PProcesy artystyczne

Transkrypt

PProcesy artystyczne
PProcesy
artystyczne
Marek Sołtysik
Zbrodnia i konsternacja (cz. 2)
Bandyci z Akademii Sztuk Pięknych
To nie fatalizm spadł na głowę Garncarzówny,
ale oskarżeni zabili ją nie nieumyślnie, a to dlatego,
że całe ich działanie było działaniem z rozmysłem.
Prokurator Kazimierz Boryczko
Kazimierz Schenkirzyk o powierzchowności amanta i Władysław Bobrzecki, z piętnem użycia na wychudłej twarzy, spacerują pod rękę po przestronnych korytarzach
gmachu Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Są tu od rana, przyszli najwcześniej,
nie uczestniczą w zajęciach. Bobrzecki, relegowany, raczej nie ma prawa. Ale obaj nie
mają ochoty. Są negatywnie podnieceni, Schenkirzyk popada w nastroje rezygnacji,
Bobrzecki jeszcze go podtrzymuje na duchu. Jest środa, 23 maja 1934, wczoraj, w popołudniowym wydaniu specjalnym Ikaca przeczytali (jak zresztą „wszyscy” w Krakowie)
o aresztowaniu Jana Dońca, podejrzanego o udział w morderstwie przy ul. Potockiego,
wydarzeniu bez precedensu, sensacji od tygodnia. Byli pewni, że Doniec, skoro tak
wobec nich nielojalny (odkopał pieniądze i nimi się rozporządził), jeżeli nawet do tej
pory wszystkiego nie wyznał przed śledczym, to zrobi to lada chwila. Byli w szoku,
zbyt inteligentni, żeby teraz podjąć próbę ucieczki z miasta, z kraju, cóż mogli poza
obmyślaniem linii obrony?
„A tak im dobrze szło”… Spokojni, że nikt tu, w Krakowie, nie szuka sprawców zbrodni, że nikt sobie nie wyobraża, żeby złodziej grasował we własnej dzielnicy, uśmiechali
się do siebie porozumiewawczo, czytając w gazetach zdania-pułapki, że pościg policyjny za złoczyńcami dotarł do Białegostoku, a część funkcjonariuszy penetruje Kowel,
bo tam niechybnie prowadzą ślady – ale zaczęli odczuwać inny rodzaj niepokoju. Nie
strach przed wykryciem prawdy, lecz jakiś głębszy, dotąd nieznany im lęk. W dniach po
dokonaniu zbrodni, poza wieczorem, kiedy bawili się i tańczyli w Esplanadzie, i nocy,
Ikac – popularna nazwa IKC – Ilustrowanego Kuriera Codziennego.
261
Marek Sołtysik
PALESTRA
którą w towarzystwie przyjaciółek spędzili w hotelu, ani nie zmienili trybu życia, ani
nawyków, w ASP pożyczali od kolegów i koleżanek drobne kwoty na papieroski na
sztuki. Schenkirzyk nawet wczoraj na rysunku wieczornym w ASP czytał na głos ciekawsze fragmenty relacji nie tylko o schwytaniu Dońca, ale i te z sugestywnym opisem
miejsca zbrodni, i nawet się nie zająknął. Znany z dobrej dykcji, zachował kamienną
twarz. Dwaj przyjaciele raczej się nie domyślają, że gmach Akademii jest ze wszystkich
stron obstawiony policją.
Tymczasem piętro niżej, w rektoracie ASP, siedzi delegat policji. W cywilu. Po wyjaśnieniu, że wywiadowcy policyjni chcą dokonać aresztowania dwóch studentów na
terenie ASP, podał motywy, od których cierpła skóra. Rektorat przyzwolił na aresztowanie, ale prawdopodobnie tylko Schenkirzyka. Bobrzecki od wielu miesięcy bywał tylko
gościem w uczelni. Policja ostatecznie nie skorzystała z zezwolenia na wkroczenie do
neorenesansowego gmachu. Czekano.
Schenkirzyk musiał się na chwilę rozstać z Bobrzeckim, został bowiem wezwany
do sekretariatu. Tam wyjaśniano mu szczegóły formalności, jakich powinien dokonać
w związku z niedopłatą czesnego. Prosta rzecz, a przecież Schenkirzyk nie mógł się skupić. Spostrzegł obcego, siedzącego z boku. Obcy przyglądał się studentowi z taką uwagą,
że ten nie wytrzymał i zasłonił rękawem twarz. Wezwanie Schenkirzyka to inscenizacja.
Owym obcym był komisarz policji kryminalnej, który – z braku fotografii podejrzanego
studenta – musiał zanotować jego rysopis w pamięci.
Tymczasem Bobrzecki – obserwowany – wyszedł swobodnie z gmachu ASP i skierował się do kiosku przy placu Matejki od strony ul. Basztowej. Kiedy kupował papierosy, po obu jego stronach wyrośli cywile. Zajęli się nim dyskretnie, kiedy zyskali odeń
odpowiedź, że się nie mylą co do jego tożsamości. W ich towarzystwie przeszedł przez
ulicę. W pobliskiej bramie Floriańskiej włożyli mu na ręce kajdanki.
Schenkirzyk o tym nie wiedział. I bez tego rozdygotany poszedł na drugie piętro
do pracowni malarstwa. Malował przez trzy kwadranse. Modelka pozująca nago zeszła z podium i ubierała się wstydliwie za parawanem. – Do zobaczenia na rysunku
wieczornym! – Studenci płci obojga wymyli pędzle, schowali palety do kaset z farbami
i utensyliami, już czas opuścić pracownię. Schenkirzyk powiedział, że zostaje. Jego przygnębienie nie podobało się kolegom. Żeby rozładować atmosferę, ktoś krzyknął: – Urządzimy mu pogrzeb! – Na siłę posadzili go na odwróconej sztaludze i podtrzymując ją,
dwu z przodu, dwu z tyłu, wynieśli z pracowni na korytarz, potem o mało go nie zrzucili
ze schodów. Zobaczyli, że żart nie podziałał, dali mu spokój. Wychodził sam. Podest koło
szatni, schody, wewnętrzne i o półtora metra dalej zewnętrzne drzwi bramy. Dwa kroki
na trotuarze – i stop! Bez śladu oporu dał się pojmać wywiadowcom policyjnym.
Prasa doniosła o sukcesie policji, który „powinien być mierzony na europejską ska
Rektorem ASP był wówczas wybitny malarz i świetny pedagog Wojciech Weiss, w początkach XX w.
symbolista, poeta malarstwa, w latach 30. autor najwspanialszych aktów kobiecych w historii polskiego malarstwa.
Zawodowe modelki, które całkiem nagie pozują do aktu, uważając, żeby się nie poruszyć w ciągu dwu,
trzech kwadransów (stopy obrysowane są kredą na podium; gdy postać siedzi, także pośladki na skrzyni), godzą się na przybranie śmiałej, nawet najbardziej wymyślnej pozycji – a skrępowanie odczuwają w momencie
ogłoszenia krótkiej przerwy. Wówczas, wstydliwie się osłaniając, znikają za parawanem, skąd wychodzą, powiedzmy, na papierosa, dokładnie opatulone szlafrokiem…
262
11–12/2013
Zbrodnia i konsternacja...
lę”. Bandyci, właściwie zdeklarowani mordercy, byli o krok od bezkarności, w każdym
razie tak im się wydawało, kiedy przygłuszyli sumienie (którego, czego nie brali pod
uwagę, nie można odłączyć) i wyrabiali sobie alibi: oto noc poprzedzającą mord młodzi
artyści Schenkirzyk i Bobrzecki spędzili w towarzystwie tajemniczych pięknych dam
w sielskiej Woli Radziszewskiej, w której na okrągło odbywały się plenery krakowskiej
ASP. Okoliczni mieszkańcy znali studentów i znakomitych profesorów pejzażystów, od
lat wynajmowali im kwatery na pracownie. Nie bardzo wiadomo, dlaczego na wieść
o aresztowaniu Schenkirzyka i Bobrzeckiego, wspólników wydanych przez Dońca,
dziennikarze z krakowskiego Ikaca ruszyli wieczorem samochodem do Radziszowa
i Woli Radziszowskiej; bardzo się chcieli dowiedzieć, kim mogły być towarzyszące im
kobiety. Czy chodziło o ten „babski węzeł” zadzierzgnięty na szyi śp. Garncarzówny,
czyli o szukanie wspólniczek zbrodni, czy wchodziły w grę inne interesy, w każdym razie po informacjach mieszkańców Woli Radziszowskiej, że to były panie z towarzystwa,
ciekawość dziennikarzy w sensie medialnym ustała… Kto wiedział, ten widział, z czyimi
małżonkami bawili się ci młodzi, atrakcyjni, teraz wiadomo, odrażający moralnie mężczyźni. Sprawnie to zatuszowano. W jaki sposób? Milczenie jest złotem.
Ikac przecież nie miał opinii t a k i e g o rewolwerowca. Sprawę odłóżmy na czas nieokreślony. Opinię publiczną najbardziej bulwersował fakt zbratania się różnych stanów,
„niezwykłe zespolenie dwu różnych środowisk”. No cóż, zbrodnie się zdarzają – ale jak
to się stało, że wspólnikami tej zbrodni byli dwaj studenci, ludzie z inteligencji (jeden
z nich to bardzo zdolny artysta malarz, drugi, wprawdzie hulaka, ale oczytany w literaturze pięknej i w pracach filozoficznych) i człowiek bez zawodu, bez wykształcenia,
można powiedzieć lump, Jan Doniec, który mimo ponad dwuletniej zażyłej przyjaźni
z Bobrzeckim i Schenkirzykiem nie rozluźnił kontaktów z najciemniejszymi prostakami,
budzącymi obrzydzenie nawet w półświatku? Ludzie z ziemianek, najnędzniejsze prostytutki, lękliwi terroryści, nieudolni szantażyści, leserzy, chroniczni pechowcy, chłopi
nieuprawiający ziemi, do tego brat Bobrzeckiego, niby handlowiec, głównie zaś drobny
oszust, który, jak się zdaje, był wtajemniczony w projekt brata i spółki. Spekulowano na
różne sposoby. Ale najpierw ci dwaj.
Karetką policyjną dowiezieni do aresztów w siedzibie Komendy Wojewódzkiej Policji
Państwowej w Krakowie oraz koszar przy ul. Siemiradzkiego, dołączyli do wcześniej
aresztowanych Dońca, Henryka Wanata (z ziemianki) i brata Bobrzeckiego, tego z kiosku
(ale nie zawodowego kioskarza, co po kilku dniach ogłosi oficjalnie szef krakowskich
kioskarzy). Wszyscy pojmani mieli przy sobie broń, ale żaden z nich nie zamierzał strzelać do policjantów.
Ikac – IKC – wydawany w Krakowie na całą Polskę przez potężny koncern Mariana Dąbrowskiego, był
dziennikiem wprawdzie popularnym, ale raczej nie należał do gatunku prasy brukowej; miał ambicje popularyzatorskie, drukował publicystykę z zakresu nauki, medycyny, sztuki, literatury pięknej. Zaliczanie Ikaca do
„prasy rewolwerowej”, z czym dzisiaj się spotykamy w opracowaniach dostępnych w Internecie, wydaje się
nadużyciem lub niezrozumieniem pojęcia. Prasa nazywana rewolwerową to ta, której kierownictwo i funkcyjni dziennikarze uciekali się do szantażu: tuszowali małe brudne sprawki ludzi bogatych lub sławnych pod
warunkiem otrzymania sowitej gotówki uiszczanej pod stołem.
Nie były to chyba jeszcze najgorsze czasy, w cenie wciąż była delikatność uczuć. Oto zaraz po informacji,
kim byli zbrodniarze, czym się zajmowali, gdzie pracowali, pod naciskiem opinii publicznej straż pożarna
rozebrała kiosk, który podnajmował Stanisław Bobrzecki. I na nic się zdał opór właścicielki czy dzierżawczyni
tego kiosku u zbiegu Szpitalnej i Małego Rynku, starszej kobiety, która nie miała nic wspólnego ze zbrodnią.
263
Marek Sołtysik
PALESTRA
Teraz nas interesuje dwójka tych, którzy najdłużej przebywali na wolności. Po badaniach, przesłuchaniach itp. oceniono, że panowie reprezentują dwa różne typy. Pijak,
zwyrodnialec, zawadiaka, warchoł (znaczy Bobrzecki) i spokojny, delikatny, sympatyczny, towarzyski, zdolny (znaczy Schenkirzyk) tworzyli od dawna „przyjacielską koalicję”.
Prawie przez tydzień po dokonaniu zbrodni zachowywali się swobodnie, teraz, jak
gdyby w jednej chwili załamani, nie byli jednak zwarzeni; stawiali zdecydowany opór
fotografowi policyjnemu. Mają włosy w nieładzie, z twarzy znikł ten wystudiowany
wyraz pewności siebie, spokoju i tajemnicy.
Mówiło się, że Bobrzeckiego z Schenkirzykiem połączył alkohol; świetnie się bawili,
Bobrzecki brylował w towarzystwie, Schenkirzyk, po wódce refleksyjny, obserwował
twarze, ręce, dekolty w sztucznym oświetleniu, niestrudzony, gdy tańczył, chłonął te
żywsze barwy życia, odświętne zapachy połączone z zapachem gorących ciał. Mówiło
się, że alkohol. A Doniec? O czym można było rozmawiać z Dońcem? No, Dońca można
było windować. Żeby nie zmarniał w piwnicy. Coś takiego wisiało wtedy w powietrzu.
Inteligent-twórca wpływał na zdolnego, zupełnie nieokrzesanego chłopaka. Karol Szymanowski ukształtował świadomego kompozytora z dziecka ulicy Piotra Perkowskiego. Michał Choromański zaopiekował się młodym kelnerem, uzdolnionym literacko
Henrykiem Kurtyką, i wymyślił mu pseudonim literacki Henryk Worcell. Dobre wzory
w ciężkich czasach.
Narzeczona Schenkirzyka, koleżanka ze studiów w ASP, z którą był zaręczony od
paru dobrych lat, nie mogła uwierzyć w to, o czym mówiono, że zrobił. Zszokowana,
zwracała się do wybitnych adwokatów i nie mogła zrozumieć, dlaczego żaden z nich nie
chce się podjąć obrony tego subtelnego mężczyzny, wplątanego w jakieś niewiarygodne sprawy! – Gdy go poznałam – mówiła – Kazimierz gardził prostakiem Bobrzeckim,
oprychem i beztalenciem, sypiących aforyzmami z pism modnych filozofów… których
się uczył na pamięć.
W areszcie grali w brydża. Trzymali się razem Władysław Bobrzecki (kalkulując
w poszukiwaniu okoliczności łagodzących) i Doniec, który w celi czuł się świetnie, dawał popisy cynizmu i może był w istocie pozbawiony zasad moralnych, ich rodziny
były odwrócone; oni przeto, może na przekór, mocniejsi. Stanisław Bobrzecki powtarzał, że jest niewinny i został zatrzymany wskutek nieporozumienia. Schenkirzyk, ze
świadomością wartości, jaką stanowi dla narzeczonej, przeciwnie – całkiem się załamał
psychicznie. W ostatnich dniach przed rozprawą zmienił się nie do poznania. Ani śladu
aktorstwa; zwrócony ku sobie, nagle wypowiedział coś, co zastanowiło partnerów od
brydża: – Kiedy wreszcie przyjdzie ten potworny dzień?
Czy dzień będzie potworniejszy niż cały ten ich plan i jego wykonanie? Gdy feralnego
14 maja rano do mieszkania doktora Nüssenfelda wdarło się trzech tchórzy?
Mając wtedy pewność, że we wnętrzu jest tylko służąca, przystąpili do wykonywania
planu, który jako myśl o rabunku powstał rok wcześniej w głowie Władysława Bobrzec­
Inna rzecz, że ludność była zszokowana z jednej strony świeżą wieścią (z lutego 1934) o poćwiartowaniu prostytutki przez kioskarza inwalidę Hieronima Cybulskiego we Lwowie (wojskowi inwalidzi z pierwszej wojny
światowej otrzymywali od państwa trafiki w dzierżawę), z drugiej – przypomnieniem dwudziestu czterech
zbrodni przez uduszenie, do których przyznał się wzorowy mąż, ojciec i pracownik, Peter Kürten – „potwór
z Düsseldorfu”, wyrokiem sądu stracony, przez dekapitację, trzy lata przed opisywanymi wydarzeniami, na
dziedzińcu więziennym w Kolonii.
264
11–12/2013
Zbrodnia i konsternacja...
kiego, ten zapoznał z planem Schenkirzyka, obaj w Dońcu widzieli „pierwszoklaśnego”
złodzieja kasowego, zamierzali uczynić z niego „podwykonawcę”. Początkowo Doniec
miał chodzić w konkury do Garncarzówny, ale ten pomysł upadł (Doniec to neurotyk,
nie nadawał się na amanta, poza tym tchórzom-podpatrywaczom objawił się jej narzeczony, z którym się nie afiszowała), wobec czego w grę wszedł najprostszy podstęp.
Wystarczyło tekturowe pudło po oficerkach, arkusz pakowego papieru, sznurek, ołówek
chemiczny, kapelusz z inicjałami kogoś, kto nie ma nic wspólnego ze sprawą, pilnik do
drewna i – to bardzo ważne – kawałek plasteliny.
Sznury do skrępowania ofiary? Nie, nie były im potrzebne. Doniec, który twierdzi,
że nie chciał zabijać i jako głównych winowajców wskazuje kolegów, zapewnia: – Oni
z góry wiedzieli, że po naszym wyjściu musi zostać na miejscu trup. Dlatego także nie
brali masek… – W mieszkaniu Bobrzeckiego rozpuścili w garnku wódki kilka tabletek
specyfiku o działaniu odurzająco-otępiającym, wypili to w równych dawkach. Cała
rzecz różnie będzie wyglądać w kolejnych etapach zeznań poszczególnych badanych,
ale przebieg zdarzenia pozostaje niezmienny. Jeden z tchórzliwych mężczyzn dzwoni
do drzwi. Służąca pyta, kto tam. – Poczta – odpowiada tchórz. Trzyma w ręku zgrabnie
zapakowaną paczkę z pięknie wykaligrafowanym adresem doktora, wyciąga bloczek
budzący zaufanie. Z bloczka wyrywa dwie kartki z nadrukiem sprawiającym wrażenie
oryginalnego, przekłada je kalką i wydaje służącej polecenie potwierdzenia odbioru
paczki. Tchórz udaje, że zapomniał ołówka, radzi służącej, aby posłużyła się swoim.
Służąca robi dwa kroki do jadalni, ale zamiast szukać ołówka, łapie za telefon, zamierza
zadzwonić do doktora z pytaniem, czy powinna przyjąć paczkę. Wówczas do mieszkania wpada dwóch lub trzech tchórzy (dotychczas czaili się na półpiętrze). Kilku tchórzy
na jedną kobietę. Któryś z napastników zagląda do gabinetu doktora, łapie kitel i rolkę
ligniny. Z kitla robią węzeł, żeby definitywnie zadusić duszoną młodą kobietę, wcześniej
z ligniny knebel, żeby przed śmiercią nie krzyczała. Co najmniej sześć rąk należących
do tchórzliwych i wątłych mężczyzn zaciskało się na jej gardle.
Ktoś nie może wytrzymać. Zmarłej kładzie na twarz makatkę. Kto? Najpewniej Doniec, w dzieciństwie opuszczony przez matkę, która, żeby ratować życie, musiała uciec
aż do Wiednia od męża alkoholika, który ją katował. Doniec, tak, pewnie on położył
tę makatkę – on, który, kilkunastoletni, w 1929 szedł i szedł pieszo do Wiednia, żeby
zobaczyć się z matką, dociera wycieńczony, pobity, trafia do szpitala psychiatrycznego, stamtąd do kliniki prof. Juliusa Wagnera-Jaurrega, wybitnego psychiatry, od dwu
lat laureata Nagrody Nobla, na obserwację. Tak, tak, Doniec, ciekawy przypadek nadwrażliwego człowieka, o psychice doszczętnie zrujnowanej przez okrutną obojętność
wychowujących go krewnych i dojmująco narastające poczucie opuszczenia.
Schenkirzyk, podobno półprzytomny, chodził po całym mieszkaniu, z kawałkiem plasteliny w ręku. Dotykał tą plasteliną, trzymaną sztywno w palcach, gładkich powierzchni mebli, parapetów, luster. To nie była czynność nerwowca, to był sposób na zmylenie
pogoni. Na plastelinie bowiem tkwiły linie papilarne nienależące do nich, do sprawców.
Kawałek plasteliny został zabrany z kiosku Stanisława Bobrzeckiego. Stanisław zwykle
bawił się ugniataniem plastelinowej kulki; ręce się wtedy nie ślizgały podczas wydawania klientom reszty. Tymczasem Władysław Bobrzecki z Dońcem włamali się do kufra
doktora. Posługiwali się własnym pilnikiem oraz pogrzebaczem z wyposażenia okradanego mieszkania. Drzwi wejściowe, jak pamiętamy, zamknęli od wewnątrz, zostawiając
265
Marek Sołtysik
PALESTRA
klucz w zamku. Wymknęli się – po kolei – na schody kuchenne. Potem do kiosku i dalej,
z łupem (i z trupem w oczach), za kopiec, w stronę Bielan…
Policjanci przeszukują las i dróżki za kopcem Kościuszki. Odkopali pustą skórzaną
teczkę dr. Nüssenfelda, mają nadzieję natrafić na dwadzieścia dziewięć złotych monet
dwudziestodolarowych.
Co się działo między mężczyznami z nietypowej zbrodniczej spółki? Drobny szczegół. Z jednej strony w początkowej fazie dziwnej znajomości Doniec krępował się
przejść na „ty” z Bobrzeckim (który nalegał, ale oczywiście „tylko w domu”), mówiąc
do Bobrzeckiego: – Jak to? Przecież pan jest l e p s z y! – Z drugiej strony uderza poufały
ton, jakim Doniec zwraca się do Schenkirzyka (przecież wedle tej nomenklatury jeszcze
l e p s z e g o niż Bobrzecki). Później, w trakcie wizji lokalnej, będzie to wywoływać zdumienie, a nawet wprawi w zażenowanie obecnych tam prawników i lekarzy.
Tymczasem prasa, bez względu na barwę, podkreślała, że żaden z adwokatów nie
zamierza podjąć obrony ohydnych tych postaci. Koniec końców – adwokaci z urzędu.
Obrońcą Dońca został dr Zygmunt Hofmokl-Ostrowski, obrońcą Schenkirzyka – dr
Tomasz Aschenbrenner (malowniczy duet ludzi superinteligentnych, błyskotliwych,
niekiedy nieprzewidywalnych, zawsze dowcipnych). Obrońca Bobrzeckiego – dr Józef
Augustynek. Drugi obrońca Bobrzeckiego – dr Franciszek Bardel.
Cdn.
266