko i lecę do Stanów robić karierę. A.W.: Czy myślisz o w przyszłości o karierze solowej? K.S.: Wolałbym występować w zespole, ale jak tak się nie uda to będę solowo. A.W.: Jesteś teraz na studiach czy dalej będziecie występować czy raczej ograniczycie swoje występy? K.S.: Jestem. Oczywiście, że będziemy. Obecna przerwa w naszych koncertach spowodowana jest moim wypadkiem i małym bałaganem w zespole, ale już w listopadzie gramy pierwszy koncert po jakże długich wakacjach ;D a na scenę tak pełną parą myślę, że wrócimy od Nowego roku najpóźniej na wiosnę A.W.: Dziękuję Ci bardzo za rozmowę i życzę powrotu do zdrowia i dużej ilości sukcesów. K.S.: Dziękuję. Wywiad Kasi Tyrały, która przeprowadziła wywiad ze swoją mamą jedyną kobietą sokistką w formacji Straży Ochrony Kolei w Legnicy... i prawdopodobnie na Dolnym Śląsku. Dobrze, myślę, że możemy zacząć. Mam do Ciebie kilka pytań. Oto pierwsze z nich: Ile lat pracujesz jako "sokistka"? - Jako "sokistka" pracuję już 25 lat, czyli bardzo długo. Kiedyś formacja ta nazywała się Służba Ochrony Kolei. Obecnie Straż Ochrony Kolei, w skrócie SOK - tak dla wyjaśnienia. A powiedz mi, jak to się stało, że wybrałaś akurat taką pracę? - Tak się potoczył mój los. Zaczęłam pracować w biurze w dziale Kadr. Trwało to jakieś 2 lata. Była to moja pierwsza praca, poznałam w tym czasie wiele zagadnień z zakresu Kadr. Potem przeniosłam siędo tak zwanego SOKu. Uważałam, że praca jako "sokistka" :)jest bardziej ciekawsza niż przerzucanie papierków. Praca w terenie, w różnych sytuacjach, przebywanie z ludźmi jest ciekawym zajęciem. Poza tym wywodzę się z rodziny "kolejarskiej", więc poszłam tym "torem" i związałam się z koleją mówiąc w skrócie. Dobra :). A nie czujesz się źle w tym zawodzie? - Na początku troszkę, no może troszeczkę było mi dziwnie, ale z upływem czasu zaklimatyzowałam się na dobre. Miło to słyszeć, że dobrze czujesz się jako "sokistka", ale powiedz mi, jak to jest być jedyną kobietą na posterunku? - Dla mnie normalnie. Wszyscy chyba się do tego przyzwyczaili, że jestem jedyną kobietą "tutaj". Nie mam złych odczuć, odbieram raczej pozytywne nastawienie wszystkich panów. Mówią, że kobieta łagodzi obyczaje. Coś w tym jest :). Pełna kultura w świecie mężczyzn, jest OK. Wyróżniana jestem w dniu naszego święta - Dnia Kobiet. Panowie pamiętają o tym dniu, to jest miłe. A czy koledzy - współpracownicy nie traktują Cię inaczej ze względu na to, że jesteś "rodzynkiem"? Nie czujesz się w pewien sposób wyróżniona, że jako jedyna kobieta nosisz mundur? - Czy ja wiem... ...Mam takie poczucie. Chociaż w dzisiejszych czasach pracuje wiele kobiet w sok, czy w Policji. Noszę mundur - normalne zjawisko. Kiedyś to była rzadkość. A że jestem jedyną kobietą - tak się złożyło. Ale przechodzę do porządku dziennego i robić swoje. Pracuję. Powiedz mi jeszcze jedno, co bardzo mnie zastanawia : masz w ogóle o czym rozmawiać z samymi facetami? - Oczywiście, że mam. Jak to ujęłaś, z "facetami" rozmawia się o wszystkim. Różne zagadnienia poruszamy, gadamy na przykład o gotowaniu, wymieniamy się przepisami, rozmawiamy o dzieciach, o sprzątaniu, o filmach, przeczytanych książkach. Wymiana informacji - pełny zakres. Poplotkować mężczyźni też lubią. Jedynie nie pogadamy o modzie - naszej babskiej, czyli o ciuchach. Czasami zdradzają tylko co żony, dziewczyny sobie nowego kupiły i przeżywają, ile to wydały na te cacka albo, że szafa się nie zamyka od ich nadmiaru. Dziwni są w tej kwestii. Dobra, to teraz z innego beczki: Miałaś jakieś nieprzyjemne przeżycia związane ze swoim zawodem? - Trudno mi w tej chwili powiedzieć. Nie pamiętam. Jedynie kojarzy mi się sytuacja z... butami. Dostałam nowe buty służbowe, poszłam w teren - taka praca. A buty spłatały mi figla. Tak obtarły, że nie mogłam wrócić do "bazy". Leczyłam te bąble dość długo. W wojsku na te sprawy przepisywali trampki, a u nas buty o numer większe. W sumie to dobrze, że nie pamiętasz zbyt wielu sytuacji, które były dla Ciebie nie miłe, znakiem tego nie było ich dużo. Założę się za to, że pamiętasz śmieszne sytuacje. Opowiesz mi o nich? - Owszem, wiele takich sytuacji śmiesznych było. Na przykład na początku mojej kariery w SOK zdawałam pewien egzamin przed Szanowną Komisją. Jak to przed egzaminem- był stres. Wchodzę do sali, melduję się zgodnie z naszymi procedurami i salutuję do pustej głowy. Okazało się, że zapomniałam czapki. W sumie trochę śmiechu było, niepewności też, ale egzamin zdałam. Pewnego dnia przyszedł starszy pan i poinformował, że ukradziono mu rower z miejsca, gdzie zaparkował - stojak na rowery na parkingu. Podjęliśmy czynności - przeglądanie kamer, rozpatrywanie itp. Po jakimś czasie okazało się, że pan zapomniał się zostawił ten rower w zupełnie innym miejscu. Trwało to jakieś 2 godziny. Uśmialiśmy się, że pan się "zakręcił". Innego dnia zaś pełniłam służbę w terenie na dworcu, byliśmy z kolegą na peronach. Podróżny jak zobaczył moją skromną osobę - SOKISTKĘ - potknął się i wywrócił z wrażenia. Miał taką minę, pełną zdziwienia, że kobieta pracuje w takiej formacji. Była też taka historia, że zabłądziliśmy w lesie. Naszym zadaniem było spatrolowanie szlaku kolejowego, który umiejscowiony był w terenie leśnym. Aby tam dojechać musieliśmy pokonać ścieżki leśne. W drodze powrotnej zjechaliśmy nie w tą drogę leśną i kłopot. Zabłądziliśmy. Jak tu teraz wyjechać. Telefony nie działają, brak zasięgu, GPS-u brak. Krążyliśmy trochę, ale się udało. Wróciliśmy. A już myślałam, że nockę spędzimy w lesie. Widzę, że było dość wiele zabawnych sytuacji, dobrze wiedzieć, że nie nudzisz się w pracy :). Powiedz mi, czy wysportowane, gibkie ciało jest ważne w tej pracy tak, jak na przykład w pracy policji? - Owszem, ma duże znaczenie. Dlatego musimy dbać o swoją kondycję. Mamo, a pracujesz z bronią? Przeszłaś jakieś szkolenie, kurs samoobrony? - Tak, jak w każdym zakładzie pracy odbywają się kursy, szkolenia, doskonalenie umiejętności. A tak szczerze, jak udaje Ci się pogodzić życie rodzinne z tak intensywną, wymagającą pracą? - Jakoś sobie radzę. Jak byłaś mała dużo pomagały nam - rodzicom, babcie instytucja skarb. Mogliśmy na nie zawsze liczyć. Z czasem byłaś większa, starsza i radziłaś sobie. Teraz jest już zupełnie inaczej - inny podział obowiązków. Tylko czasami przykro mi jest, gdy muszę opuścić ważną rodzinną uroczystość, spotkania w święta. Praca wzywa. Ale... ktoś musi pracować, żeby ktoś mógł odpoczywać. Myślę, że ważne są też w tym wszystkim relacje rodzinne, wzajemne uzupełnianie się. To pomaga. Nie czuć zmęczenia. A na odpoczynek wykorzystuję urlop - pełny relaks. Wiesz, co robisz, cieszę się :). Chciałabyś, żebym kontynuowała tradycję rodziny - kolejarzy i poszła w ślady Twoje, babci, dziadka? - Chciałabym. Chociaż teraz trudno jest o pracę. Może coś się zmieni w tej materii i będziesz na przykład pracowała jako dyżurna ruchu, bo w SOK-u już nie ma miejsca dla kobiety - jestem TYLKO JA. Oczywiście żartuję. Bardzo byłoby miło, jakby pracowały jeszcze inne panie. Ale nie wiem, czy chciałabyś pracować z mamą? Oczywiście, żebym chciała, mamuś. Dziękuję Ci bardzo za poświęcenie czasu na ten wywiad. Ugotuję Ci za to pyszny obiadek :). Wywiad pod tytułem „Człowiek nigdy nie jest spisany na straty” został przeprowadzony z ArturemTorbińskim przez Oliwię Łacinę. Ja: Oczywiste jest dla mnie to Panie Arturze, że żyje Pan dla ludzi. Chciałabym się dowiedzieć od kiedy ma Pan styczność z taką placówką jaką jest Monar? Pan Artur: Poradnia Monar w której pracuję kiedyś mieściła się na ulicy Chojnowskiej. Tam na początku rozpocząłem współprace na zasadzie tzw. Wolontariatu, społecznej pracy. Pomagałam przy organizowaniu zabawy mikołajkowej czyli organizowaniu paczek. Razem z moimi harcerzami, bo prowadzę drużynę harcerską, przygotowaliśmy różne formy zabawy na popołudnie i wieczór. To miało miejsce w Izbie Dziecka. Potem na stanowisku, jakby było można nazwać terapeuta zajęciowy. Przez cały rok pracowałem prowadząc świetlice terapeutyczną. W miedzy czasie zorganizowałem tam formę kafejki internetowej i to były też takie moje doświadczenia na zasadzie prób i błędów pracy z młodzieżą, która przychodziła tylko tam pobawić się, pograć na komputerze a ten czas staraliśmy się dzielić również przez to, że odrywaliśmy ich od komputera, na różnego rodzaju zainteresowania, rozmowy, gry. Podobnie jak na tych zajęciach profilaktycznych w szkole. W tym czasie podjąłem też decyzje. Dojrzało we mnie jako taki wybór, pracy na przyszłość z osobami uzależnionymi. Rozpoczęcia tak zwanego szkolenia trzy letniego. Jest to studium terapii uzależnień i pomalutku zdobywając tę wiedzę teoretyczną, wzbogacając ją tutaj doświadczeniami pracy w poradni. Praktycznie..pomalutku..ta praca w stronę certyfikatu by pracować z każdą osobą uzależnioną, współuzależnioną, żeby pomagać rodzinie i żeby widzieć tych ludzi którym się pomaga. Widzieć ich radość, obserwować te zmiany. To chyba stąd to się wzięło. Ja: Osoby przychodząc tutaj i powierzając problemy to zapewne jest dla Pana ciężka sytuacja, bo bierze Pan odpowiedzialność i za siebie jak również czyjeś życie. Jak się Pan czuje i ma świadomość ingerowania w życie tej osoby i zmieniania jej na lepsze? Bo wiadomo, że większość społeczeństwa mówi o takich ludziach w sposób negatywny, mówią o nich „margines społeczeństwa”. Jest bardzo mało ludzi, którzy są w stanie podać rękę i starać się pomagać nie patrząc na to co inni mówią. Pan Artur: To prawda. Pierwsza rzecz jeżeli chodzi o to w jaki sposób podchodzę do człowieczeństwa, każdego Ja człowieka najpierw to jestem jest właśnie człowiekiem, ten wymiar potem jestem chrześcijaninem, a dopiero na końcu terapeutą. Kiedyś wziąłem sobie do serca słowa Prymasa Wyszyńskiego, który powiedział że można być człowiekiem nie będąc chrześcijaninem, ale nie można być chrześcijaninem nie będąc człowiekiem… a co dopiero być terapeutą, który staje na wysokości tego zadania by pomóc drugiej osobie. Ja: Tak. Trzeba otworzyć serce na innych ludzi. Pan Artur: Jeżeli chodzi o konkretną tą pomoc, polega ona na tym, osobie która ma właśnie ten problem czy też te problemy w terapii mogę tylko wskazywać kierunki drogi z których on nie widzi bo mu te problemy przysłaniają. Może się poczuwać bezsilna np. osoba uzależniona w tym, może poczuwać się bezradna. Trzeba być cały czas gotowym by nieść tą pomoc. Trzeba być otwartym. Ja: Kiedy Pan odnosi zwycięstwo ,kiedy jest zadowolony ze swojej pracy? Pan Artur: Zwycięstwo..zadowolenie..Zwycięstwo jeśli tak to można ująć i zadowolenie to jest radość, że to cierpliwość przynosi owoce, tutaj nie ma niczego natychmiastowego, nic nie dzieje się od razu. Czasami coś przychodzi szybciej, czyli jest to może parę spotkań, jest wyraźna zmiana, ktoś decyduje się na to ze wybiera inną drogę, odrzuca tamte życie wcześniejsze i chce się zmienić, chce być szczęśliwy i wtedy jest coś takiego że można to odczuwać bardziej..widzimy nieraz nawet po kilku latach, że ktoś kto tu nas odwiedzał mówił, że się naprawdę zmienił. Jego życie wygląda zupełnie inaczej. Zaczyna żyć na trzeźwo. Zaczyna poważnie traktować swoje życie. Ja: Wspominał Pan wcześniej, że kieruje się cytatem odnoszącym się do szczęścia. Poproszę o bliższe przybliżenie np. stosowanie w życiu, terapii. Pan Artur: Mam takie dwie swoje definicje słowa radość i smutek. Radość jest wtedy kiedy czas, który przemija wydaje owoc. Czyli czas który spędzam z młodzieżą na spotkaniach profilaktycznych czy podczas terapii. Mówię właśnie, że jest to czas, który wydaje owoc, np. młodzież ujmijmy to zagrożona problemem uzależnienia po usłyszeniu czegoś, po rozmowach które ze sobą tam stoczymy jakąś taką potyczkę, nigdy nie trafił do takiej placówki do takiej placówki jak nasza i nie będzie w przyszłości osobami uzależnionymi..to..to jest radość. Ja: Uważa Pan ze każdy zasługuje na szczęście i na drugą szanse? Pan Artur: Tak uważam, że dopóki człowiek żyje ma prawo do tego żeby odbić się od dna, albo jak ja mówię, żeby nie dopłynąć, nie opaść na dno bo można się po drodze utopić. Tych metafor jest wiele, ale często jest tak że czujemy się też bezradni. Mówimy też w terapii, że można konia doprowadzić do wodopoju, ale nikt się za tego konia nie napije. Dlatego są te wszystkie rozmowy w kierunku różnego rodzaju przykładów po to żeby pacjent miał możliwość spróbować i do tego najbardziej zachęcam..Ale spróbuj! To nic nie szkodzi..a może wiele zyskać. A jak nie spróbujesz to nie będziesz wiedzieć. Ja: Czy z każdego dołka, bagna da się wyjść? Jeśli tak to dzięki czemu. Silnej woli? Wiary w siebie… Boga? Pan Artur: Wiara na pewno osobie uzależnionej może wiele pomóc. Za wiarą idą tzw. cuda, a jak ludzie wierzą to te cuda mogą w życiu się zdarzyć i uwolnić kogoś od uzależnienia.. niewątpliwie jest to takim cudem. Marek Kotański kiedyś mówił, że osoba która wyjdzie z uzależnienia, poradzi sobie z nałogiem, jest jak mistrz świata, jest olimpijczykiem! Ja nawet niejednokrotnie podaje to za przykład.. i więcej! Mówię o Jerzym Górskim z Legnicy, który był bardzo uzależniony od opiatów. On poprzez właśnie terapię dokonał w sobie tej metamorfozy, że jego życie się diametralnie odmieniło i przestawił to na bardzo zdrowy tryb życia, zaczął uprawiać trudną dyscyplinę – triathlon. W połowie lat 90 pojechał do Australii, gdzie zmierzył się z czołówką światową, bo były to mistrzostwa świata..I ludzi tam zdystansował. Zdrowych ludzi, którzy nie mięli problemu jaki on pokonał. Powiedziałbym retoryką Marka Kotańskiego, że był mistrzem świata i to dosłownie. Podwójnym mistrzem świata! I dlatego myślę, że wiara jest bardzo ważna. Dla mnie ona też jest ważna. Ja pokazuję pacjentowi, że ja w niego wierzę, Cały czas trzeba podążać za pacjentem, być blisko niego tylko oczywiście nic za niego nie załatwiać. Pomagać mu w tym wszystkim. Tylko pomagać ale nic nie robić za niego. Ja: Ważnym elementem jest zaufanie w stosunku do terapeuty. Pan Artur: Zaufanie jest bardzo ważne. Mówię pacjentowi, że obowiązuje mnie tajemnica lekarska, jak tajemnica spowiedzi. Dzisiaj żyjemy w takich czasach, że żeby ktoś mógł sięgać po środki psychoaktywne takie jak narkotyki czy dopalacze to musi łamać prawo. Co za tym idzie? Trzeba rozmawiać podczas sesji terapeutycznej o tym że się okradło najbliższych, że się uczestniczyło w napadzie, rabunku no i te rzeczy są obięte tajemnicą. Nazywamy rzeczy po imieniu. Uczenie rozróżniania dobra od zła. Stawianie granic. Rozróżnianie prawdy od fałszu i pokazywanie je, że można wybierać tą prawdę, dobro, to co jest najpiękniejsze w życiu. To dlatego tak naprawdę warto żyć, żeby być szczęśliwym i nie wracać do starego życia. Pacjenci mają bardzo duży bagaż doświadczeń, które determinowały ich do takich a nie innych wyborów. One się przez to doprowadzały do takich złych stanów psychicznych, fizycznych. Często wykluczały się ze społeczeństwa. Z najbliższego otoczenia, bo ile taka rodzina może wytrzymywać z takim dzieckiem czy z takim mężem. Czy jest to możliwe żeby ktoś zdecydował się na takie cierpienie? Życie w niepewności..Życie w lęku. Ja: Są tacy ludzie którzy twardo stoją przy tej osobie i walczą o nią, bo warto. Pan Artur: Tutaj też np. dotykamy takiego kresu granicy terapii, ponieważ osoba, która tutaj przychodzi nie rokuje. Ze względu na to, że jest ona słaba, że wokół niej jest takie czy inne środowisko. Że wszędzie są te możliwościwyzwalacze. I jak tu nie pić czy nie ćpać, jak ktoś by powiedział. Dlatego w tym momencie pracę skupiamy na tym, żeby zachęcić taką osobę. Zasiać takie ziarno decyzyjności, żeby tą osoba chciała sama od siebie rozpocząć tą terapię w ośrodku stacjonarnym. Gdzie przez 24h będzie w ramach tzw. społeczności terapeutycznej funkcjonować. Poza tym całym złem. Ja: Pan pracując tu ma bardzo dużo obowiązków, jest widoczny owoc tej pracy, a gdzie w tym wszystkim jest Pan? Daje Pan siebie dla innych, by zmienić kogoś ku dobremu. Pan Artur: Gdzie ja w tym wszystkim jestem..No właśnie jestem na właściwym miejscu. Robię to co do mnie należy. Robię to co czasami czuję intuicyjnie. Nieraz jest tak, że człowiek ma wrażenie, że już więcej nie może, że próbował wszystkiego, że tylko wystarczy się pomodlić..Jest często tak, że myślę właśnie gdzie jest moje miejsce. Moje miejsce jest tu, gdzie jestem wpisany z tą pracą. Też mam prace społeczne. Jak mi zostaje czasu wolnego to realizowanie swojej pasji. Ja: Piękne jest dla mnie to, że Pan się realizuje, spełnia swoje marzenia, cele życiowe i jest szczerze szczęśliwy. Mało teraz spotyka się ludzi… takiego człowieka, który popatrzy się w oczy i powie „tak! Jestem szczerze szczęśliwy”. Zazwyczaj jest to złudne szczęście i zawsze czegoś żałowali. Warto siebie dać innym, bo moim zdaniem żaden człowiek nie jest spisany na straty. Pan Artur: Ja czasami jestem pytany właśnie o to. Myślę, że w tamtym pytaniu pojawia się kwestia wiary dopowiem, że ta wiara to jest ta ufność. To jest więcej niż wiara, to pewność. Pewność, że to wybór dobra.. a tym dobrem dla mnie personalistycznie jest ten drugi człowiek, którego można odzyskać dla społeczeństwa. Dla mnie czyli tej osoby wierzącej, jako człowieka który słucha przyjmuje słowa Pana Jezusa..bardzo ważne są te słowa „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mieście uczynili”. Ja widzę w każdym człowieku pokaleczonym, skrzywdzonym- Chrystusa. Któremu trzeba pomóc. Tylko takie osobowe odniesienie tego wymiaru pracy w terapii dla mnie ma sens. Te szczęście, czyli takie poczucie spełnionego obowiązku, że pamiętam, że temu spragnionemu tej prawdy której nie doświadczył pozwalam pić pełnymi garściami, jeżeli tylko będzie chciał. Pracując w terapii uważam, że nie trzeba wyważać już dawno otwartych drzwi. Moja pasją jest historia. Horacy miał dużo racji mówiąc, kiedy powiedział „historia magistra vitae Est” ,czyli historia nauczycielką życia jest. Jak mamy problem wystarczy się otworzyć. Mam taką definicję, że problem jest po ty by go rozwiązać. Jak się go zostawi na później do tego problemu dochodzą inne. O tak się nawarstwia. Człowiek któregoś pięknego dnia obudzi się i nie będzie mógł jak go przeskoczyć lub obejść. Często tym osobą zasłania ten problem alkohol czy narkotyk. Dlatego w tym pierwszym etapie największą trudnością jest by pacjent dokonał wyboru i zaczął żyć na trzeźwo. To jest piękne, kiedy obserwujemy później jak on już po tych zmaganiach, wypadkach zaczyna świat widzieć inaczej. Świat przestaje być taki szary, brudny, tylko zaczyna nabierać barw, kolorów. Tzn. wcześniej nie miał w sobie wrażliwości na drugą osobę nawet na przyrodę, to okazuję się że nawet dostrzega to, że trawa jest zielona. I cieszy się jak dziecko. Taki okres to jest mniej więcej rok z życia. A potem jak człowiek żyje na trzeźwo to terapia pogłębiona poprzez zmiany które dokonuje się w życiu. Powolne naprawianie się- najpierw komunikacji, zaczyna się integrować, a potem są już dobre relacje. I tak ze wszystkim pracą, szkołą… Ja: Jeżeli człowiek jest uzależniony, nigdy nie będzie tej pewności, że nie wróci do nałogu? To zostaje na całe życie? Pan Artur: To jest pytanie na które można odpowiedzieć i tak i nie. Jeżeli ktoś będzie sięgać, czy jak tak jak osoba jest abstynentem nigdy nie zażywa środków psychoaktywnych to nigdy się nie uzależni. Jeżeli po doświadczeniu życia i teraz doświadczamy dobrego życia będzie widział co stracił i już po nic nie sięgał. Świadomie będzie podejmować wybór co jest dla niego dobre- to na pewno tak. Są też osoby alkoholicy, że ta teza niejako obowiązuje. Do końca życia będzie tym anonimowych alkoholikiem. Są dyskusje na świecie czy aby na pewno we wszystkich przypadkach. Mówi się, że problem jest w tym, że chodzi o sposób. Czy ktoś pije alkohol bo się cieszy, raduje i człowiek inaczej się zachowuje niż osoba, która pije bo cierpi, która nie chce myśleć, chce zapomnieć… Chodzi tu o jakość picia alkoholu. Jeżeli człowieka jakość życia znacznie się poprawiła, wszystko go cieszy, mówi się, że osoba będzie miała kontakt z alkoholem nie wróci już do uzależnienia. Ja: Ciężko jest powiedzieć, bo każdy człowiek jest inny, nie warto kierować się statystykami. Pan Artur: Adekwatne stwierdzenie będzie, że lepiej dmuchać na zimne. Rozmawiać trzeba i pokazywać. Nadzieja bardzo wiele daje. Jeżeli ktoś ma w sobie nadzieję, zaczyna wierzyć, zaczyna się w nim budować sprawność. Warto nie podchodzić do tego szablonowo, tak jak w matematyce przyporządkowujemy wzór i tak ma być. Tutaj trzeba patrzeć, że każda osoba, człowiek jest wyjątkowy, niezwykły, niepowtarzalny. Trzeba znaleźć jego własny wzór to co dla niego dotrze. Nieraz wystarczy, że ktoś usłyszy i weźmie sobie do serca ale są tacy co muszą tego doświadczyć, musi go to zaboleć, musi pocierpieć żeby pójść po rozum do głowy. Większość doświadcza na własnym przykładzie. Ja: Są ludzie, którzy mają w sobie tą empatie. Pan Artur: Empatia jest bardzo ważna. Empatia jest rozumiana jak osoba Matki Teresy z Kalkuty. Nigdy nie była dotknięta chorobą, wykluczeniem społecznym. Ona przekracza granice, w tym odczuwa to co osoba.. pochyla się nad nią czuje to co ona i to jest wielki wymiar rozumienia empatii. Co innego jest nie być głodnym i nie rozumieć tego głodnego. Nigdy syty głodnego nie zrozumie- jego potrzeb. W tym jest to podążanie za pacjentem. Żeby widzieć, czuć, słyszeć jego potrzeby. I wychodzić im naprzeciw- deficyty i pracować na tych deficytach. Wyciągać z niego potencjały i wykorzystywać jego możliwości, które są przed nim, których sam nie widzi. Okazywać, żeby był wielki w małych sprawach. Na pewnym etapie terapii mówię dlaczego znalazł się w tym miejscu, dlaczego jest osobą uzależnioną, bo jest nieuczciwy, pod wieloma względami. Ta terapia polega, żeby ten proces odwrócić, czyli żeby z tego niewolnika stał się wolnym człowiekiem, czyli uczciwym. To jest znak równości. Jak widzę w wzroku, który skupia z zapytaniem kiedy to będzie. Chciałby znać odpowiedź to ja mu mówię w bardzo prosty sposób kiedy w tych małych sprawach będzie wielki, uczciwy. Jak staniesz na przejściu, kiedy będzie czerwone, nie jeżdżą samochody, inni przechodzą a TY STOISZ- bo jesteś uczciwy. Kiedy jedziesz autobusem nawet jeden przystanek KASUJESZ BILET- bo to jest uczciwe. Pełna konsekwencja w uczciwości. I nie ma powrotu do uzależnienia.. to daje wtedy gwarancje. Ja: Serdecznie dziękuję za wspaniały wywiad. Poniższy wywiad opowiada historię życia Pana Eugeniusza Braszki urodzonego w roku 1926 w Nowym Martyńcu, obecnego mieszkańca Nowogrodźca wraz z krótkimi wtrąceniami Pani Józefy Braszki urodzonej w roku 1931 w Nowym Martyńcu, przeprowadzony przez Paulinę Marek, a opracowany przez Angelikę Babiczew. "Nowy Martyniec to miejscowość do której Polacy emigrowali w czasie II wojny światowej. Uciekali tam za chlebem i wodą. Obecnie są to tereny położone w Bośni i Hercegowinie, a dawniej w Jugosławii. Dawniej powiat, do którego należał N.Martyniec to Prnievor. Inne miasta to np. Srbac, tam mieściła sie poczta. Do N. Martyńca pocztę dostarczano dwa razy w tygodniu. W centrum N. Martyńca znajdowało się wiele ważnych obiektów użytkowych takich jak Szkoła, Gmina, Żandarm(Policja), Sklep, Młyn, Karczma. Natomiast Kościół mieścił się na skraju wioski. Cmentarz znajduje się na wzgórzu "Braśkovo Brdo" 235 m/pm, 2 km od Kościołu. Szkoła mieściła się w dwóch budynkach, obsada to dwóch nauczycieli. Moi nauczyciele to Łucja i Radomir Klajić, 1932-1936r. Sąsiednie wioski to Stari Martinac, Nożicko, Seliszte (Polska wioska) Oukali, Ilicani, Odpocivaljka, Serbski Prosiek, Gumiera (Polska w.) i Saszkowac. Osiedlenie się Polaków w Nowym Martyńcu rozpoczęło się około 1890 roku, jednak niektóre dane wskazują na rok 1900. W roku 1922 kolonia Polska w N. Martyńcu liczyła 192 rodzin, 919 osób (dane z Osadnic. Polskich w Bośni). Do Polski w roku 1946 wróciło około 350 rodzin. Nowy Martyniec opustoszał i stał się lasem tak jak przed przybyciem Polaków a mieszkańcy miesteczka osiedlili się w Polsce na Dolnym Śląsku w powiecie Bolesławieckim w Gościszowie, Milikowie i częściowo w Nowogrodźcu. To po sześćdziesięciu siedmiu latach pamietałem i to napisałem" -Eugeniusz Braszka. P.M -Czy pamięta Pan swoje dzieciństwo ? E.B- No dzieciństwo pamiętam, może nie wszystkie rzeczy ale większość pamiętam. Jak do szkoły chodziłem, jak podstawówkę skończyłem, jak zacząłem pracę. Wszystko to pamiętam[...] P.M -Może Pan opowiedzieć coś o szkole? E.B- No szkoła była od nas tam jakieś 500m, nie daleko do szkoły miałem, jak zacząłem chodzić miałem jakieś 7 lat czy 6 nie pamiętam dokładnie. J.B- No 6 miałeś. E.B- Do szkoły chodziłem 4 lata, bo tam była szkoła podstawowa, 4 klasy było. Do 1-2 klasy to taka Pani nauczycielka nas uczyła, a w 3 i 4 nauczyciel. Uczniem byłem nie najlepszym, bo mnie zawsze interesowało coś innego, jakieś majsterkowanie ale zdawałem sobie sprawę z tego że szkołę trzeba skończyć, ale zdarzało się rożnie. P.M- Czy szkoła trwała tylko 4 lata ? E.B Tak to było tylko tyle, bo w tamtych czasach do szkoły pójść nie było tak łatwo. Po szkole to tak koło domu pomagałem, a później jak dorosłem to szedłem gdzieś tak po pracować, później do kowala poszedłem, kowalem byłem, tak to było że jeszcze jak tam w Jugosławi byłem to tak się kręciło to tu to tam, ale ja to więcej koło domu byłem [...] P.M- Może trochę zmienię temat, ale tak sie zastanawiam ile miał Pan lat kiedy zginął Pana ojciec ? E.B- 18 może 19. To była taka partyzantka, komenda miejscowa i tak wpadli takich żołnierzy z 20 może mniej, a on był taki, że jak trzeba było coś pisać to on i on tam przed wojna i w czasie wojny pracował i jak były te różne rządy chorwackie to też w gminie pracował i później tam zrobili jakiś urząd to go wzięli i tam pracował, a później w tej partyzantce i tam właśnie zginął. Nawet mnie tam później do partyzantki zabrali, bo tam Polacy szli, bo Chorwaci rządzili to chcieli brać do wojska. U nas długo Chorwatów nie było, bo zaczęły się organizować te zwoleńcze wojska i tak przeganiali, było tak, że ci przyszli i kolejni i kogoś złapali i do wojska dawali później tamci uciekli, bo to granica była. No i 43 roku partyzanci nie dali spokoju naszym Polakom tylko musieli walczyć jeżeli chcieli drogę do Polski wywalczyć. Niektórzy poszli wcześniej. Początkowo nie dali rady wszystkich upilnować, bo raz byli tu, a raz tam bo nie były stałe jednostki więc Polacy bronili się przed wojskiem, ale w 44 roku nie było wyjścia, niby pisało się do ochotniczej, ale na drodze złapali takiego młodego i przymusowo przydzielali. P.M- Czy Pan był zmuszony do jakiś działań czy z własnej woli Pan się zgłosił? E.B- W 44 ja w kuźni pracowałem, bo jeszcze nie duży chłopak byłem, ale chciałem pracować, nadeszli tam partyzanci i zabrali mnie do wojska, ale nie byłem tam długo. Ćwiczyli nas i uczyl,i bo to nowi byli i nadleciały samoloty niemieckie i chorwackie tam zaczęły bombardować nas, ja ranny w nogę byłem i jak sobie to przypominam to tam 7 z tych rannych zmarło. A kolega, który dostał w biodro ale zawieźli go do szpitala, bo kiedyś nie było tak blisko tylko daleko bardzo. Jednosta nasza szła i mnie zabrali, ale zostałem w domu a na wiosnę jak mi lepiej było to przyszła jednosta zabrała mnie do szpitala, bo był blisko tu u nas znaczy w powiecie tak nie był blisko, zabrali mnie tam do Jawora to cały powiat to chyba z miesiąc czasu i później znowu do wojska. P.M- Pan brał udział w walkach ? E.B- No byłem tam cały czas. Nie raz głodny walczyłem i nie było się w co ubrać, a te karabiny maszynowe trzeba było dźwigać po lasach i górach. Tam gdzie Niemcy się pokazali trzeba było iść nie raz po 20-30 km. Napadali na jakieś mniejsze posterunki, bo te większe to były mocno strzeżone to było gorzej. Na te mniejsze jak napadali to zdobywali to broń to amunicje później jakoś pod koniec 44 to zrzuty angielskiej broi były i ubrań, a tak to ubierala się tam gdzie Niemcy rozwaliły jakieś magazyny i nawet partyzanci ubierali takie mundury do niemieckich podobne, bo nie było co. To był tak ze zrobiliśmy po 40 km spaliśmy i dalej. Jak trzeba było kogoś poznać kto jest kim to długo trzeba było się przyglądać i później napadać jak to Niemiec, ale trudne to było więc czasami długo tak leżeliśmy i czekaliśmy. Bo bunkry nowe były ale jednak partyzanci to tam wykurzyli ich. To nie łatwa wojna była bo wszystko jak koło się toczyło. Szli Niemcy to partyzanci ich bili, a zaś za partyzantami inni, którzy ich z kolei wybijali i tak to było. P.M Ile lat był Pan Partyzantem ? E.B-2 lata niecałe, bo na początku 44 mnie wzięli, a jakoś pod koniec 45 się zwolniłem. Bo my pod koniec wojny byliśmy. Więc większość Partyznatów do 2 lat było. A Ci co poszli wcześniej jak mój brat który mówił : Co będę siedział w domu i czekał. Więc poszedł do nich. Później mój młodszy brat, który z 17 lat miał jak zgiął, bo w wojsku już był. Ale był taki jak polityk, lubił wiedzieć co się dzieje, był ciekawy jak świat wygląda. Ale za młody był. Ale był wysoki to go przyjęli. Na nasza jednostę która przez jakiś czas łączności nie miała to i partyzanci i Niemcy strzelali i paskudna walka była i to 1 maja 45 roku i tam zginął razem z 14 innymi Polakami. Przeważnie było tak. Tam gdzie zginął tam go zakopali, bo to jednak daleko od wioski było. To nie było takie proste. Każdy bał się wszystkiego. Wszystkie wojska wymieszane byli. Polacy i Chorwaci wszyscy. Było tam dużo wiosek, gdzie Polak przy Polaku się budował, więc to tak nie było, że sami byliśmy. Tylko żeby jak najbliżej swojego. Bo to tak było, że jak tam przyjeżdżali to kawał pola dostawali i kawal lasu, postawili znak i kazali to wyrąbać i zająć się tym. Polacy mieli ciężkie życie tam. Przyjeżdżali stopniowo. Ci, co wcześniej byli tam więcej roboty mieli, a ci co później to już od innych kupowali. Ale na początku to pomagali im tam dużo, a to dom pierwszy stawiać , kryte słomą ale ładnie robić to umieli. Bardzo pomagali. Nawet mleko dla dzieci dawali. Ludność tam biedna była, mieli tylko to czego się dorobili. Ale przed wojną kilka lat tam dobrze się żyło, ładne domy były ale później przyszło i wszystko było inne. To co ja zapamiętałem jak się urodziłem i podrosłem to już duże domy pamiętam i gospodarstwa. książka była Pani Dombrowskiej która była tam w 34 to napisała "Polacy żyją tam bardzo dobrze, dużo lepiej jak tubylcy, nawet lepiej jak w Polsce na wiosce" więc radzili sobie bo Polacy pracowici są. P.M- Może niech Pan opowie jak w Pana otoczeniu to życie wyglądało. E.B- Jeżeli chodzi o moją rodzinę to moi mieszkali na "Manasterzyskach" tak nazywała się ta miejscowość. Z Polski jak przyjechał mój dziadek z Braszków i moja babcia też z nich była i pobrali się tam nie byli rodziną i przyjechali tam mniej więcej w 13 roku w 1912 no to my wzięli z różnych pamierów zdjęcie z 1909, na którym brat ojca jest na tym zdjęciu ale wyjechał później do Ameryki a później już tam na wschodzie te zdjęcie robili i to zdjęcie mój ojciec trzymał bo jego brata nie było. Później tak wspólnie ustaliliśmy że to był 1912 rok jak do Jugosławii przyjechali i zamieszkali w Nowym Martyńcu i tam kupili od jakiegoś innego Polaka który się tam zagospodarzył, który gdzieś wyjechał gospodarstwo. Babcia tam przez jakiś czas sklep prowadziła w domu szarym takim. To sprzedawała tam takie dobra różne i z miasta przywoziła tam co trzeba było. Taki mieszany to sklep był. Wcześnie to było bo ja to tylko z opowiadań znam bo mam zdjęcie z babcią jak rok może mniej miałem i ona później zmarła. Dziadek jeszcze wcześniej zmarł więc babcia gospodarzyła tam z ojcem bo dwóch braci jeszcze było ale oni do Polski wrócili bo tam im się nie podobało. Jeden do Francji wyjechał i tam mieszkał a drugi w Polsce żandarmem był do czasu wojny a w czasie wojny wrócił. Miałem ja 5 braci ale oni zostali i rozjechali się po całej Polsce. Po wojnie jeździłem i ich szukałem i byli tam pod Katowicami i w Rzeszowie i tak spotykaliśmy się. P.M- Co Pan robi w Nowogrodźcu skro reszta rodziny jest tak daleko ? E.B- Tutaj to ja za robotę się wzięłem. Orałem i siałem i gospodarzyłem a później do pracy poszedłem. w 46 jak przyjechaliśmy to nie od razu pracowałem później dopiero jako strażak, kierowca i w warsztacie pracowałem. Tak od 70 do 80 roku to do ochotniczej straży pożarnej mnie wzięli. 12 lat byłem strażakiem. Jeszcze i teraz strażakiem jestem ale nie jeżdżę do pożarów tylko tak. P.M Tak więc widzę wszędzie Pan się udzielał. J.B[Żona] Pamiętam raz jak było że w kościele byliśmy na rano na mszy i tylko po komunii było, a i syrena grała ten biegiem tam w ty stroju. Wtedy było tak, że las się palił i 3 dni tam byli. Później dopiero przyjechali to przebrał się w robocze to nawet z tej sadzy to w pralni nie dało rady doprać. To w Wielkanoc było i strasznie się martwiłam, płakałam dużo i później komenda przekazała nam, że oni żyją. że jest dobrze, jeść mają ale i tak strasznie było. P.M- Tak na koniec czy mogłabym się dowiedzieć jak Państwo się poznali ? J.B [Żona] My z jednej wioski byliśmy to tam się poznaliśmy. E.B My nie daleko siebie mieszkaliśmy tutaj w Nowogrodźcu i tak jakoś wyszło. Wspólni znajomi to jakoś się poznaliśmy i pobraliśmy się. Wywiad Pawła Krawca z Piotrem Trąbskim – studentem dziennikarstwa i komunikacji społecznej. Posiada on wiele pasji. Jedną z nich jest muzyka, którą realizuje jako DJ, a drugą podróżowanie. Działa w wielu projektach oraz organizacjach. Jest również Redaktorem Naczelnym oraz współtwórcą jednej z najlepiej działających młodzieżowych redakcji w Polsce – Media I Młodzież (MiM). Jak sam mówi jego ulubione słowa to kreatywność i wyobraźnia – co niewątpliwie widać w wyżej wspomnianej platformie. Kiedy narodził się pomysł założenia MiMa ? „Gdy byłem na konferencji w Gorzowie, gdzie omawialiśmy różnego rodzaju elementy współczesnych mediów - przede wszystkim mówiliśmy o dobrych i złych stronach współczesnej telewizji, prasy i radio. Pojawiło się wiele różnych minusów spowodowanych programami o bardzo niskiej wartości przekazu oraz faktem, że media nie dążą do tego by zaspokajać wiedzę odbiorcy, tylko są nastawione pod sensację, a nie na edukację. Wtedy pomyślałem że moglibyśmy stworzyć miejsce, portal, gdzie młodzi mogliby się wymieniać swoimi poglądami, przygotowywać artykuły, video oraz tworzyć materiał radiowy.” Jak wyglądały początki realizacji tego pomysłu ? „Po powrocie z konferencji byłem bardzo podekscytowany, nie mogłem spać. Miałem tysiące pomysłów i czułem, że wreszcie jest to coś, co chciałbym robić w życiu. O współpracę poprosiłem Bartka Urbańskiego, który był razem ze mną na konferencji w Gorzowie. Zaczęły się przygotowania do stworzenia takiego portalu – nie wiedzieliśmy jeszcze jak to będzie wyglądać, ale wiedzieliśmy, że stworzymy go taniej, szybciej i efektywniej niż w większej grupie. Odbyło się spotkanie gdzie poruszyliśmy wszystkie najważniejsze kwestie m.in. strony i serwera. Właśnie tak powstał MiM.” Ile czasu minęło od założenia tej platformy ? „Niecałe pół roku” To nie dużo - patrząc na dynamikę rozwoju MiMa. „Tak, od tamtej pory portal niezwykle się rozwinął. Redakcja liczy obecnie ponad 100 osób. Wraz z kolegami mówimy czasami, że nie jest to tylko największa redakcja młodzieżowa, ale i największa redakcja w Polsce (śmiech). Z reguły większe redakcje liczą około 50 osób. Jednak nie chodzi o ilość tylko o jakość.” Czy zajmujesz się czymś poza MiMem ? Studiujesz czy może pracujesz ? „Na co dzień studiuję dziennikarstwo. Wcześniej studiowałem robotykę i automatykę – prawdopodobnie jeszcze będę to kontynuował. Teraz działam głównie na rzecz rozwoju mediów, ale oprócz tego biorę udział w różnych projektach. Wkrótce chcę założyć agencję reklamową. Razem z kilkoma osobami pracujemy obecnie nad fundacją o nazwie Międzynarodowy Instytut Inicjatyw Obywatelskich (MIIO). W ramach tej Fundacji zamierzamy działać w różnych sektorach od Mediów, Kultury, Nauki, Społeczeństwa szeroko pojętej Edukacji, Integracją Europejską po projekty związane z Ekonomią, Gospodarką. Głównym celem Fundacji są młodzi ludzie oraz ich aktywizacja i integracja w ramach działalności społecznej oraz szeroko pojętymi inicjatywami obywatelskimi zarówno w kraju jak i poza krajem. ” Jak znajdujesz na to wszystko czas ? „Bardzo denerwuje mnie używanie słów „nie mam czasu”. To nie jest tak, że brak nam czasu – brak nam chęci aby go znaleźć” Jak już wcześniej było wspomniane MiM znacznie się rozwinął od momentu powstania, jednak myślę, że sporo osób zastanawia się nad jego dalszymi zmianami. Czy możesz przybliżyć swoje plany ? „Aktualnie jesteśmy skierowani przede wszystkim na szkoły i rozwój młodego człowieka. Dlatego ruszyliśmy z nowym działem MiM REGION. Dzięki temu osoby prowadzące gazetki w szkołach gimnazjalnych, ponadgimnazjalnych oraz wyższych, będą mogły pisać o tym co się dzieje ważnego (według nich) w ich okolicy. Takie grupy otrzymają konta na portalu i za ich pośrednictwem będą mogły wrzucać swoje artykuły. Jeśli jakaś grupa poda informacje o ciekawym wydarzeniu, które ma dopiero mieć miejsce, to pozostali redaktorzy MiMa będą mogli je wypromować w różnych miejscach Polski. Ten dział niewątpliwie pomoże zorientować się ludziom co się dzieje w różnych miejscach naszego kraju. Od 01.11.2013 portal zostanie troszkę uporządkowany. Praktycznie każdy dział będzie posiadał własną stronę. Organizujemy również liczne spotkania których celem jest swego rodzaju integracja – MiM Converse. Są to konferencje, debaty, warsztaty, a nawet zwykłe spotkania organizowane w różnych miastach Polski.” Z mojej strony to już wszystko, jeszcze raz dziękuję za poświęcony czas. Wywiad Weroniki Kowalskiej i Dominiki Waligórskiej Panią Anną Sługocką, która zajmuje się końmi od około 30 lat. Aktualnie znajduje się ze swoimi końmi w Grodziszczu. -Dzień dobry. -Witam. -Skąd wzięła się pasja do koni? Od jakiego czasu? -Wszystko zaczęło się już w dzieciństwie. Opowiadania dziadka, który służył przez 3 lata w kawalerii przed wojną, rozbudzały zainteresowanie końmi, wręcz fascynację tymi zwierzętami. Męczyłam tatę by rysował mi konie, a jak trochę podrosłam to już sama to robiłam- na targu, pasące się, brykające, w zaprzęgu. Niestety nikt nie chciał kupić mi konia, a wręcz wybijano mi ten pomysł z głowy. Marzyłam, że jadę w siodle na wierzchowcu. I tak to trwało przez moje dzieciństwo. Gdy jeździłam na wakacje do dziadków, czasem pożyczali konia do pracy w polu lub do wożenia siana i zboża, to byłam taka szczęśliwa, że mogłam być blisko zwierzęcia, posiedzieć na jego grzbiecie, poklepać, pojechać wozem. To był mój zaczarowany świat. Kiedy skończyłam szkołę rolniczą miałam odrobić półroczne praktyki. Pojechałam do Książa. Nie było tam pracy, nie mogłam odrobić stażu, ale najważniejsze, że zapisałam się na jazdę konną. Żeby zapłacić za marzenie podjęłam dorywczą pracę, a potem staż w ogrodnictwie. Posada się znalazła i mogłam się uczyć jazdy konnej! -Czy dzięki temu poznała Pani wielu ciekawych ludzi? -Poznawałam fascynatów, koniarzy, miłośników tych stworzeń. A potem- rajdy konne, ogniska, hubertusy, obozy jeździeckie (w każdy urlop dla studentów). -Co mogłaby Pani powiedzieć o swoich koniach? -Po siedmiu latach (stabilna praca laborantki) sytuacja w stadninie, w której jeździłam pogorszyła się. Zaczęto wyprzedawać konie do innych ośrodków. I nagle myśl- a może choć jednego konia wykupię. Aby zachować tę dawną atmosferę przejażdżek, być blisko środowiska tych zwierząt, więc z siostrą i koleżanką kupiłyśmy jedenastoletnią klacz Kryzę rasy śląskiej. To był strzał w dziesiątkę. Koń na którym można było jeździć samotnie albo w grupie, a więc jeździłyśmy na zmianę siostra, ja, koleżanka. A potem ktoś podpowiedział, żeby zaźrebić, bo moja klacz ma rodowód. I tak po dwóch latach urodził się ogierek Iron. Był rozpieszczany, ale bardzo zrównoważony. Potem urodził się Amigo, klaczki Hifi i Roxy oraz Efendi, ostatni syn Kryzy. Kryza przeżyła 27 lat. Była bardzo dzielna, odważna, opiekuńcza wobec dzieci. Znajoma namówiła mnie, aby woziła dzieci, a te pieniądze pomogą w utrzymaniu koni. Tak dojrzałam do zrobienia kursu na instruktora jazdy konnej. Należałam do Klubu Turystyki Konnej i załapałam się na […] kurs w Książu. Podsyłano mi pojedyncze osoby- najpierw jeździły na Kryzie, potem doszedł Iron, krnąbrny Amigo. Hifi sprzedałam, bo urodziła się Roxi. A więc cztery konie to już był problem. Potem sprzedałam ogiera Irona. Kiedy straciłam Roxi –powikłania po cesarce- została pustka, Kryza się postarzała. -Od czego zaczęła się praca przy koniach? -Od kiedy miałam Kryzę, wprawdzie nie karmiłam, nie wypuszczałam na wybieg, ponieważ tym zajmowali się stajenni, ale praca już była: czyszczenie, lonżowanie, załatwianie kowala, szczepienie, odrobaczanie, no i prowadzenie jazd. Potem doszły młode konie: Iron, Amigo, Hifi, Roxi i Efendi. Każdy wymagał wdrożenia do pracy lonżowania, pielęgnacji, a potem przygotowania pod siodło do pracy z przyszłymi jeźdźcami. Iron- zrównoważony, flegmatyk, lubiący ludzi. Amigo- ten to dopiero gagatek. Kochliwy, zbuntowany, ale po latach mogę stwierdzić, że najlepszy po Kryzie. Roxi- zapowiadała się na fantastycznego wierzchowca, lekko noszącego jeźdźca. Efendi- jako młody ogier zrównoważony, chętnie pracujący z ludźmi, ale z wiekiem hormony zaczęły buzować. Musiałam go sprzedać, aby spełnił swoje zadanie. Po stracie Roxi znajomy pomógł mi kupić Erinnę, trzyletnią klacz śląską. Praca z nią była przyjemnością, z wiekiem pokazała swój charakterem. Próbuje rządzić, straszyć, trzeba jej pokazać, kto tu rządzi.[...] Erinna dała dwa ogierki: Ergo- bardzo nadpobudliwego, ładnie się poruszającego, z gracją, ale przez jego nerwowość nie nadawał się do rekreacji. Elewado- został sprzedany do dalszej hodowli. Jest uznanym ogierem. Jako źrebak był bardzo spokojny(oprócz tego gdy próbował przedostać się z boksu do mamy i zrzucił mi metalową kratę na głowę, skutek- dwa szwy). Ostatni zakup to Folga. Potrzebny był koń mocny, dla dużych jeźdźców. Miałam plan otworzyć działalność: jazda konna dla wszystkich, aby mogły się rozwijać i dzieci, i dorośli. -W jakich stadninach pani pracowała? -Nie pracowałam w żadnych stadninach, pracowałam jako laborant w zakładach zbożowo-młynarskich, a tylko jeździłam rekreacyjnie w Książu, Dworzysku, Szczawnie Zdroju i w Lubiechowie. W tym ostatnim ośrodku trochę pracowałam z młodymi końmi. -Jakie oprócz tego miała pani zwierzęta? -Ponieważ marzyłam o koniach w dzieciństwie, a nie mogłam ich mieć, miałam hodowlę królików. Sprzedawałam je potem na targu, ale bliższe były mi psy: Karusek- wierny kundelek jak ten z ”Anielki”. Kajtek- mieszanka pekińczyka, pierwszy pies jeżdżący w plecaku konno. Oddany, nie uznawał innych ludzi, ledwo ich tolerował. Togi- pies wyrzucony i przejechany celowo. Wybite trzy łapki a czwarta zmiażdżona. Przeżył. Sam się wylizał. Był ze mną 9 lat. Foryś- dostałam go od dziewczyny która u mnie jeździła. Ten pies o głowie pitbulla, a sylwetce wyżła, był najbliżej koni. Biegał przed nimi w terenie i szczekał donośnym "hau, hau" gdy konie szły stępa. Odszedł dwa lata temu. Gremliś- staruszek bez sierści. Był ze mną 13 miesięcy. Mysia- mieszanka chihuahua. Malutka, dwa kilogramy, odważna, zadziorna. Była tylko 11 miesięcy. Teraz mam Kiki i Szorti. Kika- wyrzucona jako szczeniak z samochodu. Wierna, niezwykle oddana. Szorti- biszkoptowa, niechciany szczeniak, szczeka, gdy chce się przywitać, bardzo towarzyska. Były tez przypadkowe koty stajenne. Teraz jest jeden, który wybrał sobie moje mieszkanie. Kotik- czarny elegant, chodzi gdzie chce, a jak jest zimno rozrabia w domu. Były jeszcze ryby akwariowe. Zimą akwarium zastępowało wiosnę i lato. Rośliny i kolorowe rybki koiły oczy. -Jak wygląda Pani plan dnia? -Od sześciu lat zajęłam się wyłącznie końmi z braku pracy. Nie jest to intratne zajęcie, ale daje niezależność. Jadę w południe, karmię, potem wypuszczam na wybieg bądź łąkę, wybieram obornik, ścielę, nalewam wody. Jeżeli przyjedzie ktoś chętny przygotowuję konie do jazdy- czyszczę i siodłam. Wieczorem sprowadzam konie do stajni, karmię i wracam do domu. Pomimo zmęczenia nie znudziłam się tymi czynnościami. Spotykam ludzi zagubionych, smutnych, wesołych, ciekawych […]. To jest moje życie. -Może Pani podać kilka wskazówek dla osób, które chcą zacząć prace przy koniach? -Może nie podam wskazówek odnośnie pracy przy koniach, ale dam radę dla chętnych pojeździć konno, chętnych do obcowania z tymi zwierzętami: Jeżeli tylko ktoś pragnie poznać, polubić te stworzenia niech je poznaje, obserwuje, uczy się jazdy konnej. Niech będzie cierpliwy, opanowany, wytrwale dąży do spełnienia marzeń. W dzieciństwie myślałam tak: nawet jak się nie zostanie sportowcem to każda pasja może rozwijać nasza osobowość, aby służyć innym aby ich radość była wasza radością. - Dziękujemy za rozmowę. Opinie niektórych uczestników Agnieszka Trzebnica Wrzesińska, Uważam, że projekt „Odkryć nieodkryte” był bardzo wartościowym projektem. Dzięki niemu mogłam podszkolić swój warsztat pisarski i organizacyjny. Wyniosłam z niego sporo informacji, jak pisać wywiad, rozmawiać z świadkiem historycznym czy jak współpracować w grupie. Zmotywował mnie on do dalszego działania w zakresie historycznym, kulturalnym i spisywania historii ciekawych osób w moim regionie. Mam nadzieję, że to nie będzie ostatni projekt tego typu i że będzie się działo :) Dominika Waligórska, Świdnica Pierwszy raz uczestniczyłam w takim projekcie i było to wspaniałe doświadczenie. Zajęcia okazały się ciekawe i przebiegały w przyjaznej atmosferze, dzięki bardzo dobrej integracji grupy i pozytywnym podejściu ze strony koordynatorki i reszty organizatorów. Miło wspominam projekt i mam nadzieję, że w przyszłości będę mogła wziąć udział w innych tego typu inicjatywach. Weronika Świdnica Kowalska, Już sam fakt, że jechałam jako jedna z trzech osób ze Świdnicy, a także jako gimnazjalistka, bardzo mnie zaskoczył. Oczywiście pozytywnie:) Janowice Wielkie to chyba najlepsze miejsce na tego typu projekty. Praca organizatorów zasługuje na ogromne brawa. Dziękuję Ani za „cebulkę”, Kalinie za ”Aptekarza”, Maćkowi za ninja, a Adzie za zorganizowanie czasu:) Dzięki projektowi poznawał wielu fantastycznych ludzi. Jeśli kiedykolwiek będzie jeszcze organizowane takie wydarzenie z chęcią wezmę udział. Dziękuję:) Kasia Tyrała, Legnica Zapisując się do projektu nie do końca wiedziałam na czym, tak na prawdę, będzie on polegał. Z koleżankami, z którymi razem zapisałam się do projektu, miałyśmy kilka problemów z dojazdem itp. Ale udało się! Dotarłyśmy na miejsce, i nie wiem jak one, ale ja trochę się bałam tego, co przed nami. Niepotrzebnie! Warsztaty były mobilizujące do pracy, a atmosfera bardzo przyjazna. Pomimo, że w trakcie tygodnia w Janowicach Wielkich, razem z koleżankami pochorowałyśmy się, dobrze wspominam ten czas. Zapamiętałam dużo rzeczy, które przydadzą mi się w przyszłości, i jedyne co mogę teraz zrobić to podziękować Adzie i współprojektantom za bardzo dobrze spędzony czas! :) Adriana Ciupka, koordynatorka projektu Swoją przygodę z edukacją nieformalną rozpoczęłam w październiku 2011roku, w momencie, kiedy wzięłam udział w projekcie „Historia+” organizowany przez Centrum Inicjatyw UNESCO. Było to dla mnie wydarzenie, które pchnęło mnie do działania w środowisku lokalnym, a z czasem i międzynarodowym. Obecnie od listopada 2011 roku jestem liderem klubu „UNESCO Friends for Change”. W swojej pracy z projektami skupiać się chcę na promowaniu aktywnego uczestnictwa wśród młodzieży, zaangażowaniu ich w lokalne działania. Projekt „ODKRYĆ nieODKRYTE” był moim drugim tak dużym lokalnym projektem, który prowadziłam i koordynowałam. W trakcie trwania całego projektu miałam możliwość poznania wielu ciekawych ludzi, bez których projekt ten w ogóle by się nie odbył. Koordynowanie całego przedsięwzięcia dało mi możliwość sprawdzenia siebie jako koordynatorki, sprawdzenia swoich umiejętności. Projekt ten oprócz doświadczenia dał mi również bardzo dużo satysfakcji. Był on dla mnie bardzo cennym doświadczeniem, które zapamiętam na wiele lat. Piotr Dobrosz, coach projektu Projekt "ODKRYĆ nieODKRYTE" był dla mnie niesamowitym doświadczeniem. Mimo, że od ponad 9 lat pracuję z młodzieżą, to dopiero po raz drugi miałem okazję spotkać się z grupą ludzi, która jest zainteresowana historią swojego regionu, chce spotykać się z nietuzinkowymi osobami, które stanowią dla nich niejednokrotnie przykład. Grupa ciężko pracowała przez cały okres projektu. Spotykali się systematycznie, ciągle starali się coś innowacyjnego wprowadzić do projektu. Co było dla mnie dużym zaskoczeniem nie stracili motywacji do dalszych działań. Jako coach zawsze starałem się wspierać koordynatorkę i grupę inicjatywną. Czasami trzeba było być bardziej surowym, powiedzieć parę gorzkich słów, czasem byłem "potulny jak baranek". Ten projekt pokazał mi, że warto zaangażować się w różne inicjatywy, warto spotykać się z ludźmi i warto przekazywać historie zwykłych ludzi kolejnym pokoleniom. Kim jesteśmy? Jesteśmy grupą dobrych znajomych, którzy od wielu miesięcy działają w swojej społeczności lokalnej, aby w naszym mieście nie było nudno. Co robimy? Organizujemy inicjatywy młodzieżowe, wymiany, seminaria, koncerty, warsztaty i projekty mające na celu promowanie edukacji nieformalnej. Co chcemy uzyskać swoją działalnością? Działamy po to, aby w naszym mieście nie było nudno, aby młodzi ludzie mogli w sposób ciekawy i aktywny spędzić wolny czas. Staramy się również poprzez organizowanie wymian młodzieżowych pomóc naszym rówieśników i rówieśniczkom rozwijać swoje pasje i poznawać nowych, ciekawych ludzi. Jak to się zaczęło, że zaczęliśmy działać? Był październik 2011 roku. Adriana pojechała na pierwsze szkolenie "Klubing z liderami". Na kolejne szkolenia dołączyła do niej Paulina. Po dwóch z pięciu spotkań założyłyśmy klub. Po kilku dnia dołączył do nas Mariusz, następnie Kalina i Ania, a na kocu Marysia. Od niedawna jest z nami także Natasza. Od tamtej pory działamy w naszej społeczności lokalnej. Obecnie działamy przy Centrum Informacji i Edukacji Regionalnej "Książnica Karkonoska" w Jeleniej Górze. Dlaczego to robimy? Chcemy pokazać młodym ludziom, że dla chcącego nic trudnego, że nawet kiedy nie ma się dużo wolnego czasu można zrobić coś pożytecznego dla swojego miasta i jego ludzi.