Po prostu żyłem

Transkrypt

Po prostu żyłem
Po prostu żyłem
Przedmowa w formie wywiadu, którego autor, w drodze wyjątku,
udzielił łaskawie redaktorowi niniejszego wydania,
Salezemu Eckermannowi, nie chcąc nawet słyszeć,
iż sam miałby je opatrzyć jakimkolwiek wstępem
Salezy Eckermann [SE]
Drogi Mistrzu! Oto przed nami pańskie Opera omnia. Pieczołowicie
przez nas pozbierane, skrupulatnie podane do druku i, co
najważniejsze, opatrzone pańskim nihil obstat. Chwila to dla nas i dla
wielu pańskich wielbicieli niewątpliwie radosna i podniosła zarazem. A
przy tym skłaniająca do podsumowania, do uświadomienia sobie,
czym w najgłębszej istocie jest to całe pańskie dzieło, a i pan — kim
właściwie jest. Przez wiele lat był pan stale wśród nas obecny —
słowem i ciałem: słuchaliśmy pańskich strof i samiśmy je wielokrotnie
recytowali, uczestniczyliśmy w wydawanych przez pana biesiadach i
ucztach i samiśmy je na pana cześć urządzali, piliśmy chciwie z
krynicy pańskiej mowy i wałkowaliśmy między sobą setki pańskich
opowieści, teorii i powiedzeń, a jednocześnie z rzadka tylko albo zgoła
nigdy nie zastanawialiśmy się poważniej nad istotą pańskiego losu i
dzieła. Teraz, jak się wydaje, przyszła na to stosowana pora. A zatem
pozwoli pan, że zwrócę się do pana z kilkoma zasadniczymi kwestiami,
których wyjaśnienie odkryje może przed nami ów nie dostrzegany
dotychczas obraz.
Janusz Szpotański [JS]
Pozwolę, jeśli nie będą zbyt natrętne.
SE
Może pan być zupełnie spokojny. A teraz — do rzeczy. Gdy napisał
pan Operę, miał pan 35 lat, był pan zupełnie dojrzałym człowiekiem.
Co pana skłoniło do napisania tego utworu?
JS
Operę napisałem przez przypadek. Jak mówiłem o tym szerzej w
„Pulsie” wiosną 1987 r., źródłem inspiracji były dla mnie przygotowania
Czerwonego do obchodów dwudziestej rocznicy Polski Ludowej (lipiec
1964). Przygotowania te były tak intensywne i groteskowe w swych
pomysłach, że pobudziły mnie do swoistego włączenia się w te
uroczystości, a mianowicie do urządzenia akademii „ku czci” dla grona
moich przyjaciół i znajomych, akademii, która — z jednej strony —
byłaby parodią samych obchodów, z drugiej — karykaturą
Czerwonego. No i w tym celu napisałem kilka utworów, które
zyskawszy niespodzianie aplauz publiczności, popchnęły mnie do
napisania następnych. No więc Opera powstała w taki właśnie sposób.
Napisałem ją dla zabawy — ku uciesze własnej i grona znajomych.
SE
A czy wcześniej już pan coś pisał? Cokolwiek, niekoniecznie wiersze
satyryczne? Krótko, czy miał pan już jakieś doświadczenia z
pisaniem?
JS
Owszem, ale wszystko to też miało charakter zabawowy. Moje
doświadczenia pisarskie zaczęły się, można powiedzieć, gdy byłem
jeszcze zupełnym młokosem, a mianowicie, gdy na jakimś
koleżeńskim spotkaniu (mogłem mieć wówczas jakieś 15 – 16 lat)
założyłem się, że w ciągu iluś tam minut napiszę wiersz na dowolny
temat. Ponieważ ci moi koleżkowie nie poddali mi żadnego tematu, ja
zaś byłem akurat po lekturze wierszy i przekładów Tuwima, a spośród
nich szczególnie spodobało mi się tłumaczenie wiersza Briusowa
Hunnowie, wypichciłem od ręki jakieś tam wierszydło w tym stylu.
Zupełnie nie pamiętam, o czym ono traktowało, z całą pewnością było
kompletnym idiotyzmem, jednakże pod względem formalnym spełniało
wszelkie wymogi i rygory, powiedziałbym nawet, że było pod tym
względem nad wyraz poprawne (stroficzny czterowersowy
trzynastozgłoskowiec o regularnych rymach), toteż zakład wygrałem.
Nie to jednak było w tym najważniejsze. Najważniejsze było to, że
dzięki temu zakładowi odkryłem w sobie pewną łatwość w tzw.
wiązaniu mowy. Co z kolei nie znaczy, bym zaraz zrobił z tego użytek.
Jeśli robiłem, to znów — wyłącznie ludyczny, że tak powiem. A więc
wykorzystywałem tę swoją zdolność klecenia wierszy do różnego
rodzaju zabaw i żartów. Bawiło mnie, na przykład, układanie jakichś
wymyślnych sonetów, dobieranie wyjątkowo rzadkich rymów (jedno z
moich osiągnięć w tym zakresie to: katarakt — szmaragd, człon
pierwszy to katarakta w dopełniaczu liczby mnogiej) itp. Słowem,
mimo odkrycia w sobie tzw. talentu poetyckiego, nie przywiązywałem
do tego specjalnej wagi, traktując go wyłącznie jako jeszcze jeden dar
natury urozmaicający mi życie.
SE
Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby pana zainteresowania
ogniskowały się wokół… przyrodoznawstwa czy nauk ścisłych, ale pan
przecież, o ile mi wiadomo, zawsze miał zainteresowania
humanistyczne. Zawsze mnóstwo pan czytał, studiował pan na
wydziale humanistycznym… Jak to wszystko pogodzić z tym, że gdy
odkrywa pan w sobie zdolności poetyckie, nie idzie pan, niejako
instynktownie, w stronę literatury, tzn. nie decyduje się pan sam jej
uprawiać, lecz podchodzi pan do swego odkrycia z nonszalancką
beztroską, nie wyciągając z niego żadnych wniosków?
JS
To nie jest ścisłe, co pan mówi. Moje zainteresowania — pierwotnie —
wcale nie były humanistyczne, lecz wyraźnie matematyczne. Objawiły
się one u mnie dość wcześnie, a skrystalizowały, gdy miałem bodajże
12 lat — po otrzymaniu, zdaje się, na imieniny — książki pt. Od
tabliczki do różniczki (wybór takiego właśnie imieninowego prezentu
też już o czymś świadczy). Książeczka ta była bardzo zabawna i nieźle
zredagowana i pod jej wpływem nie tylko zacząłem pogłębiać i
rozwijać moją wiedzę matematyczną, lecz wręcz powziąłem myśl, by
zostać w przyszłości matematykiem. Niebagatelną rolę w tym
postanowieniu odegrała wyczytana tam historyjka na temat powstania i
nieudowodnienia wielkiego twierdzenia Pierre'a Fermata. Otóż Fermat
sformułował ponoć to swoje słynne twierdzenie podczas lektury jakiejś
książki i zapisał je na marginesie stronicy, opatrując dopiskiem, iż nie
przeprowadza dowodu wyłącznie ze względu na szczupłość miejsca,
którym dysponuje. Później jednak z właściwą sobie beztroską nigdy
do tego nie powrócił i zabrał cały sekret ze sobą do grobu.
Tymczasem nikt po nim nie potrafił ani dojść, w jaki sposób chciał był
on to twierdzenie udowadniać, ani też przeprowadzić jakiegoś innego,
własnego dowodu. I tak owo słynne twierdzenie pozostało aż po dziś
dzień nie udowodnione. Historyjka ta działała na mnie niezwykle
podniecająco. Wyobrażałem sobie, że od odkrycia tajemniczego
dowodu musi dzielić krok, skoro Fermatowi wydawał się on na tyle
prosty, iż nie pokwapił się nawet, aby go zapisać. Gdyby zaś udało mi
się jego rozumowanie odtworzyć, zrobiłbym olśniewającą karierę i
przeszedł do historii matematyki jako „odkrywca wielkiego twierdzenia
Fermata”. To tyle, jeśli chodzi o matematykę. Ale poza nią
interesowałem się głównie chemią, a więc znowu nauką ścisłą.
Myślałem, żeby zostać chemikiem, gdyby nie poszczęściło mi się z
dowodem twierdzenia Fermata. No więc sam pan widzi, jaki to ze mnie
był humanista…
SE
Niemniej kierunek studiów, jaki pan w końcu obrał, trudno uznać za
prowadzący ku naukom ścisłym…
JS
Formalnie rzecz biorąc — tak, ale faktycznie w dalszym ciągu byłem
daleki od humanistyki. Na socjologię, na którą mnie nie przyjęli z
powodu burżuazyjnego pochodzenia, zdawałem zafrapowany teoriami
Durkheima, które z tradycyjną humanistyką niewiele mają wspólnego.
Na polonistykę zaś szedłem zafascynowany neopozytywizmem, a więc
znowu typem filozofii raczej ścisłej, formalnej niż humanistycznej. Jeśli
snułem wokół swej przyszłości jakieś marzenia czy plany, to widziałem
siebie jako kogoś takiego, kto na terenie tradycyjnie opanowanym
przez dyscypliny humanistyczne robi coś w sposób właściwy naukom
ścisłym. A więc że zostaję, na przykład, teoretykiem literatury i jako
teoretyk tworzę jakiś system, szalenie ścisły, spójny i sformalizowany,
który stawia pod znakiem zapytania stosowane dotychczas metody
humanistyczne. Albo że poprzez teorię literatury dochodzę do ogólnej
teorii języka, komunikacji i znaku i w tym zakresie dokonuję jakiejś
gigantycznej syntezy. Słowem, zawsze miałem skłonność do ścisłości,
abstrakcji, aksjomatyzowania i syntetyzowania, a nie do tej całej
duchowej niewymierności i nieokreśloności, tego humanistycznego
rozmamłania i wodolejstwa. Interesowały mnie idee, konstrukcje
intelektualne, systemy, a nie naturalizm, psychologia, świat zmysłów i
rzeczy. Byłem po prostu po stronie „szkiełka”, a nie „czucia”.
SE
Dlaczego więc w takim razie nie poszedł pan ostatecznie taką drogą?
Dlaczego nie zaczął pan robić kariery naukowo-uniwersyteckiej?
JS
Z moim temperamentem? Jak pan to sobie wyobraża? Zwłaszcza w
tamtych czasach! Niech pan nie zapomina, że był to sam środek
stalinizmu i tytanami nauki byli uczeni radzieccy w rodzaju Łysenki,
Olgi Lepieszyńskiej i tym podobnych, a w dziedzinie filozofii
niepodzielnie panowali Marks, Engels, Lenin i Soso. Ale nawet i w
innej sytuacji z całą pewnością nie poszedłbym drogą kariery
akademickiej. Wie pan, ja byłem kompletnie zanarchizowany, nie
byłbym w stanie poddać się jakimkolwiek rygorom dyscypliny pracy, a
zwłaszcza współżycia z ludźmi nauki. Mnie by to natychmiast zapyziło
i wskutek tego całkowicie wyjałowiło. Ja byłem, że tak powiem, twórczy
tylko w pojedynkę i nie wprzęgnięty w żaden kierat. Dlatego tak bardzo
podobał mi się ten Fermat, bo on, chociaż niewątpliwy geniusz
matematyczny, uprawiał tę swoją dyscyplinę niejako na marginesie
innych zajęć; to było dla niego hobby, intelektualna rozrywka czy coś
w tym rodzaju. Co prawda, był on człowiekiem niezwykle zamożnym,
więc mógł sobie na to pozwolić, ja zaś — delikatnie mówiąc — ubogim
(mimo burżuazyjnego pochodzenia), niemniej nie przeszkadzało mi to
mieć takie wielkopańskie fanaberie, by myśleć o sobie jako o wybitnie
uzdolnionym dyletancie, który jest w stanie się przebić bez żmudnego
pokonywania tych wszystkich kolejnych stopni kariery, a nawet bez
formalnego wykształcenia w danym zakresie.
SE
Z tego, co pan dotychczas o sobie powiedział, wynikałoby, iż jest pan
— a w każdym razie był pan w młodości — człowiekiem o umyśle
wybitnie ścisłym. Jaki wobec tego był pana stosunek do sztuki, a
zwłaszcza do literatury? Czyżby równie ironiczny i kpiarski jak do
tradycyjnych dyscyplin humanistycznych?
JS
Ścisłość umysłu wcale nie kłóci się z wrażliwością na sztukę i z
zamiłowaniem do literatury. Pytanie tylko, co to jest za sztuka, jaka
literatura. Ironiczny czy kpiarski, jak pan powiada, miałem stosunek do
literatury złej, jakiekolwiek były przyczyny tej słabości. Natomiast do
literatury wybitnej odnosiłem się z szacunkiem, a nawet miałem dla
niej podziw.
SE
Mógłby pan powiedzieć, jakie dzieła uważał pan za wybitne i jakich
pisarzy pan podziwiał?
JS
Gust miałem w gruncie rzeczy banalny. Szalenie imponował mi, na
przykład, Goethe, głównie Faustem jako takim niesłychanie śmiałym i
kolosalnym zamierzeniem intelektualnym. Czytałem go w oryginale,
toteż miałem przy okazji sposobność stwierdzić, iż polski czytelnik nie
zna w istocie tego dzieła, bo polskie przekłady są zupełnie idiotyczne,
w najmniejszej mierze nie oddają bogactwa i głębi tego utworu. Co
dalej? No, oczywiście, Szekspir, którego notabene również
podczytywałem w doskonałych przekładach Schlegla, a z bliższych
naszym czasom autorów rozczytywałem się w Mannie; wielkie
wrażenie wywarł na mnie Kafka, zachwycał mnie także Canetti i Musil.
SE
Wymienia pan właściwie samych pisarzy niemieckojęzycznych, w
dodatku raczej epików niż liryków. A co z pisarzami innych nacji i
poetami?
JS
Jeśli chodzi o poetów, to w dalszym ciągu będą to głównie autorzy
niemieckojęzyczni: Heine, Rilke, Trakl, Benn, Heym. O moich
upodobaniach w tym zakresie najlepiej świadczą moje przekłady. Poza
tym, nie taję, lubiłem niektóre wiersze Rimbauda, Baudelaire'a i
Apollinaire'a. Krąg literatury francuskiej był zresztą chyba drugim po
literaturze niemieckiej, który mnie najbardziej pociągał. Może się to
panu wyda dziwne, ale zaczytywałem się w Balzacu i Zoli, pisarzach w
końcu bardzo różnych od wymienionych przeze mnie Niemców i
Austriaków. Ale oni, jak się w to wmyśleć, też spełniali pewien
zasadniczy warunek, jaki stawiałem literaturze czy zresztą wszelkiej
dziedzinie intelektualnej: dawali mianowicie pewną syntezę, tworzyli
zamkniętą całość, słowem, przyświecał im pewien globalizm. No i
wreszcie z literatury angielskiej bardzo lubiłem całą jej tradycję
powieściową, a więc tych wszystkich Defoe'ów, Fieldingów, Smolletów,
Sternów — aż po starego Dickensa. Pochłaniałem te powieści jednym
tchem i mogę powiedzieć, że wiele im zawdzięczam; tradycja
osiemnastowiecznej prozy angielskiej jest mi szczególnie bliska.
SE
No a jak się układają pana stosunki z literaturą polską? Wspomniał
pan, że dosyć wcześnie przeczytał pan Tuwima, a nawet to i owo
podobało się w nim panu. Istotnie był on dla pana jakimś wzorem czy
przynajmniej punktem odniesienia?
JS
Tuwim? Ten wierszokleta? Coś pan! To znaczy, owszem, ta
Tuwimowska kataryna niewątpliwie jakoś tam na mnie działała,
ostatecznie piórem to on władał i klecił te wierszydła całkiem zręcznie,
ale przecież pod tą brawurową nawet niekiedy powłoką nic się nie
kryło! O, ja tego gagatka od razu przejrzałem! Natychmiast
dostrzegłem, że pod tą górą piany misternie powiązanych słów nie
kryje się absolutnie nic. Uważa pan, że on miał coś ciekawego do
powiedzenia? A jeśli chodzi o wyrażanie nastrojów, to też nie był w
tym najmocniejszy. W każdym razie mnie ta jego nastrojowość
zupełnie nie brała. Pod tym względem to brał mnie już, przynajmniej
niekiedy, Gałczyński. Ten ma na swym koncie kilka całkiem
sugestywnych wierszy, choć treściowo też niespecjalnie głębokich,
wręcz miałkich. No, ale to się już wtedy nie liczy. Natomiast polski
poeta, który rzeczywiście na mnie działał, a nawet więcej, który mnie
fascynował, to był Leśmian. O, to jest pisarz wielkiego formatu! Ale
niech pan zwróci uwagę, w Polsce nie traktuje się go jako gwiazdy
pierwszej wielkości, za tytanów uważa się zupełnie innych autorów.
SE
Chodzi panu o wieszczy Wielkiej Emigracji?
JS
To też, choć nie ich miałem tu akurat na myśli. Tamci byli przynajmniej
na jakimś poziomie, zwłaszcza Mickiewicz, który — choć daleko mu
było do Goethego — miał jednak olbrzymi talent i nie lada
kindersztubę. Chodziło mi raczej o poetów późniejszych, XXwiecznych, którzy pod względem rozgłosu i okazywanej im czci
przewyższali biednego Leśmiana o kilkanaście szczebli, a pod
względem wartości nie sięgali mu nawet do pięt.
SE
A zatem Mickiewicz i Leśmian… Czy to wszystkie nazwiska literatury
polskiej, do których odnosi się pan z jakim takim respektem?
JS
Proszę pana, to zależy od tego, czy mam ferować swoje wyroki w skali
bezwzględnej, czy ograniczonej tylko do rodzimego podwórka. Jeśli w
skali bezwzględnej, to — mówię panu szczerze — literatura polska
poza dosłownie paroma wyjątkami nigdy mnie specjalnie nie frapowała
ani nie rozbudzała intelektualnie. Podobnie jak Gombrowicz,
uważałem ją i nadal uważam — globalnie rzecz biorąc — za
nieautentyczną, kabotyńską, a w najlepszym razie nieciekawą, płytką.
Natomiast jeśli miałbym ją jakoś wewnętrznie zhierarchizować, czyli
powiedzieć, co z całego jej skarbca wzbudzało we mnie jakieś
zainteresowanie, czy nawet uznanie, to poza wspomnianymi już
Mickiewiczem i Leśmianem wymieniłbym jeszcze Witkacego — i
przede wszystkim właśnie Gombrowicza. Ten, rzeczywiście, zawsze mi
się podobał, a nawet, można powiedzieć, wywarł na mnie pewien
wpływ. Jako umysł ceniłem też Irzykowskiego.
SE
No, a z autorów żyjących czy przynajmniej współczesnych?
JS
Cenię i lubię bardzo Tyrmanda. Jest żywy, inteligentny, a poza tym,
choć nie za to się go przecież wyróżnia, jest to wspaniały realista.
Zobaczy pan, że po latach na podstawie jego książek będzie się
odtwarzało obraz codziennego życia lat pięćdziesiątych. Cenię również
Kisiela — powieściopisarza, choć bywa czasem nadmiernie rozwlekły.
Kto jeszcze? Mrożek, Herbert, z młodszych — Barańczak … to
wszystko niewątpliwie są pióra, ale — nie ukrywam — w dalszym
ciągu nie jest to jeszcze ten format literatury, który by mnie olśniewał
czy rzucał na kolana. Doceniam tam warsztat, podoba mi się ten czy
inny drobiazg, ale jako całość … nie, nie, to jeszcze nie to.
Aha, gdy wystawiam tak te cenzurki, to chciałbym tu jeszcze wymienić
jednego pisarza kompletnie zapoznanego, a bardzo ciekawego,
mianowicie Bernarda Sztajnerta z Łodzi. Te jego Księgi, zwłaszcza
Księga ojca, oraz kilka opowiadań, szczególnie Obwód północny — to
są majstersztyki. To mi się rzeczywiście podobało.
SE
A co z Miłoszem?
JS
Koniecznie pan chce, żeby mnie utopili w łyżce wody?! Już dosyć się
w życiu ponarażałem. No dobrze, ale odpowiem panu. Miłosz jest
niewątpliwie pisarzem poważnym: utalentowany, wykształcony,
pracowity, wszystko, co pan chce. Tylko że to, co ma mi on do
powiedzenia, jest mi gruntownie obce. Ja się z tym zasadniczo nie
zgadzam. Mało, ja z tym walczę! Proszę pana, ja przeczytałem, i to
dosyć dokładnie, jego eseistykę z tą wynoszoną pod niebiosa Ziemią
Ulro na czele, która uchodzi za coś w rodzaju jego filozoficznego
credo. I muszę panu powiedzieć, że szalenie mnie to wszystko
irytowało. Ten zasadniczy pomysł, że ludzkość zboczyła w swym
rozwoju wskutek ubóstwienia Rozumu gdzieś tam w XVIII wieku, że jej
regres i upadek są funkcją zeświecczenia kultury, że czekająca nas
katastrofa będzie zemstą niebios za zdradę Wyobraźni jako głównego
źródła sacrum — to wszystko jest, według mnie, kompletnie mylna
interpretacja Historii czy przynajmniej dziejów ludzkiej myśli. Jak już
wspomniałem, jestem po stronie „ szkiełka ” i „oka” , a nie „wiary” i
„czucia” — i racjonalizmu będę bronił do upadłego. Z racjonalizmu
jeszcze nigdy nic złego nie wynikło, a z irracjonalizmu — i owszem.
Oczywiście, ja wiem, skąd się bierze teraz ten gwałtowny odwrót od
wszystkiego, co rozumowe, scjentystyczne itp., na rzecz
irracjonalnego, niewymiernego, tajemniczego. Bierze się to stąd, że
ubzdurano sobie, iż właśnie z racjonalizmu — z postawy
racjonalistycznej — wyrosły dwudziestowieczne totalizmy. A więc, że
za całą tę cywilizacyjną katastrofę ponosi odpowiedzialność Rozum,
czy ściślej: nadmierne zaufanie Rozumowi. No, proszę pana, to jest
jakaś piramidalna bzdura, która wynikła z nieodpowiedzialnej oceny
idei i zjawisk. Jak można uważać marksizm za doktrynę
racjonalistyczną? Albo teoryjki profesora Rosenberga?! Przecież to
jest właśnie czystej wody irracjonalizm, czy jeszcze lepiej —
pseudoracjonalizm, czyli taki irracjonalizm, który udaje, że jest
racjonalizmem. Nie, nie, proszę pana, Rozum, prawdziwy Rozum,
Rozum kartezjański nigdy nie prowadził i nie doprowadzi do tego
rodzaju absurdów. Toteż obrażanie się na niego i stawianie go do kąta
za rzekome winy jest i niesprawiedliwe, i niemądre. Niech pan zwróci
uwagę, że prądy racjonalistyczne powstały i rozwijały się głównie we
Francji, Anglii i Holandii. Czy tam doszło do jakiejś katastrofy na tym
tle? Do katastrofy doszło u podatnych na szaleństwo Kacapów (którzy
zresztą zawsze znajdowali się w stanie katastrofalnym) oraz u
przerafinowanych Niemców, u których z kolei pomieszanie zmysłów
trwało stosunkowo krótko (12 lat). Tak więc, podsumowując,
Miłoszowa „krytyka Rozumu” nie tylko mnie nie przekonuje — uważam
ją za niebezpieczną. Bliskie mi jest natomiast podejście profesora
Leszka Kołakowskiego. O, to jest dla mnie jasny umysł!
SE
Wróćmy do pana. A zatem jest pan świadom swoich uzdolnień
literackich, studiuje pan mimo wszystko — jakkolwiek by na to patrzeć
— dyscyplinę humanistyczną i w dalszym ciągu ani myśli pan o
pisaniu?…
JS
Nie, no to — to już może przesada. Nie wykluczałem, że będę
uprawiał krytykę literacką czy jakiś rodzaj eseistyki. Nie myślałem tylko
nigdy o sobie jako o poecie czy nawet literacie. Z moimi upodobaniami
literackimi, które panu przedstawiłem, miałem wobec siebie olbrzymi
krytycyzm. Wielbiąc Goethego, Manna, Kafkę, nie mogłem myśleć o
sobie poważnie jako o potencjalnym pisarzu.
SE
Jest pisarstwo — i pisarstwo. Nie trzeba zaraz być Goethem, żeby być
pisarzem.
JS
Ale wtedy lepiej w ogóle nie być. Ja mam do tego maksymalistyczne
podejście. Albo jest się tytanem czy przynajmniej kimś bardzo
wybitnym i wtedy się jest tym artystą, i to w sposób zupełnie
naturalny, albo się tytanem czy kimś dostatecznie wybitnym nie jest, a
wtedy, żeby w ogóle dać się zauważyć, zaistnieć, trzeba się już
nadymać, trzeba się sadzić, a to na ogół bywa żałosne i śmieszne. W
każdym razie ja na coś takiego nie mógłbym sobie pozwolić. Dlatego
właśnie nigdy za człowieka pióra się nie uważałem, a całą tę swoją
pisaninę traktowałem wyłącznie jako zabawę lub — w najlepszym
razie — jako wyraz swojej postawy wobec otaczającej rzeczywistości i
w ogóle wobec życia. I dlatego też nigdy nie dotykały mnie ani nie
irytowały różne negatywne opinie na temat tych moich wierszydeł (że
to niby grafomania, a nie „prawdziwa literatura”), ponieważ sam nie
odnosiłem się do tego w kategoriach „literackich”. Może ubodłoby
mnie, gdyby mi ktoś powiedział, a raczej wykazał, że to nietrafne i
nieśmieszne; nie mógł jednak spowodować tego argument, iż nie jest
to „literatura” . Nawiasem mówiąc, ci, którzy mnie w ten sposób
deprecjonowali, traktowali samych siebie, jako ludzi pióra, ze
śmiertelną powagą.
SE
Powiada pan, że nie uważał się pan za człowieka pióra. Jednocześnie
matematykiem, logikiem ani teoretykiem literatury w końcu pan nie
został. Kim pan był w takim razie? Czy też — jak pan sam siebie
widział? Jako kogo?
JS
Nie myślałem o sobie w kategoriach zawodowych. W ogóle takie
myślenie, żeby siebie czy kogokolwiek określać, szeregować,
klasyfikować według jego profesji, wykształcenia czy stanowiska, jest
mi obce. Jeśli mówiłem panu, że miałem kiedyś zamiar zostać
matematykiem czy też wyobrażałem sobie siebie jako przyszłego
teoretyka literatury, to — po pierwsze — odnosiło się to do mojej
wczesnej młodości, a w każdym razie do okresu, kiedy się dopiero
stawałem, a jeszcze nikim określonym nie byłem, a po drugie, to
nawet wówczas nie traktowałem owych planów zbyt rygorystycznie, a
zwłaszcza nominalistycznie, że oto chcę być właśnie, dajmy na to,
logikiem i nikim innym, to znaczy — spełniać jakąś idealnie pojętą rolę
logika. Zawsze byłem w stosunku do siebie na dużym luzie, mało mnie
obchodziło, kim — w sensie profesjonalnym czy tzw. pozycji
społecznej — jestem lub będę, a już zupełnie mnie nie interesowało,
co na ten temat sądzą inni. Ja po prostu żyłem. Dawałem unosić się
fali życia. A różne zajęcia, jak gra w szachy, czytanie książek,
słuchanie muzyki, pisanie recenzji, tłumaczenie czy wreszcie to
klecenie wierszydeł i ich wykonywanie — to były różne formy
spędzania czasu. Odpowiadał mi ideał człowieka renesansowego, a
nie tego mutanta stworzonego w XX wieku, a doprowadzonego do
skrajnej, zwyrodniałej postaci właśnie w socu, czyli typa, który po
prostu jest chory, dopóki nie zostanie społecznie zaszufladkowany,
który wręcz nie wie, kim jest, dopóki mu o tym nie powiedzą, tj. nie
dadzą takiej czy innej legitymacji albo papierka, słowem, dopóki nie
zostanie odpowiednio ostemplowany. Powiadam panu: nie dbałem o
to i nie zastanawiałem się nad tym. Przez większą część życia, poza
dowodem osobistym, do którego soc zmusza, miałem tylko jeden
identyfikujący mnie papierek — legitymację szachisty, nieważną
identyfikujący mnie papierek — legitymację szachisty, nieważną
zresztą przez gros tego czasu wskutek niepłacenia składek, niemniej,
o dziwo, ratującą mnie wielokrotnie w starciach z milami i potyczkach z
urzędami. No, więc jeśli już tak bardzo panu zależy, żeby mnie jakoś
zaszeregować, to — na podstawie posiadania przeze mnie tej właśnie
legitymacji — mógłbym powiedzieć, iż — formalnie rzecz biorąc —
przez większą część życia byłem szachistą.
SE
Jednakże zdaje pan sobie sprawę, że w tzw. odczuciu społecznym,
już nawet nie mówię: środowiskowym, identyfikowany jest pan
zupełnie inaczej. Właśnie jako śmiały i jedyny w swoim rodzaju autor
utworów satyrycznych, który — znów bodaj jako jedyny w historii PRL
— zapłacił za ich napisanie i recytowanie trzema latami więzienia.
JS
Pytał mnie pan, jak sam siebie widziałem, a nie jak byłem odbierany
przez innych.
SE
Zawsze jest się jakąś wypadkową tego, za kogo sami się bierzemy, i
tego, za kogo nas biorą. Jako miłośnik Gombrowicza powinien pan coś
o tym wiedzieć.
JS
Proszę pana, powiadam panu jeszcze raz: nie zamierzałem być
pisarzem, nigdy świadomie nie kształtowałem swego losu w tym
kierunku, a gdy już chwytałem za pióro i układałem te swoje opusy, to
nie myślałem nigdy o skutkach, by tak rzec, zawodowych (tzn. że
tworząc je, staję się „piszącym”), lecz jedynie o skutkach życiowych, a
więc, z jednej strony, ludycznych (rozbawianie innych i moja własna
zabawa); a z drugiej… no, niech panu będzie — społecznych (granie
na nosie władzy, szydzenie i kpina z tego i owego). No i, nie ukrywam,
emocjonowało mnie w tym również to, co nazwałbym wyzywaniem
losu, igraniem z ogniem, prowokowaniem rzeczywistości. Te
dreszczyki przyszły jednak dopiero z czasem. Bo gdy zaczynałem, to
nawet przez myśl mi nie przechodziło, do czego może to doprowadzić.
SE
A zatem był pan skandalizującym hedonistą lub też hedonistycznym
skandalistą… Epikurejczykiem, który do pełni szczęścia potrzebował
nieustannie ryzyka, dreszczu niebezpieczeństwa…
JS
Moją „kondycję twórczą” idealnie oddaje historia mego, nazwijmy to,
debiutu. Chodzi mi o ten wierszyk poświęcony Widerszpili. No więc
jeśli tak bardzo panu zależy, aby mnie jakoś zdefiniować, niech pan
posłucha tej oto historii:
Jest rok 1951. Od roku studiuję rusycystykę. Nie chciałem, oczywiście,
studiować tego przedmiotu, ale nie miałem innego wyjścia. Ani na
socjologię, ani na polonistykę nie chcieli mnie przyjąć z powodu mego
złego pochodzenia społecznego. Gdybym zaś nie skorzystał z ich
łaskawej oferty, niechybnie trafiłbym do woja. A zatem siedzę na tej
rusycystyce niejako przymusowo, zdając sobie sprawę, że jeśli w jakiś
sposób podpadnę, to wylatuję — i to nie tyle na bruk, co do koszar.
Studiowanie w tamtym czasie czegokolwiek, a już rusycystyki w
szczególności, było piekłem. Absurd, męczarnia, nuda. Toteż, z moim
temperamentem, zaczynam wchodzić w różne konflikty z otaczającą
rzeczywistością. Spóźnienia, niewłaściwe odpowiedzi, nieudzielanie się
polityczne itp. Na moim koncie gromadzą się punkty karne. Wiele
punktów karnych. Wreszcie stawiają mi jakieś ultimatum: jeszcze
jedno potknięcie, jeszcze jeden minus — i koniec. Oczywiście, długo
nie muszą na to czekać. Byłem poniekąd specjalistą od stawiania
fałszywych kroków. A zatem — wylatuję, klamka zapadła… Nie!
Jeszcze nie! Jeszcze może mnie coś uratować. Osobista rozmowa z
nadzorczynią grupy, postrachem całego wydziału, towarzyszką
Nowak. Idę na tę rozmowę, która jest i potworna, i groteskowa
zarazem. I uzyskuję obietnicę, że jeśli kolektyw nie wypowie się na mój
temat zdecydowanie negatywnie, to może… może się jeszcze
utrzymam. W szampańskim nastroju wracam na wydział, gdzie
zderzam się z główną moją prześladowczynią, koleżanką Widerszpil,
upiorną stalinówą depczącą mi po piętach i zatruwającą wszystkim
życie. Widerszpila, wiedząc zapewne o moich zabiegach, przeszywa
mnie straszliwym, bazyliszkowym wzrokiem. Pod wpływem napięcia
zaczyna mnie to wszystko nagle strasznie śmieszyć. Toteż po
zajęciach czym prędzej mknę do kawiarni „Mazowia”, gdzie
przesiadują moi znajomi. Czuję, że muszę odreagować cały ten
absurdalny stress. I kiedy tylko pośród nich zasiadam, ogarnia mnie
wspaniała wena. Unoszą mnie skrzydła. Z niebywałą wprost swadą
opowiadam o tych wszystkich potworach, co mnie dręczą i usiłują
ukatrupić, a wreszcie — niejako w natchnieniu — improwizuję te strofy
o Widerszpili. Wszyscy pokładają się ze śmiechu, ja też rechoczę i
niczym w dionizyjskim upojeniu wznoszę się coraz wyżej i wyżej, aż
nagle czuję na sobie czyjeś mordercze spojrzenie. Należy ono do
najbliższej przyjaciółki Widerszpili, studiującej wraz z nami Rosjanki,
którą z całą pewnością jakiś ruski czort przywiódł akurat wtedy do tej
kawiarni i usadził przy sąsiednim stoliku.
Co było dalej, nie muszę chyba mówić. Wspomnę tylko, że nawet nie
doszło do sądu nade mną. Wylany zostałem natychmiast.
SE
Chce pan powiedzieć, iż historia ta jest niejako prawzorem wszystkich
pana późniejszych dokonań poetyckich?
JS
Jak najbardziej. Wszystko, co później napisałem, a przynajmniej
zasadnicza większość moich opusów powstawała w taki mniej więcej
sposób, z analogicznych pobudek i w podobnej atmosferze. Czyli jako
reakcja na coś, a zarazem swoiste wyzwanie losu.
Opera, Caryca, Szmaciak … to wszystko były takie moje gry z
rzeczywistością. Układałem te rzeczy niezwykle szybko. Carycę chyba
w dwa dni, Szmaciaka — w dwa tygodnie. Układałem, potem przez
jakiś czas recytowałem z pamięci na różnych towarzyskich spędach,
wreszcie gdzieś to nagrywano, przepisywano i publikowano, po czym
wynikały wiadome konsekwencje. Nawiasem mówiąc, publikacje
niewiele mnie już obchodziły; dlatego też zawsze w potwornie
zniekształconej postaci się to wszystko ukazywało …
SE
Właśnie! Skoro już o tym mowa: czy może pan w tym miejscu
poświadczyć, że niniejsze wydanie wolne jest nareszcie od błędów?
JS
To się dopiero okaże po wydrukowaniu.
SE
Oczywiście, ale chodzi mi o to, że tym razem nie tylko brał pan czynny
udział w redagowaniu całego tomu: między innymi dostarczył pan
zupełnie nieznane dotąd teksty, często w szkicowej, fragmentarycznej
postaci (notabene rudymentarny charakter owych utworów
zaznaczany jest w książce znakiem „[…]”, lecz wręcz osobiście
nadzorował pan sam proces składania. Zdaje pan sobie sprawę, że
okoliczność ta, zwłaszcza potwierdzona przez pana na piśmie, ma dla
pańskich czytelników, a szczególnie badaczy pańskiej twórczości i
przyszłych historyków literatury, znaczenie iście fundamentalne…
JS
Przede wszystkim, jak zwykle pan przesadza, a przy okazji chce pan
Przede wszystkim, jak zwykle pan przesadza, a przy okazji chce pan
przerzucić na mnie odpowiedzialność. Nie uda się to panu tak łatwo.
Czy wydanie wolne jest od błędów, powiadam, ocenię dopiero po
ukazaniu się książki. Na razie zaś mogę stwierdzić jedynie, co
następuje: zamęczany bezlitośnie przez pana, uległem presji i dałem
się wciągnąć w tę ogłupiającą mordęgę, jaką jest redakcja i korekta
własnych tekstów, przez co sprzeniewierzyłem się poniekąd swoim
zasadom, jako że — podkreślam to raz jeszcze — zawsze robiłem
tylko to, co sprawiało mi frajdę, a tę, w zakresie „działalności
artystycznej”, sprawiało mi wyłącznie samo tworzenie i pierwsze
publiczne prezentacje, nic poza tym. Powiadam: nic poza tym!
SE
Przedstawia pan swój dorobek z dozą lekceważenia. Że to niby nic
nadzwyczajnego, ot, takie sobie żarciki, ulotne owoce doraźnych pana
kaprysów i fanaberii. Tymczasem, jak przyjrzeć się temu wszystkiemu
uważniej, dostrzega się w tym wyraźną konsekwencję, a nawet —
metodę. Opera, Caryca, Szmaciak, Bania … — musi pan chyba
przyznać, że każdy z tych utworów to swoisty krok dalej, jakby wyższe
piętro, i to zarówno pod względem treści, jak i formy.
JS
Dlaczegóż by w zabawie nie miały obowiązywać reguły? Dlaczego nie
miałby się dokonywać postęp? Zupełna dowolność i przypadkowość
połączona ze staniem w miejscu — to nie mogłoby być zabawne,
ziałoby nudą. No więc oczywiście, że w tym, co napisałem, jest pewne
narastanie, wznoszenie się, czy jak pan tam chce. Jest mianowicie
posuwanie się od skali mikro do skali makro. Zacząłem od opisu
czegoś właściwie bardzo małego, pewnego miniukładu:
rewizjonistyczna warszawska inteligencja contra organa śledzenia i
ścigania. Później zrobiłem portret Rosji, niby tylko sowieckiej, i to
wyłącznie breżniewowskiej, w gruncie rzeczy jednak widzianej o wiele
szerzej, rzekłbym, ponadczasowo, mianowicie jako pewnej
spotworniałej cywilizacji zagrażającej światu. Następnie, w obu
Szmaciakach — przez pryzmat epoki gierkowskiej i stanu wojennego
— dokonałem czegoś w rodzaju syntetycznego ujęcia historii PRL-u i
socu jako systemu. Wreszcie w Bani chciałem ogarnąć cały świat —
tzn. świat współczesny w świetle kursujących idei, ruchów
społecznych i hochpolityki — no, ale tego, jak pan wie, nie udało mi
się doprowadzić do końca. Popadłem w nie kończące się dygresje,
materiał rozrastał mi się pod ręką, nie dałem rady …
Kto wie, może dlatego, że tym utworem właściwie nikogo bezpośrednio
nie prowokowałem, w tym jednym wypadku nie przeżyłem dreszczyka
emocji, co z tego dla mnie — jako autora — wyniknie. Jeśli
przypuszczenie to byłoby słuszne, oznaczałoby to, że najmocniejszą
sprężyną mojej weny nie są ani moje zdolności do klecenia wierszy,
ani moje złośliwe widzenie rzeczywistości, ani nawet moje skłonności
do błazenady, lecz potrzeba prowokowania, narkotyczne dążenie do
tego, co nazwałem „wyzywaniem losu”. A więc rodzaj autodestrukcji.
Janusz SZPOTAŃSKI