Ze wspomnień Dziadka

Transkrypt

Ze wspomnień Dziadka
Z pamiętnika Dziadka - 1
Dziadek mój Stanisław czując, że niewiele pozostało mu dni na tym padole, w 1955 r., w 58.
roku życia rozpoczął pisanie pamiętnika. Jest w nim opisana jego młodość, miłość i
poniewierka, oraz upokorzenie którego doznał po wojnie w Jaworze, gdzie był
przetrzymywany w więzieniu (w Zamku Piastowskim). Tym, którzy tamte jaworskie czasy
znają - gwoli przypomnienia, a młodszym pokoleniom jako lekcję historii fragmenty
dziadkowego pamiętnika prezentuję.
Urodził się w Tumlinie w gminie Samsonów w powiecie i województwie kieleckim. Od 22
roku życia pracował w służbie śledczej Policji Państwowej. Był żołnierzem 2 Dywizji
Piechoty Legionów Piłsudskiego. Odznaczony „Krzyżem Walecznych” za udział w „Cudzie
nad Wisłą”, gdzie został ranny, oraz uczestnikiem walk w kampanii wrześniowej. Zatrzymany
przez Niemców przebywał w obozie jenieckim w Opatowie, z którego po dwóch tygodniach
zbiegł. W końcu października 1939 r. powrócił do domu, do Kielc, gdzie z nakazu Niemców
musiał podjąć pracę w Polskiej Policji w dziale kryminalnym. Jak wspomina - „Ciężka to była
służba, żeby być wiernym sprawie polskiej, żeby nie brać udziału w krzywdzeniu Polaków,
żeby nie narazić się Niemcom i nie dostać się do obozu lub więzienia”. Był żołnierzem Armii
Krajowej używając pseudonimu „Sawa”. Po zakończeniu wojny postanowił wyjechać z
rodziną na Ziemie Odzyskane.
Tak znalazłem się w Legnicy, skąd dzięki kilku znajomym z Kielc przyjechałem do Jawora
otrzymawszy przydział na stanowisko zastępcy kierownika Referatu Wojskowego w biurze
Pełnomocnika Obwodowego - Starosty, którym był wówczas J. Czarnecki. Pracę w Jaworze
rozpocząłem 10 czerwca 1945 roku. Kierownikiem Referatu Wojskowego był Czesław
Waranka przedwojenny podporucznik Wojska Polskiego. W drugim dniu pobytu znalazłem
wolne mieszkanie przy ul. Mickiewicza 15, po Niemcu Tschäkert, który nie wrócił z
ewakuacji. W pierwszą niedzielę obchodzony był w Jaworze „Dzień Polaka” urządzony przez
Związek Zachodni. Była to manifestacja wszystkich Polaków zamieszkałych w tym czasie na
terenie całego powiatu jaworskiego. Zebrało się w Rynku przed Magistratem 160 osób.
Wysłuchano okolicznościowych przemówień po czym utworzony pochód, przemaszerował
ulicami: Grunwaldzką, 1 Maja, Rapackiego, Ogrodową, Łąkową, Żymirskiego i Bieruta do
Rynku. Niemców w tym czasie było w Jaworze ponad 9 tys. W drugą niedzielę zarządzono
próbne wysiedlanie Niemców. Przy pomocy Wojska Polskiego wysiedlono wszystkich
Niemców z Jawora i całego powiatu jaworskiego do powiatu złotoryjskiego. Chodziło o to,
żeby Niemców, którzy czuli się zbyt pewnymi siebie ruszyć z miejsca. Próbowali oni nawet
rządzić Polakami mówiąc, że Polacy zawsze u Niemców pracowali jako żniwiarze, to i teraz
mogą pracować. To próbne wysiedlenie otrzeźwiło trochę Niemców. Zrozumieli oni, że tak
czy inaczej będą musieli stąd iść, a Polacy tu pozostaną. Ponieważ Polaków było mało, a
musieliśmy żyć pomiędzy masą Niemców, nosiliśmy stale w klapie marynarki biało czerwone wstążeczki, a na budynkach, w których mieszkali Polacy, wisiały stale flagi biało czerwone. Niemcy na swych budynkach mieli białe flagi. Było to surowo przestrzegane.
Żywiliśmy się wszyscy w stołówce, która przez długi czas mieściła się przy szpitalu
powiatowym, a później w piwnicach ratusza. Chodziliśmy do kościoła katolickiego św.
Marcina. Ksiądz i organista byli Niemcami. Organista szybko opanował melodie naszych
pieśni: „Kiedy ranne wstają zorze”, „Boże coś Polskę” i przygrywał na organach kiedy cały
kościół śpiewał je podczas sumy. Po dwóch tygodniach grał już wszystkie melodie pieśni
śpiewanych przez nasz chór. Ponieważ ksiądz nie umiał po polsku, jeden z naszych p. A.
Malinowski, odczytywał zawsze ewangelię podczas sumy.
Byliśmy teraz tu na Ziemiach Odzyskanych gospodarzami. Objęliśmy te nasze tereny po
prawie 700 letniej niemieckiej okupacji. Mieliśmy na tych ziemiach zaprowadzić polskość,
odnowić ducha polskiego. Było to bardzo ważne zadanie - po prostu historyczne
posłannictwo. Nam teraz przypadło w udziale to, o co nasi przodkowie przez długie wieki
krwawili.
Jawor to piękne miasto założone przez Słowian. Gdybyśmy otrzymali to miasto w stanie nie
zniszczonym..., ale niestety Jawor jest zniszczony w 35 %. Zniszczony i spalony, i to
specjalnie tam, i te obiekty, gdzie było najwięcej bogactw, gdzie było piękno. Kiedy ja
przyjechałem do Jawora na początku czerwca 1945 r. dymiło się jeszcze z niektórych
spalonych budynków. Za Niemców mieszkało tu 13 tys. osób. Była fabryka narzędzi
rolniczych, fabryka pieców kuchennych, fabryka mebli, wytwórnia lokomobil, rzeźnia ,
garbarnia, 5 młynów elektrycznych, teatr, kino, 12 dużych restauracji z salami tańca, 10
piekarń, 2 apteki i cała masa sklepów. Wiele z tych obiektów zostało obecnie zniszczonych,
spalonych. Część uruchomiono i są teraz czynne. Żyjemy tu czysto po komunistycznemu.
Pracujemy nie otrzymując wynagrodzenia. Za mieszkanie i korzystanie z urządzeń
komunalnych jak woda, światło i gaz nie płacimy nikomu, a wyżywienie otrzymujemy w
stołówkach. Z Opieki Społecznej otrzymałem pościel i trochę bielizny, po udowodnieniu, że
nasze mieszkanie ze wszystkimi rzeczami spaliło się w Kielcach podczas działań wojennych.
Synowie od początku weszli w wir życia kulturalnego. Zdzisław zaraz w pierwszą niedzielę
po przyjeździe (przyjechali z moją żoną 11 lipca 1945 r.) grał na skrzypcach na chórze w
kościele podczas ślubu p. A. Kiełczewskiego. Był to pierwszy ślub polski zawierany w
Jaworze, dlatego chcieliśmy żeby wypadł jak najwspanialej. Ksiądz niemiecki nauczył się już
formułek wypowiadanych przy ślubie po polsku. Chór nasz odśpiewał „Veni creator”, a
Zdzisław odegrał „Ave Maria” Gunoda. Wszystko to wypadło bardzo podniośle i Niemcy,
których był pełen kościół, zachwycali się bardzo polskim obrzędem ślubnym. Mamy dobry
zespół muzyczny, w którym nasi synowie grają: Zdzisław - pierwsze, a Mieczysław - drugie
skrzypce. Mamy też dobry chór, a nawet amatorski zespół teatralny. Nawet Legnica nie
posiada tego, chociaż tam jest siedziba władz wojewódzkich.
Na początku czerwca 1946 r. awansowałem na kierownika referatu wojskowego ponieważ p.
Waranka został aresztowany za udział w zabójstwie starosty Bykowskiego. Otrzymałem teraz
pismo z Wydziału Wojskowego, że mam złożyć do Komisji Rehabilitacyjno-Kwalifikacyjnej
dla byłych funkcjonariuszy Policji Państwowej przy Prezydium Rady Ministrów wniosek o
rehabilitowanie mnie za czas mej pracy przed wojną i podczas okupacji. Pojechałem więc do
Kielc, aby uzyskać odpowiednie opinie i dołączyć je do wniosku. W Kielcach prezes Sądu
Okręgowego p. M. Gacki i Prezydent Miasta p. J. Łukawski wydali mi potrzebne
zaświadczenia zawierające opinię o mojej pracy przedwojennej i z czasów okupacji, dyrektor
gimnazjum im. St. Żeromskiego p. J. Strasz, dał mi zaświadczenie stwierdzające mój udział w
pracy na rzecz tajnego szkolnictwa polskiego w czasie okupacji. Po powrocie do Jawora
napisałem wniosek o rehabilitację dołączając szczegółowy życiorys oraz opinie, który
złożyłem w Urzędzie Wojewódzkim we Wrocławiu, skąd (drogą urzędową) przesłano go do
Komisji Rehabilitacyjno - Kwalifikacyjnej w Warszawie. Po upływie kilku miesięcy
otrzymałem pismo z żądaniem podania bardziej szczegółowych danych, gdzie pracowałem
przez cały czas przed wojną i podczas okupacji. Dane te oczywiście zaraz wysłałem. Na
zaświadczenie rehabilitacyjne czekałem przeszło pół roku.
26 lipca 1946 r. po wysiedleniu pierwszej partii Niemców, w tym rodziny Rossków,
przeprowadziliśmy się do jednorodzinnego domku z ogródkiem przy ul. Mickiewicza 40.
Synowie na początku września zapisali się na studia na Uniwersytecie Wrocławskim Mieczysław na medycynę, a Zdzisław na filozofię. Żona pracowała w ogródku. Hodowała 2.
świnie, 40 kur oraz ziemniaki, kapustę, groch, fasolę i wszelkie inne warzywa. Co roku
wyrabialiśmy ok. 100 litrów wina z własnych owoców, 300 słoików kompotów i suszyliśmy
po kilkanaście kilogramów owoców. Ja lubiąc pielęgnować drzewa owocowe z przyjemnością
pomagałem żonie w ogrodzie, więc to nasze gospodarstwo było dobrze postawione i zawsze
zadbane. Drażniło to niektórych ludzi, a zwłaszcza tych demokratów ludowych, którzy teraz
przybywali tu na różne stanowiska społeczne. Zdzisław przez pierwsze 2 lata studiów
dorabiał we Wrocławiu grywając na skrzypcach w restauracjach. Przez długi czas grał w
lokalu „Pod góralem”, gdzie dość dobrze zarabiał. Bardzo nam to pomagało, bo ja zarabiałem
bardzo skromnie, mimo że posiadałem VIII grupę. Utrzymanie od samego początku
kosztowało bardzo drogo, zupełnie tak jak to było w Rosji bolszewickiej.
Latem 1947 roku otrzymałem z Komisji Rehabilitacyjno-Kwalifikacyjnej dla byłych
funkcjonariuszy PP przy Prezydium Rady Ministrów w Warszawie zaświadczenie
rehabilitacyjne nr O.III.47 z dnia 16 kwietnia 1947 r. Jest to tzw. pełna rehabilitacja dająca mi
pełne prawo do zajmowania stanowisk w urzędach i instytucjach państwowych oraz
publicznych. Zanim otrzymałem to zaświadczenie mówili mi znajomi z Kielc, że organa UB i
PPR w Kielcach przeprowadzały drobiazgowe badania co do mojej osoby, żeby stwierdzić
czy nie ma przeciwko mnie jakichkolwiek zarzutów. W ten właśnie sposób odbywało się
postępowanie rehabilitacyjne. Nie wiedziałem wtedy jak się moje losy dalej potoczą. Nie
poczuwałem się do żadnej winy czy uchybienia na niekorzyść demokracji ludowej, ale
zdawałem sobie jasno sprawę, że w tej ludowej sprawiedliwości nigdy nie można być niczego
pewnym. Rehabilitacja była wówczas trojaka: pełna - tak jak w moim przypadku, połowiczna
- dopuszczająca do zajmowania stanowisk w instytucjach niepaństwowych i żadna polegająca na tym, że zainteresowany zaraz po złożeniu wniosku był aresztowany.
31 grudnia 1947 r. zwolniłem się na własną prośbę z pracy w referacie wojskowym. Starosta
p. H. Krajewski zaproponował mi, żebym się przeniósł do pracy w Samorządzie Powiatowym
i z dniem 1 stycznia 1948 roku przyjęty zostałem do pracy w Wydziale Powiatowym na
stanowisko referenta samorządowo - administracyjnego w VII grupie uposażenia. Zwalniając
się z referatu wojskowego miałem wielkie trudności. Musiałem dwukrotnie składać podania o
zwolnienie i jeździłem aż do ustnego raportu do wojewody, bo naczelnik Wydziału
Wojskowego płk. Kwaśniewicz nie chciał mnie puścić ze swego resortu.
W Samorządzie zastałem masę zaległości w moim referacie, ale w ciągu roku wyprowadziłem
wszystko na bieżąco i pracowałem w spokoju i z zadowoleniem. Zadowolony byłem, że nie
zajmuję żadnego poważnego stanowiska, jak to było w referacie wojskowym, bo przecież
nigdy nie czułem się takim ludowym demokratą - godnym takich zaszczytów. Mamy
Samorząd opierający się na przedwojennej ustawie samorządowej, ale Samorządem wcale nie
jesteśmy. Wszystkie stanowiska samorządowe obsadzone są z nominacji władzy, nie z
wyboru, a przy tym działalność Samorządu jest określona z góry, narzucona przez władzę
państwową.
W niedzielę 25 lipca 1948 r. w kościele św. Marcina w Jaworze odbył się ślub Zdzisia z
Hanią z d. Mikołajczykówną. Piękna to była uroczystość i bardzo podniośle wypadła. Miecio
odegrał na chórze obie pieśni „Ave Maria” - Gunoda i Schuberta. Po ślubie odbyło się
przyjęcie u pp. Mikołajczyków, które w gronie rodziny i przyjaciół wypadło bardzo mile.
Zdzisław dorabiał teraz grając w zespole muzycznym prowadzonym przez siebie z ramienia
związku zawodowego muzyków. Grywał na zabawach w soboty i niedziele, resztę dni
tygodnia spędzając na studiach we Wrocławiu. Miecio nie ma dotąd żadnej upatrzonej panny
i to nas wielce niepokoi, bo wiekiem przegonił już czas do ożenku. On jednak twierdzi, że
chce najpierw ukończyć studia, a dopiero potem będzie myślał o żeniaczce.
Latem 1949 r. na miejsce starosty p. H. Krajewskiego, przyszedł L. Nowacki (prawdziwy
demokrata ludowy), który przed wojną jako nauczyciel w Kaliszu stał na czele chorągwi
harcerskiej i z tej racji teraz udawał większego komunistę niż sam Stalin. Za przyczyną
Nowackiego, zaczęła się teraz przeciwko mnie w Starostwie istna nagonka. Chodziło o to,
żeby mnie usunąć z pracy w administracji jako przedwojennego policjanta, bo podobno takie
polecenie wyszło na III plenum PZPR. Nagonkę prowadzili sekretarz partii na terenie
Starostwa Wł. Sienkiewicz - syn przedwojennego strażnika więziennego, zastępca sekretarza
Fl. Papciak - syn przedwojennego policjanta i sam starosta Nowacki, który na zebraniach
partyjnych w Starostwie wykrzykiwał przeciwko mnie najróżniejsze oskarżenia o tym, że
przed wojną gnębiłem komunistów. Ci ludzie, poznawszy mnie dopiero tutaj w Jaworze i nie
znający mojej przedwojennej przeszłości posunęli się do tego, że publicznie rozpowszechniali
o mnie różne ciężkie oskarżenia. Życzliwi mi koledzy, którzy bywali na zebraniach
partyjnych i słyszeli te wygłaszane przeciwko mnie brednie, ostrzegali mnie i namawiali
abym się usunął z Jawora przewidując, że mogę zostać aresztowany, ale ja pracowałem
spokojnie, bo przecież do niczego się nie poczuwałem. Na początku 1950 roku Sienkiewicz
wezwał mnie do siebie oficjalnie (jako sekretarz partii), żeby mi oświadczyć urzędowo, że
powinienem się w swoim własnym interesie zwolnić z pracy w Samorządzie i przenieść gdzie
indziej, bo taka się wytworzyła sytuacja, że ja w administracji pracować nie mogę. Przyrzekł,
że partia dopomoże mi, żebym dostał pracę w innej instytucji, którą sobie wybiorę. Miałem ją
tylko wskazać.
31 marca 1950 r. zwolniłem się z Samorządu, z Wydziału Powiatowego, na „własną prośbę”,
i 1 kwietnia tego roku przyjęty zostałem do pracy w Inspektoracie Powiatowym PZUW na 3
miesięczny okres próbny. Pracowałem przez dłuższy czas w dziale ubezpieczeń ogólnych, a
później prowadziłem referat ubezpieczeń trzody kontraktowanej, koni i bydła. Miałem zostać
sekretarzem Inspektoratu, ale nie doszło do tego.
29 kwietnia 1950 r. otrzymałem z Zarządu Miejskiego w Jaworze pismo nr II.36/45/50 z dnia
28 kwietnia 1950 r., w którym referat kwaterunkowy nakazał mi natychmiast opuścić
zajmowane mieszkanie przy ul. Mickiewicza 40 i przenieść się do mieszkania zastępczego
przy ul. Starojaworskiej 27 na II piętrze. Otrzymałem więc eksmisję z zajmowanego
mieszkania - jak przystało w demokracji ludowej. Złożyłem odwołanie od tej decyzji do
Miejskiej Komisji Lokalowej i teraz dopiero dowiedziałem się o co tu chodziło. Otóż okazało
się, że moje mieszkanie (ten domek z ogródkiem) przypadł do gustu II sekretarzowi KP PZPR
w Jaworze L. Ponecie, który przed kilkoma dniami przyszedł na to stanowisko z Żar.
Dygnitarz ten, prawdziwy i zasłużony demokrata ludowy, chciał zamieszkać w tym moim
domku. Dlatego mnie eksmitowano - tak stanowiło prawo ludowo - demokratyczne. Znowu
zaczęła się przeciwko mnie nagonka, żeby mnie zastraszyć, żebym się nie opierał temu
bezprawiu. Najpierw został wezwany do KP PZPR mój obecny szef p. Rzeczycki, któremu
uczyniono poważne zarzuty o to, że przyjął mnie do pracy bez porozumienia się z Partią.
Powiedziano mu (co mi powtórzył), że ja powinienem pracować w kamieniołomach, a nie
w biurze, bo przed wojną dobrze mi się powodziło. Po tym zostałem przez Sienkiewicza
wezwany do starosty Nowackiego, który starał się przekonać mnie o beznadziejności mego
położenia i żebym się nie opierał i wyprowadził z zajmowanego domku. Następnie wezwał
mnie do siebie komendant powiatowy MO Jaszczuk, który wyjaśnił mi stan prawny w tej
sytuacji i radził, żebym się wyprowadził dobrowolnie, grożąc konsekwencjami w razie
oporu. Wreszcie wezwał mnie do siebie I sekretarz KP PZPR Gozdecki i wspólnie z Ponetą
przekonywał mnie żebym się wyprowadził, żebym się nie opierał. Dom przy ul.
Starojaworskiej 27, do którego miałem się przeprowadzić, był niedawno zwolniony przez
bolszewików i nie było w nim ani drzwi, ani okien, a podłogi i ściany były uszkodzone.
Wówczas Poneta, w mojej obecności, telefonował do Zarządu Miejskiego, do p. B. Kurdka,
żeby mi przydzielono mieszkanie przy ulicy Bohaterów Ghetta 16d, które partia miała
zarezerwowane dla siebie. 12 maja 1950 r. przeprowadziłem się do trzyizbowego mieszkania
na poddaszu przy ul. B. Ghetta 16d. Pan Kurdek (występował już teraz jako przedstawiciel
Ponety) doręczył mi klucze od tego nowego mieszkania. Ponaglał mnie, żebym się prędzej
przeprowadził. Przyjeżdżał z Ponetą dwa razy wyznaczając mi co mogę zabrać z urządzenia
mieszkania, a co powinienem zostawić Ponecie.
30 czerwca 1950 r. zwolniono mnie z pracy w PZUW po przepracowaniu 3 miesięcznego
okresu próbnego. Pan Rzeczycki mówił mi, że to starosta Nowacki drogą urzędową
interweniował na moją niekorzyść w Zarządzie Głównym PZUW, dlatego nie zostałem
zatwierdzony na swym stanowisku. W każdym razie to partia zadziałała tak, że zostałem bez
pracy. Wiedziałem bowiem, że zarówno p. Rzeczycki jak i władze Oddziału Wojewódzkiego
pragnęli, abym u nich pracował.
Po wyrzuceniu mnie z mieszkania przez Ponetę bardzo wielu ludzi sprawiedliwych, w tym i
demokraci ludowi, stało teraz po mojej stronie, a przeciwko dygnitarzom partii. Wiem, że na
posiedzeniu MRN radna Bączkiewiczowa referowała moją sprawę w sensie przychylnym dla
mnie. Wiem, że były tam wtedy głosy, żeby mi oddać z powrotem moje mieszkanie, ale rada
doszła do wniosku, że jestem zbyt ambitny i nie zgodzę się na to. Namawiano mnie, żebym
złożył skargę. Kiedy odmawiałem powiedziano, że skarga zostanie napisana i żebym ją już
gotową zgodził się tylko podpisać, bo takich nadużyć ze strony dygnitarzy partii nie wolno
tolerować. Odmówiłem i nie skarżyłem się nigdzie, przeciw nikomu, bo potrafiłem sobie
wytłumaczyć, że taki jest czas, że nie jestem przecież na tyle demokratą ludowym, żebym
miał korzystać z dobrodziejstw, na które nie zasłużyłem. Jednak po kilku tygodniach obaj
sekretarze KP PZPR Gozdecki i Poneta zostali zwolnieni ze swych stanowisk. Gozdeckiego
wykluczono jednocześnie z partii, wyrzucono, pozbawiając praw członkostwa. Poneta
pozostał członkiem partii, ale bez prawa zajmowania jakichkolwiek stanowisk partyjnych.
Miało to miejsce na plenarnym posiedzeniu zjazdu powiatowego partii, a jako powód tego
zwolnienia podano, że obaj sekretarze nadużywali swych stanowisk i dopuszczali się
nadużyć. Opowiadał mi o tym p. E. Krogulec, który był obecny na owym posiedzeniu.
Jasnym było teraz, że do wyrzucenia obu tych dygnitarzy partyjnych przyczyniła się głównie
moja sprawa, bo była ona ostatnio głośna, i wielu ludzi się nią interesowało. Z Ponety śmiano
się, że zszedł na psy i twierdzono, że powinienem wrócić do swego domku.
3 lipca 1950 r. przyjęty zostałem do pracy w Przemyśle Mięsnym - Hurt w Jaworze, przy
rzeźni, na 3 miesięczny okres próbny na stanowisku referenta sprawozdawczości. Tam
pracował p. W. Wieczorek, który znał mnie z pracy w Samorządzie i kiedy dowiedział się, że
jestem bez pracy, zwerbował mnie tam. Szefem moim był teraz p. Pilch, były legionista, ale
zdaje się, że był on związany ze współpracą z UB.
16 sierpnia 1950 r. (w środę) pracowałem dłużej w biurze, po godz. 15, aby skończyć jakąś
pilną robotę. Razem ze mną pracowały też dłużej dwie moje koleżanki biurowe. Około godz.
15,30 wszedł do biura milicjant, który doręczył mi urzędowe wezwanie KP MO nakazując mi
natychmiast zgłosić się z tym wezwaniem na posterunek MO. Gdy mu zwróciłem uwagę, że
wezwanie jest ostemplowane pieczęcią KP MO, a on mnie posyła na posterunek,
odpowiedział, że to wszystko jedno i mam się zgłosić na posterunek. Dodał też z pretensjami,
że od dwóch godzin mnie szukał w domu, ale mnie tam nie zastał. Sprzątając papiery
powiedziałem milicjantowi, że zaraz wychodzę. Ten wyszedł, a ja zamknąwszy dokumenty
również wyszedłem z biura. Milicjanta spotkałem na ulicy. Czekał na mnie przed budynkiem
i udawał, że poprawia łańcuch w rowerze. Gdy zobaczył, że wyszedłem na ulicę i
skierowałem się do miasta, wsiadł na rower, wyminął mnie i pojechał naprzód. Jeszcze nic nie
przewidywałem. Kiedy uszedłem około stu metrów od rzeźni zastąpił mi drogę na chodniku
nieznajomy mężczyzna, który wskazując ręką na stojący na jezdni samochód osobowy, kazał
mi do niego wsiąść mówiąc: „Proszę, proszę do samochodu”. W pierwszej chwili nie
wiedziałem o co chodzi i powiedziałem, że nie mam czasu na takie zabawy bo spieszę się na
posterunek. I dopiero teraz, gdy on powiedział: „Właśnie na posterunek”, domyśliłem się, że
zostałem aresztowany i zająłem wskazane mi miejsce w samochodzie obok ubeka Kowalika,
którego wtedy jeszcze nie znałem. Samochód ruszył w stronę miasta, a gdy minęliśmy most,
skręcił w ulicę Legionów i zatrzymał się. Ten ubek, który mnie zatrzymał, wyskoczył z
samochodu, pobiegł w zarośla nad rzeką, gwizdnął na palcach w kierunku rzeźni, wymachał
ręką znak nakazujący zbiórkę (zejście ze stanowiska) i wsiadł do samochodu. Pojechaliśmy
ulicami: Legionów, Pl. Wolności, 1 Maja, Rapackiego i Wrocławską. Popędziliśmy szosą do
autostrady. Po pół godzinie byliśmy już we Wrocławiu.
Przywieziono mnie do WUBP we Wrocławiu. W aresztowaniu mnie brało udział dwóch
ubeków, z których jeden to Kowalik z PUBP w Jaworze, drugi (kierujący całą akcją) był z
WUBP we Wrocławiu, o którym nic bliższego nie wiedziałem. Zaraz po wejściu do gmachu
WUBP, gdy tylko drzwi się za mną zamknęły, ubek z Wrocławia przywitał mnie silnym
kopnięciem w tylną część ciała. Nie spodziewając się tego upadłem nosem na schody.
Zacząłem krwawić. Była to podobno kara za to, że jako aresztant szedłem z rękami
opuszczonymi normalnie w dół, a należało skrzyżować ręce na plecach, o czym wtedy jeszcze
nie wiedziałem. Zaciągnięto mnie do biur, gdzieś na czwarte piętro, i od razu przystąpiono do
przesłuchiwania. Przyszedł kapitan, który kierował przesłuchaniem. Był on przełożonym tych
ubeków, którzy mnie aresztowali, bowiem składali mu meldunek o jego przebiegu.
Dowiedziałem się z ich rozmowy, że miałem być aresztowany bez świadków, tzn. miano
mnie porwać do samochodu i wywieść do Wrocławia gdzie WUBP posiadał własne
więzienie, w którym mogliby trzymać mnie nie wiadomo dokąd i nikt by o tym nie wiedział.
Kapitan gniewał się bardzo na swoich ubeków, że są świadkowie mojego aresztowania (te
dwie koleżanki biurowe) mówiąc: „Co do cholery, są świadkowie ?! A jaki był rozkaz, jak
było powiedziane ?!”. Kiedy tłumaczyli mu, że nie mogli inaczej postąpić, powiedział: „Tak ?
To sobie teraz róbcie sprawę !”. W tym czasie były takie przypadki (w Jaworze też), że ubecy
porywali ludzi z ulicy do samochodów i wszelki ślad po nich ginął, bo władze twierdziły, że
takich osób nie ma w ich dyspozycji. Później dowiedziałem się od więźniów, że w tym
właśnie czasie w więzieniu WUBP we Wrocławiu przebywało około 2 tysiące ludzi, którzy
siedzieli tam po 2 - 3 lata bez sprawy i nikt o nich nie wiedział.
Przesłuchiwanie trwało bez przerwy cały wieczór, całą noc i cały następny dzień. Przez cały
ten czas stałem na nogach, w pozycji jak na baczność w odległości 5 kroków od stołu, za
którym siedzieli przesłuchujący. Co jakiś czas dla odmiany wykonywałem przysiady, a kiedy
się zmęczyłem tańczyli ze mną. W całej tej operacji brali udział: kapitan (ubek, który mnie
zatrzymał) i Kowalik. Całe przesłuchiwanie dotyczyło mojej przeszłości. Opowiadałem przez
cały czas, po niezliczone ilości razy swój życiorys (bardzo szczegółowo) i na jego tle
odpowiadałem na różne zadawane mi pytania. Przesłuchujący nie mieli żadnych konkretnych
dowodów, zarzucając mi wszystko. Oskarżali mnie o szpiegostwo na rzecz Niemiec i Austrii
w czasie I wojny światowej, o udział w napastniczej wojnie przeciwko bolszewikom w latach
1919 - 1921., o zwalczanie komunizmu w Polsce przed II wojną światową, o współpracę z
Niemcami podczas okupacji, o szpiegostwo na rzecz wywiadu angielskiego w szeregach AK i
wreszcie o wkradzenie się do pracy w administracji tu na Ziemiach Odzyskanych. Chcieli,
żebym się o coś oskarżył, żebym sam coś przeciwko sobie powiedział. Kiedy się tłumaczyłem
i logicznie odpierałem ich zarzuty, w sposób przekonujący, karcili mnie, że wdaję się w
dyskusję z nimi, a kiedy nie odpowiadałem na te ich brednie, karcili mnie, że nie chcę
odpowiadać na pytania.
Z początku trzymałem się przez długi czas i opowiadałem o sobie wszystko tak, jak było w
rzeczywistości. Później jednak byłem już w takim stanie fizycznym i psychicznym, że nie
wiem nawet co mówiłem, a mówić musiałem przez cały czas, bez przerwy. Opowiadałem o
sobie i odpowiadałem na pytania. Zeznania zostały zapisane na kilkunastu arkuszach, a
spisywał je ten, który mnie zatrzymał. Nie wiem co on tam napisał, bo podpisywałem nie
czytając ich. Byłem wtedy w takim stanie, że podpisałbym wyrok śmierci na siebie. Po
zakończeniu przesłuchania ubek, który mnie przesłuchiwał oznajmił mi, że będę musiał
siedzieć w więzieniu najmniej 5 lat, mówiąc: „Nie za to będziesz siedział, żebyś coś złego
uczynił, ale za to, kim jesteś”. Natomiast kapitan poinformował mnie, że oni mają wszelkie
sposoby i możliwości wsadzania ludzi do więzienia, mówiąc: „My możemy zatrzymać
każdego człowieka spotkanego na przystanku tramwajowym, o którym nic nie wiemy, a po
kilku dniach śledztwa, będziemy go mogli wsadzić na 5 lat więzienia”.
Wieczorem 18 sierpnia 1950 r. Kowalik przywiózł mnie do Jawora. Zamknęli mnie w
piwnicach PUBP w celi nr 3. Siedziałem sam jeden, w ścisłej izolacji, żebym nie mógł się z
nikim widzieć. Wypuszczano mnie osobno na korytarz do mycia lub po jedzenie. 19 sierpnia
przyszedł do mojej celi dr Borysowicz przeprowadzający kontrolę aresztantów względem
zawszenia. Domyślałem się, że zawiadomi on moją rodzinę, że tu jestem. I tak rzeczywiście
się stało. Tego samego dnia po południu otrzymałem z domu czystą bieliznę. Potwierdziło to
moje przypuszczenia. Byłem pewien, że rodzina wie gdzie jestem. 20 sierpnia przysłano mi
"wtyczkę" tzn. wsadzono do mnie człowieka, który miał wybadać w rozmowie ze mną co
ukrywam i czego się obawiam. Był to taki złodziejaszek, były milicjant, który znał mnie
jeszcze z pracy w referacie wojskowym. Powiedział mi zaraz na początku po co go do mnie
wsadzili. Po kilku godzinach komendant Gawroński zabrał go z celi i wypytywał na korytarzu
czy coś powiedziałem. Zrobił to tak niezręcznie, że wszystko słyszałem. Następnego dnia
zainteresował się mną sam szef PUBP, kapitan, który przyszedł, żeby mnie obejrzeć i od razu
skarcił mnie, że mu się źle zameldowałem. Po kilku dniach przyjechał z Wrocławia kierownik
wydziału śledczego WUBP, major (Żyd), który sam mnie przesłuchiwał w obecności jednego
z ubeków. Trwało to dość długo, aż w końcu oświadczył mi, że czeka mnie trzykrotna kara
śmierci: za udział w wojnie przeciwko bolszewikom, za gnębienie komunistów przed wojną i
za współpracę z hitlerowcami w mordowaniu ludzi podczas okupacji, po czym rozkazał
obecnemu ubekowi, żeby mi zgolono brodę, i odjechał. Następnego dnia komendant
Gawroński zawiózł mnie samochodem do więzienia, gdzie ogolono mi brodę. Skorzystałem z
tej okazji i kazałem sobie też obciąć włosy. Co uczyniono i odwieziono mnie z powrotem.
Zmieniłem się przez to tak, że gdy następnym razem przyszedł do mnie dr Borysowicz nie
poznał mnie wcale, chociaż ze mną rozmawiał. Chcąc się dowiedzieć czegoś o mnie, poszedł
zapytać komendanta Gawrońskiego.
Nastały teraz dla mnie bardzo ciężkie dni. Przesłuchiwano mnie intensywnie, bez przerwy,
dzień i noc. Kiedy opadałem z sił i padałem ze zmęczenia, ubek mówił: "Co, chory jesteś na
serce? Ja nie jestem lekarz i nie muszę się znać na tym". Wmawiano mi najrozmaitsze rzeczy
i przypisywano mi winę za wszystko, co się w Polsce wydarzyło. Przez cały czas siedziałem
sam jeden w celi nr 3. Trzymano mnie w ścisłej izolacji w celi przeznaczonej dla czterech
ludzi. Prawie całą powierzchnię celi zajmowała drewniana prycza. Przez cały dzień od
pobudki o 5 rano do apelu o 21 trzeba było siedzieć na pryczy. Leżeć nie było wolno, a
spacerować nie było gdzie. W nocy często wyciągano mnie na przesłuchania, które
prowadził przeważnie sam szef - kapitan. Sprawę moją prowadził zastępca szefa porucznik
Boczek, który za to, że nie chciałem się przyznać do niczego, karał mnie często karczem.
Karzec to była wnęką pod schodami, gdzie wsadzano mnie na noc bez ubrania. Po
przesiedzeniu tam nocy na betonowej posadzce miałem zawsze podwyższoną temperaturę i
trząsłem się z przeziębienia.
Dwa miesiące pobytu tam w piwnicach i forsowne tempo śledztwa wyczerpały mnie zupełnie.
Straciłem pamięć i rachubę czasu. Nie byłem w stanie zliczyć dni w tygodniu, straciłem 60 %
wzroku, jąkałem się i nie potrafiłem odpowiadać bez zacięcia. Przez cały ten czas nie
mówiono do mnie inaczej, jak: "ty w k... p...". Tu w Jaworze znowu spisano moje zeznania do
protokołu. Spisał je por. Boczek, ale też nie wiem dokładnie co on tam napisał, bo kiedy
byłem u kresu sił, wyczerpany zupełnie, powiedziałem do niego żeby sobie napisał co mu jest
potrzebne, a ja mu to podpiszę. I podpisałem. Myślałem, że zanim dojdzie do rozprawy
sądowej powinien mnie przesłuchać jakiś sędzia, jak to było przed wojną, któremu mógłbym
powiedzieć prawdę obalając to co napisał ten ubek, ale niestety w ludowej sprawiedliwości
jest zupełnie inaczej. Nie dopuszczono mnie przed żadnego sędziego.
16 sierpnia 1950 r. w poniedziałek odprowadzono mnie do więzienia. Prowadził mnie
komendant Gawroński trzymając w ręce pistolet gotowy do strzału. Do moich akt
urzędowych była dołączona jakaś notatka por. Boczka, bo Gawroński dał ją do przeczytania
naczelnikowi więzienia i jego zastępcy - specowi. Dopiero tu w więzieniu dowiedziałem się
od przodownika - komendanta, że jestem oskarżony z art. 1 dekretu z 31 sierpnia 1944 r. o
ludobójstwie, tzn. o współpracę z hitlerowcami. Groziła mi kara śmierci, bo z tego artykułu
można było skazać tylko na śmierć, tak tam było wyraźnie napisane. O tym, że byłem
oskarżony z art. 1 dekretu o ludobójstwie pisał też do mojej żony i Miecia adwokat Winiarski
z Kielc w liście z 21 grudnia 1950 r.
Przez trzy dni siedziałem na zborniaku, pomiędzy złodziejaszkami. Potem wsadzono mnie do
celi 13 na III piętrze (I oddziału śledczego), skąd okna wychodziły na ulicę Chrobrego, ale
okno celi 13 było zasłonięte koszem blaszanym tzw. blindą. W celi tej zastałem: St. Drążka byłego komendanta Posterunku PP w Rozwadowie (art. 2 dekretu o ludobójstwie), St. Szweda
- służył podczas okupacji w policji ukraińskiej (art. 1 dekretu o ludobójstwie) i W.
Chomiczewskiego - służył podczas okupacji w niemieckiej policji pomocniczej w
białostockim (art.1 dekretu o ludobójstwie). Byliśmy więc wszyscy czterej dobranymi
zbrodniarzami i trzymano nas w celi z zasłoniętym oknem, żebyśmy nie oglądali światła
bożego.
Kiedy przyszedłem do celi 13 wyglądałem na obłąkańca. Prosiłem moich współtowarzyszy,
aby ze mną jak najwięcej rozmawiali, rozruszali mnie i pobudzili do normalnego życia.
Bardzo zeszczuplałem i musiałem zszyć spodnie o 15 cm. Potwierdziły się podejrzenia o
dużej utracie wzroku, gdyż przez okulary, w których przed aresztowaniem pracowałem w
biurze, nie widziałem teraz nic, nawet gazety nie mogłem przeczytać. Najgorsze było to, że
pozbawili mnie mojej długiej brody, którą zapuściłem sobie i postanowiłem nosić przez cały
czas okupacji Polski przez bolszewików - jako znak protestu przeciwko tej okupacji i niewoli.
Teraz w więzieniu nie mogło być mowy o zapuszczeniu brody.
Przy wybitnej pomocy towarzyszy niedoli więziennej, którzy intensywnie, ale w odpowiedni
sposób prowadzili rozmowy ze mną, odzyskałem powoli orientację i dochodziłem do siebie.
Pan Drążek miał co tydzień widzenie ze swoją żoną, mieszkającą w Złotoryi. Podczas
widzenia powiedział jej, żeby poszła do mojej żony, skontaktowała się z nią i była łącznikiem
pomiędzy moją żoną a p. Drążkiem, który znowu miał być łącznikiem między mną a swoją
żoną. Żona p. Drążka nawiązała kontakt z moją żoną i przez długi czas spotykając się w dniu
widzenia w mieście przekazywały sobie wiadomości. W ten sposób mimo, że ja przez cały
czas nie otrzymywałem widzenia, bo tego wymagało dobro sprawy w pojęciu władzy
ludowej, dzięki pp. Drążkom miałem co tydzień z domu żywe słowo o tym, czego w listach
nie można było napisać. Trwało tak od listopada 1950 r. do marca 1951 r., kiedy któryś z
ubeków podpatrzył w mieście, że moja żona spotyka się z p. Drążkową. Przeniesiono
wówczas p. Drążka do innej celi.
Pierwsze więzienne święta Bożego Narodzenia spędziłem w celi 13 z pp. Drążkiem,
Szwedem i Chomiczewskim. Przykre to były święta, za kratami, ale bez porównania lepsze
od tych, jakie mnie czekały w przyszłości. W dzień wigilijny otrzymaliśmy wszyscy z domów
paczki żywnościowe. Były w nich opłatki, więc święta spędziliśmy po katolicku i całkiem po
ludzku. Można było jeszcze śpiewać pieśni religijne (rano po apelu i wieczorem przed
apelem), więc śpiewaliśmy kolędy, żeby nawet tu za kratami utrzymać tradycję.
W styczniu 1951 r. odwiedził mnie w więzieniu ten ubek z WUBP z Wrocławia, który mnie
zatrzymał. Pytał o nadkomisarza Antczaka, komisarza Rosołowicza i podinsp. Wertza.
Powiedziałem mu krótko to co o nich wiedziałem, a on to zapisał w protokole i poszedł. W
mojej sprawie nic się nie robi. Siedzę wciąż bez żadnego postanowienia. Nie otrzymałem
dotąd na rękę żadnego pisma, żadnej decyzji. Ani pisemnie, ani ustnie nikt mnie nie
poinformował za co siedzę i o co jestem oskarżony. Wszyscy więźniowie mają w ręku
decyzje o tymczasowym aresztowaniu, w których powiedziane jest jasno, jakie przestępstwo
im się zarzuca. Podany jest też okres trwania aresztowania tymczasowego, przeważnie
trzymiesięczny. Ja nie mam nic i nic nie wiem. Jeszcze na początku grudnia 1950 r.
ogłoszono mi treść pisma Prokuratury Wojewódzkiej we Wrocławiu, z którego wynikało, że
moja sprawa została przekazana do Prokuratury Wojewódzkiej w Kielcach. Stąd wiem, że
siedzę do dyspozycji tej prokuratury, ale nie wiem za co.
16 lutego upłynęło już pół roku jak mnie aresztowano, a ja wciąż nie wiem dlaczego, i za co
siedzę. To są wyższe zasady praworządności ludowej, którymi ludowi demokraci górują nad
wolnym światem.
17 lutego 1951r. doczekałem się wnuka. Hani i Zdzisiowi urodził się syn. Dowiedziałem się o
tym najpierw od p.Drążka, który "powiedział" mi to znakami przez okno ze swej celi, gdy
chodziłem na spacerze po dziedzińcu więziennym. Na drugi dzień otrzymałem list od żony, w
którym informowała mnie o tym wydarzeniu. Ucieszyłem się bardzo. Tam w więzieniu, gdy
trochę się "podreperowałem", odzyskałem świadomość i równowagę duchową, przemyślałem
drobiazgowo całą sytuację w jakiej znajdowałem się w ciągu kilku ostatnich miesięcy przed
aresztowaniem. Chciałem zrozumieć przyczyny mojego aresztowania. Dochodziłem do
wniosku, że moje aresztowanie miało ścisły związek ze sprawą wyrzucenia mnie z mojego
domu przy ul. Mickiewicza 40 i ze sprawą wyrzucenia z partii obu sekretarzy powiatowych:
Gozdeckiego i Ponety. Myślę, że to oni, a zwłaszcza Poneta przyczynili się głównie do tego,
żeby mnie wsadzić do więzienia. Innej przyczyny mego aresztowania nie widziałem. Jest taka
zasada w prowadzeniu spraw sądowych, którą stosują nawet i ludowe władze sądowe, że
gdyby ktoś z Kielc miał do mnie jakieś pretensje z czasów mej pracy w Kielcach, to te swoje
pretensje musiałby złożyć tam, w Kielcach. Wówczas odpowiednie władze kieleckie - w
danym wypadku UBP - zażądałyby od tutejszych władz, by mnie aresztowano i dostarczono
tam do Kielc, bo tam przecież musiałaby być prowadzona sprawa. Najprawdopodobniej
przyjechałby tu, do Jawora, ubek z Kielc, który zabrałby mnie tam ze sobą, bo to byłaby
najprostsza droga. I tak właśnie załatwiane były podobne sprawy. Gdyby natomiast ktoś z
Kielczan oskarżył mnie tu na miejscu o jakieś nadużycia popełnione w Kielcach, gdyby mnie
w związku z tym tu aresztowały tutejsze władze, to powinny mnie przecież przekazać zaraz
do Kielc, bo tam tylko mogłoby być prowadzone dochodzenie przeciwko mnie. Fakt, że
miałem być aresztowany bez świadków jest dla mnie dowodem, że miałem siedzieć w
więzieniu WUBP we Wrocławiu tak, bez sprawy; że wobec tego władze UBP w chwili
aresztowania mnie nie posiadały nic przeciwko mnie; że zostałem aresztowany bezprawnie,
bezpodstawnie; że w ten sposób wywarto na mnie zemstę, a pochodzić ona mogła tylko od
Ponety i Gozdeckiego. Nikt inny tu w Jaworze nic do mnie nie miał. Fakt, że aresztowano
mnie i przewieziono do WBUP we Wrocławiu, skąd po 2 dniach przywieziono mnie do
Jawora, jest dla mnie dowodem, że władze UBP w chwili aresztowania nie dysponowały
żadnymi dowodami przeciwko mnie. Mieli widocznie zamiar trzymać mnie tam we
Wrocławiu w nieskończoność, a gdy to im się nie udało, nie wiedzieli co ze mną zrobić i
dlatego zostałem odesłany do Jawora, żeby tu na miejscu szukać dowodów przeciwko mnie.
Uważam, że aresztowanie mnie doszło do skutku ponieważ naganiacze partyjni, udający
prawdziwych demokratów ludowych, żeby mnie usunąć z pracy w administracji okrzyknęli
mnie, że jestem przedwojennym komisarzem policji, że gnębiłem przed wojną komunistów,
że współpracowałem z hitlerowcami w czasie okupacji itp. Zaraz po tym wynikła sprawa
wyrzucenia mnie z mojego domku, a w kilkanaście dni po tym wyrzucono z partii obu
sekretarzy powiatowych. W tych warunkach ci dygnitarze, którzy postanowili aresztować
mnie, łatwo mogli przypuszczać, że po zamknięciu z łatwością będą mogli zdobyć przeciwko
mnie dowody winy, jeżeli nie takiej to innej. W ludowej sprawiedliwości mówi się przecież,
że "O ile jest człowiek podsądny, to artykuł przeciwko niemu musi się znaleźć". Tak było i ze
mną. Wsadzili mnie i teraz szukali artykułu. Szukali przeciwko mnie dowodów winy.
Winy, której ja nie popełniłem.
Tu w więzieniu można sobie dopiero wyrobić właściwe pojęcie o tym co się dzieje w naszej
ludowej demokracji, ludowej sprawiedliwości i moralności, która reklamowana jest tak na
każdym kroku. Tu się wszystko widzi bezpośrednio, gołym okiem: walkę klas, dyktaturę
proletariatu i nade wszystko wspomnianą już ludową sprawiedliwość. Przeważają więźniowie
sądzeni za sprawy polityczne lub wtrąceni do więzienia z przyczyn politycznych. Za sprawy
polityczne siedzi cała masa różnych demokratów ludowych, złodziejaszków i wyrostków,
którzy nigdy nic wspólnego z polityką nie mieli. Przykładem niech będzie fakt, że przez kilka
dni siedziałem z 18 letnim chłopcem pochodzącym z Zawiercia, który teraz mieszka na
terenie powiatu złotoryjskiego. Chłopiec ten na zabawie - podczas bójki, po pijanemu - zerwał
ze ściany portret Stalina i począł nim bić po głowach swych przeciwników. Milicjantów,
którzy zaczęli interweniować w tej bójce i posądzili chłopca o sponiewieranie godności boga
komunistycznego, nazwał pachołkami Stalina. Wytyczono mu proces sądowy o tzw.
propagandę, po którym został skazany na 6 lat więzienia. W ten sposób wyrostek, chuligan
został więźniem politycznym, chociaż z polityką nie miał on nigdy nic wspólnego.
Podobnych wypadków było wiele. Opowiadał mi jeden więzień pochodzący z Miłkowic
(powiat legnicki) o takim przypadku. Jeden z gospodarzy w rozmowie z tamtejszym
dygnitarzem partyjnym, w żartach, poprawił temu człowiekowi krawat. Czyniąc to, wiejskim
zwyczajem chwycił go jedną ręką za spodnie w kroczu, a drugą za krawat. Poczytano to za
naśmiewanie się z czerwonego krawatu, z demokracji ludowej i wytyczono mu proces
sądowy za propagandę, za co został skazany na 3 lata więzienia. Z przyczyn politycznych
siedzi w więzieniu olbrzymia ilość ludzi. Porządni, dobrzy synowie Ojczyzny, ci którym
państwo ludowe odebrało jakikolwiek majątek gniją teraz w więzieniu, żeby się prędzej
wykończyli. W ten widocznie sposób ma się wypełnić sprawiedliwość dziejowa.
22 marca 1951 roku. w Wielki Czwartek przeniesiono mnie do celi 37 na I piętrze z oknem
(już nie zasłoniętym) na ulicę Chrobrego. Święta wypadły mi dość możliwie. W Wielką
Sobotę cała czwórka z naszej celi zakupiła sobie w kantynie po 1 kilogramie kiełbasy, więc
Wielkanoc 1951 r. wypadła w miarę przyzwoicie.
Po świętach wezwał mnie do siebie - celem wystawienia karty zdrowia - dr Zieliński. W
trakcie rozmowy dowiedziałem się od niego, że Mieczysław pracuje nadal w Pogotowiu
Ratunkowym. Nadal siedzę bez żadnego postanowienia i decyzji. Wszyscy mi mówią, że
ubeki nie mają przeciwko mnie żadnych dowodów winy. Sam wiem, że tak jest, bo gdyby
takie dowody posiadali to robiliby krzyk, a tak nie dają mi nic, żebym się nie skarżył, żebym
siedział pod ciągłą groźbą kary śmierci i jak najprędzej się wykończył.
31 marca 1951r. będąc w celi 37 słyszałem, jak strażnik z kancelarii, który roznosił po
naszym oddziale urzędową korespondencję rozmawiając na korytarzu pod naszą celą z
oddziałowym mówił, że ja jestem tego dnia przewidziany do zwolnienia. Sam na własne uszy
usłyszałem, że mam być zwolniony. Co ja wtedy przeżyłem! W chwilę po tym fakcie, gdy
wyszliśmy do łaźni przyszedł tam specjalnie za mną korytarzowy (więzień), który też mi
powiedział, że jestem wyznaczony tego dnia do zwolnienia i będę zwolniony na pewno,
ponieważ on widział w kancelarii pismo w tej sprawie. A mówi mi o tym dlatego, bo chce,
żebym ja po wyjściu z więzienia odwiedził jego żonę (tu w Jaworze) przekazując jej
wiadomości, o których nie mógł pisać w listach, ani powiedzieć w trakcie widzenia.
Czekałem tego dnia do apelu. Nie zwolniono mnie. A więc siedziałem dalej. Myślę, że pismo
w sprawie zwolnienia mnie było naprawdę i że naprawdę miałem być zwolniony, ale
sprzeciwiły się temu miejscowe ubeki.
W końcu kwietnia 1951 roku doręczono mi odpis aktu oskarżenia sporządzonego przez
wiceprokuratora wojewódzkiego w Kielcach M. Ostojskiego. Oskarżono mnie z art.5 par.1
dekretu z dnia 22.01.1946r. (Dz.U. R.P. nr 5,poz.46) tj. o odpowiedzialności za klęskę
wrześniową i faszyzację kraju. Oskarżano mnie o to, że przed wojną pracując w służbie
śledczej w Kielcach zwalczałem komunistów i gnębiłem ich, gdy byli zatrzymani. Groziła mi
za to kara do 15 lat więzienia. Jako świadków przeciwko mnie podano w akcie oskarżenia:
Władysława Pietrzyka, Tomasza Arendarskiego, Aleksandra Sochanka i Władysława
Pisarczyka. Pietrzyka i Arendarskiego znam z Kielc. Pierwszy z nich był przed wojną
komunistą, a drugi to znany awanturnik kryminalny, ale z żadnym z nich nie miałem nigdy do
czynienia. Natomiast ani Sochanka, ani Pisarczyka nie znałem i nigdy z nimi nie miałem nic
wspólnego. Nie wiem skąd ci ludzie mają do mnie jakiekolwiek pretensje i dlaczego
występują przeciwko mnie. Twierdzę, że ani tym ludziom, ani nikomu innemu w Kielcach nie
uczyniłem nic złego i nic nie jestem winien. No, ale są świadkowie, więc będzie sprawa. Fakt
że przez cały czas siedziałem jako oskarżony z art.1 o ludobójstwie dowodzi, że ubeki chcieli
mi zrobić sprawę o udział w ludobójstwie w czasie okupacji, ale nie znalazł się nikt, kto
chciałby fałszywie zeznawać przeciwko mnie. Znaleźli się natomiast oszuści oskarżający
mnie fałszywie o faszyzację życia przed wojną. Zarówno udział w ludobójstwie jak i
faszyzacja życia przed wojną przypisywane mi są bezpodstawnie i niesłusznie. Ja z tym nie
miałem nic wspólnego.
Za ludobójstwo groziła mi kara śmierci, a za faszyzację już tylko 15 lat. Choć siedzę
niewinnie jestem pewien, że dostanę wyrok skazujący. Myślę, że dadzą mi 5 lat więzienia.
Tak mi przepowiedział ten ubek z Wrocławia, twierdząc że tego wymaga obecna sytuacja
ludowej demokracji, musi wypełniać się ludowa sprawiedliwość dziejowa i krzywda ludu
musi być pomszczona: za feudalizm pańszczyźniany i za sanację faszystowską. Gdybym się
przejmował grożącą mi karą śmierci, gdybym nie potrafił wytłumaczyć sobie, że przecież
muszę siedzieć niesłusznie, bo taka jest demokracja w ludowej demokracji, gdybym stale
myślał tylko o tym, że jestem ofiarą - nie wytrzymałbym nerwowo i załamałbym się
psychicznie i fizycznie. Tak przeważnie działo się z ludźmi niewinnymi, którzy zapadali na
zdrowiu już po kilku miesiącach niewinnego siedzenia w więzieniu. Ja jednak starałem się nie
myśleć o grożącej mi karze. Zdawałem sobie sprawę, że siedzieć muszę niewinnie, bo moi
koledzy też niewinnie już dawno spoczywają w ziemi. Zdawałem sobie sprawę, że ja
pozostały przy życiu - muszę na swym grzbiecie wytrzymać okrutną zemstę ludu, zemstę
braci, którym ja niczego złego nie uczyniłem.
1 maja 1951 roku otrzymałem po raz pierwszy widzenie, bo dotąd widzeń nie miałem.
Odwiedziła mnie żona z Mieciem. Nie mogli poznać mnie bez brody i popłakali się.
Ucieszyłem się bardzo widząc ukochanych. Umówiliśmy się, że teraz odwiedzać mnie będą
co tydzień. Dowiedziałem się od nich, że mojej sprawy w Kielcach bronić ma adwokat
Winiarski. 8 maja 1951r. najbliżsi znowu mnie odwiedzili przyrzekając, że za tydzień też
przyjdą do mnie. Stało się inaczej. 11 maja 1951 milicjant przewiózł mnie pociągiem do
Wrocławia, przekazując mnie tam plutonowi operacyjnemu MO, skąd miałem być
przewieziony do więzienia w Kielcach. W drodze z Jawora do Wrocławia - na stacji w
Jaworze - poprosiłem p. Ugniewskiego, a na stacji w Legnicy p. Michalskiego, żeby
powiadomili moją żonę o tym, że mnie wywożą do Kielc.
Tymczasem osadzono mnie w areszcie Komendy Miasta MO we Wrocławiu, w celi etapowej,
gdzie miałem czekać na transport do Kielc. Warunki tam były bardzo podłe. Obuwie
zostawiało się na korytarzu. W celi, gdzie była betonowa podłoga przebywaliśmy cały czas
boso. Była tam też prycza - tylko z desek - na której leżeliśmy bez sienników i bez koców.
Tylko na gołych deskach. Jedzenie dawali nam w miskach, ale bez łyżek. Musieliśmy jeść
zupę wybierając zawartość palcami lub chłepcząc jak prosięta. Cela była przepełniona
ponieważ stale przywożono nowych więźniów, nikogo nie odwożąc. 18 maja 1951r.
zaczęliśmy wszyscy głodówkę. Było nas tam wtedy około 47. Nikt z nas nie przyjął śniadania
ani obiadu. Był to protest, że nas tam trzymają zamiast odwozić do miejsc przeznaczenia.
Przyszli do nas funkcjonariusze WUBP i KW MO badając powody naszej głodówki.
Zażądaliśmy, aby nas stąd wywieziono.
19 maja 1951 roku pociągiem lubelskim przewieziono mnie do Kielc. Wieziono nas trzech
skutych kajdanami. W Kielcach przedefilowałem tak w kajdanach ulicami: Wspólną, Focha,
Sienkiewicza do Kilińskiego. Środkiem jezdni. A była to sobota ok. godz.17 i całe masy
Kielczan spacerowały ulicami. Spotkałem więc po drodze wielu znajomych, ludzi którzy
widząc mnie w kajdanach - przyglądali mi się ze współczuciem i politowaniem. Przed
cukiernią Smolińskiego okazało się, że maszerowaliśmy niepotrzebnie tak daleko. Zawrócono
więc nas z powrotem i znów defilowaliśmy w stronę stacji kolejowej, aby dojść pod numer
45, gdzie mieściła się Komenda Miejska MO. Tu osadzono mnie w areszcie, gdzie
przesiedziałem do 21 maja 1951 roku. W tym dniu odprowadzono mnie do więzienia w
Kielcach. W czasie tyloletniej pracy w Kielcach bywałem bardzo często w więzieniu, dokąd
chodziłem przesłuchiwać więźniów, ale prawie zawsze przebywałem w budynku
administracji, tak, że więzienia prawie nie znałem. Osadzono mnie znów w celi zbornej nr 24,
gdzie miałem przejść kwarantannę, między złodziejami. Po kilku dniach trafiłem do celi nr
19, oddziału drugiego, gdzie siedzieli sami "zbrodniarze" z dekretu o ludobójstwo:
członkowie AK, wójtowie i sołtysi z czasów okupacji, leśniczowie i gajowi, którzy teraz mieli
sprawy z art.1 dekretu o ludobójstwie i groziła im kara śmierci. Siedziało nas tam zawsze
około 50. Spotkałem tam wielu znajomych z przed wojny i z czasów okupacji, a m.in. p.
Paluchowskiego, który przed wojną był zastępcą naczelnika więzienia w Kielcach i p.
Piskorka ze służby śledczej w Busku. Oni, podobnie jak ja, siedzieli również z artykułu 5
dekretu o odpowiedzialności za klęskę wrześniową i faszyzację kraju. Głównym świadkiem
oskarżenia w sprawie przeciwko p. Paluchowskiemu był Aleksander Sochanek.
Dowiedziałem się wówczas, że Sochanek to taki sobie pospolity złodziejaszek z Cegielni pod
Karczówką, że faktycznie siedział w więzieniu za działalność komunistyczną, ale ja z nim nie
miałem nigdy nic wspólnego. Nawet go nie znałem. Brat jego Stanisław Sochanek był przed
wojną znanym włamywaczem. Siedział wiele razy za kradzieże. Miałem z nim wiele razy do
czynienia, ale on nie miał do mnie żadnych pretensji, bo nic złego mu nie uczyniłem. W kilka
dni potem odwiedziła mnie moja żona ze Zdzisławem. Przyjechali specjalnie do Kielc, żeby
się upewnić co się ze mną dzieje, bo po wywiezieniu mnie z Jawora żona napisała zaraz do
mnie list i wysłała go z pieniędzmi do Kielc. Ponieważ ja w tym czasie siedziałem we
Wrocławiu przesyłka ta została zwrócona żonie z notatką, że nie ma mnie w więzieniu w
Kielcach. Zaniepokoiło to moich najbliższych, zupełnie słusznie, bo w tym czasie u nas w
ludowej demokracji najróżniejsze cuda. Wizyta ich ucieszyła mnie bardzo, lecz jednocześnie
żal mi ich było, że fatygowali się taki kawał drogi i że przeżywali tyle niepokoju z powodu
mojej osoby. Takie już mam szczęście, że kiedy siedziałem w Jaworze nie otrzymywałem
widzeń bo śledztwo trwało przez 10 miesięcy. Teraz zaś nie mogę mieć widzeń, bo moi
ukochani mieszkają bardzo daleko i szkoda mi ich narażać na te męczące podróże i wydatki.
Dowiedziałem się od nich, że moja sprawa wyznaczona została w Sądzie Wojewódzkim w
Kielcach na dzień 20 czerwca 1951 roku.
14 i 15 czerwca 1951r. odbywała się sprawa pp.: Paluchowskiego, Piskorskiego i Proksy.
Interesowałem się nią, ponieważ przeciwko Paluchowskiemu występował Sochanek. Sprawa
ta prowadzona była jako tzw. proces pokazowy. Było podobno ponad 50 świadków
dowodowych. Sochanek nie stawił się na rozprawę, a sędzia Jabłoński oświadczył, że nie
można mu doręczyć wezwania, bo nie wiadomo, gdzie on obecnie mieszka. Kiedy obrońcy
domagali się, żeby go tu przed sąd sprowadzić, aby zeznawał bezpośrednio przed sądem,
odczytane zostały zeznania Sochanka spisane przez ubeków. Sąd oparł się na tym przy
wydaniu wyroku. Sochanek był teraz pułkownikiem MO, komendantem wojewódzkim w
Krakowie, jakiż więc był problem z ustaleniem jego adresu zamieszkania. Pan Paluchowski
dostał 10, Proksa 8, a Piskorek 4 lata więzienia. Oprócz mnie i ich trzech siedział tu w
Kielcach p. Krakowian, były naczelnik wojewódzkiego wydziału społeczno-politycznego,
oskarżony z tego samego dekretu. Było nas więc pięciu w całym więzieniu tych
faszystowskich psów i pachołków sanacyjnych, jak nas wtedy nazywano.
19 czerwca 1951 roku odwiedził mnie po raz pierwszy mój obrońca, adwokat Winiarski, żeby
ustalić taktykę obrony w czasie rozprawy, która miała odbyć się następnego dnia tj. 20
czerwca. Pan Winiarski powiedział mi, że ta moja sprawa jest fałszywie sfabrykowana.
Twierdził też, że jedynie Sochanek może być dla mnie groźny, bo zeznania pozostałych
trzech świadków nie zawierają przeciwko mnie prawie żadnych zarzutów. Pan Winiarski
powiedział także o tym, że Sochanek występował też w sprawie p. Paluchowskiego.
20 czerwca 1951r., w środę, przed godziną 9 zaprowadzono mnie do sądu wojewódzkiego. W
przeddzień rozprawy próbowałem sobie z numeru sprawy wywróżyć wyrok. Wychodziło mi
5 lat więzienia co pokrywało się z tym, co obiecał mi ten ubek z WUBP we Wrocławiu w
pierwszym dniu śledztwa. W sądzie spotkałem swoich najbliższych: żonę z synami, siostry
Marysię i Jadwigę oraz męża Jadwigi A. Niebudka, którzy przyjechali na moją sprawę. Była
to rozprawa tajna, przy drzwiach zamkniętych. Ze strony oskarżenia stawił się tylko jeden
świadek - Wł. Pisarczyk. Pozostali trzej świadkowie: Wł. Pietrzyk, T. Arendarski i Al.
Sochanek nie stawili się do sądu. Pisarczyk stanął sprawiedliwie po mojej stronie mówiąc
prawdę, tak jak w rzeczywistości było: "Tego pana ja znam. Ja do niego nie mam żadnych
pretensji. On ścigał złodziei, a nie komunistów. Ja do tego pana nic nie mam". Sędzia
Jabłoński, który był zaskoczony takim obrotem sprawy, zaczął krzyczeć na Pisarczyka, że
stara się mnie bronić. Począł mu tłumaczyć i grozić odpowiedzialnością za fałszywe zeznania,
na co Pisarczyk oświadczył kategorycznie, że on wie co robi, zdaje sobie sprawę ze swej roli,
że mówi prawdę bo tak przysięgał, oraz w dalszym ciągu twierdził, że on do mnie nic nie ma.
Wówczas sędzia Jabłoński sięgnął do zeznań Pisarczyka spisanych przez ubeka w WUBP w
Kielcach, gdzie było zupełnie co innego napisane. Pisarczyk oświadczył wtedy, że on nie
mówił tego co jest napisane w tym zeznaniu, mówiąc, że zeznanie to zawiera nieprawdę bo
jest sfałszowane przez spisującego je ubeka. W ten sposób Pisarczyk ze świadka oskarżenia
stał się moim najlepszym świadkiem obrony. Miał w sobie jeszcze na tyle siły moralnej, że
nie chciał kłamać mówiąc prawdę, tak jak było w rzeczywistości. Teraz złożyli zeznania moi
świadkowie obrony pp.: M.Gacki - b. prezes sądu okręgowego znający mnie od 1923r.; A.
Woskresieński - sędzia sadu wojewódzkiego, który znał mnie od 1923r.; J. Łukawski - b.
prezydent miasta i wydawca "Gazety Kieleckiej" znający mnie od 1928r.; J. Stęplewski - mój
były kolega biurowy, z którym pracowałem od 1923r.; J. Brudek, u którego mieszkałem
przez kilka lat oraz Wł. Grzybowski, Wł. Szewczyk i Misztal - prawdziwi demokraci ludowi
obecnej doby. Wszyscy oni zeznali, że nigdy nie prowadziłem spraw politycznych oraz nie
miałem nic wspólnego ze sprawami komunistów.
Na wniosek mego obrońcy rozprawę odroczono do 6 lipca 1951r., żeby wezwać na rozprawę
pozostałych trzech świadków oskarżenia: Wł. Pietrzyka, T. Arendarskiego i Al. Sochanka,
którzy nie stawili się do sądu w pierwszym terminie. Po rozprawie otrzymałem tam w sądzie
widzenie z całą moją rodziną, po czym odprowadzono mnie do więzienia.
W piątek 6 lipca 1951r. poprowadzono mnie znowu do sądu wojewódzkiego na rozprawę.
Gdy szedłem do Parku z ulicy Zamkowej, spotkałem Wł. Pietrzyka, który w towarzystwie
jakiegoś oficera MO czekał na mnie na skraju Parku, widocznie, żeby mnie zobaczyć, żeby
mnie poznać. Od 1923 roku kiedy to mieliśmy ze sobą styczność minęło wiele czasu i mógłby
mieć kłopoty z rozpoznaniem mnie. Pietrzyk dobrze wiedział, że ja nie zajmowałem się nigdy
sprawami politycznymi i nie miałem nic wspólnego z komunistami. W sądzie spotkałem
czekających na mnie żonę i Zdzisia oraz szwagra A. Niebudka. Miecio nie przyjechał tym
razem na sprawę, bo składał w tym dniu końcowe egzaminy na studiach. Rozprawa potoczyła
się szybko. Pułkownik Al. Sochanek w kilku słowach potępił mnie swym zeznaniem mówiąc,
że go aresztowałem w końcu 1931 roku, przesłuchiwałem go i zmuszałem do przyznania się
do winy, wskutek czego został wówczas skazany na 4 lata więzienia. Na wyraźne zapytanie
adwokata Winiarskiego, czy Sochanek poznaje we mnie tego, kto go wówczas aresztował i
zmuszał do zeznań, Sochanek odpowiedział wymijająco, że od tego czasu upłynęło już 20 lat
i, że on nie jest w stanie teraz tak stanowczo stwierdzić, że mnie poznaje. Sędzia Jabłoński
znalazł teraz jeszcze jednego świadka przeciwko mnie - Wł. Małogowskiego z Chęcin, który
dotychczas nie figurował nigdzie w mojej sprawie. Nikt też nie składał wniosku o powołanie
go. Małogowski też zeznał przed sądem, że ja prowadziłem sprawy komunistów i, że jego
prześladowałem. Wł. Pietrzyk i T. Arendarski nie stawili się ponownie na rozprawie.
Adwokat Winiarski domagał się odroczenia rozprawy, żeby koniecznie ich sprowadzić do
sądu, przewidując słusznie, że ci dwaj świadkowie mogą stanąć po stronie prawdy i, że ich
zeznania - podobnie jak Pisarczyka - mogą wypaść na moją korzyść. Sędzia Jabłoński
oświadczył, że nie można ustalić ich obecnych miejsc pobytu, odrzucił wniosek adwokata
Winiarskiego i zamknął przewód sądowy, a następnie ogłosił wyrok - 5 lat więzienia.
Potwierdziła się więc przepowiednia ubeka z WUBP z Wrocławia. Mój obrońca zapowiedział
apelację. Otrzymałem teraz widzenie z ukochanymi. Ale jakie to było widzenie, tego do
śmierci nie zapomnę. Żona moja zachowała się bardzo mężnie jak przystało na żonę
niewinnie poniewieranego człowieka. Nie płakała, nie spazmowała choć ból nią targał, że
ledwie się na nogach trzymała, resztkami sił. Wyrażała tylko obawę, że ja nie przeżyję, że nie
przetrzymam 5 lat więzienia. A Zdziś biedny - ileż ciężkiego bólu było w jego oczach - nawet
mówić nie mógł z bólu, tak został ścięty tym wyrokiem. Żal mi ich było i musiałem się
zdobyć na ogromny wysiłek, żeby im to jakoś wytłumaczyć, żeby ich przygotować do
pogodzenia się z tym faktem. Nigdy nie zapomnę ich oczu przejętych do głębi smutkiem i
wykrzywionych bólem twarzy. Ja byłem na ten wyrok przygotowany, zdawałem sobie
przecież sprawę z sytuacji, wiedziałem, że wyrok wyznaczyli mi dygnitarze UB, a tu w sądzie
odbyła się tylko taka oficjalna strona tego wyroku. Wcale nie byłem tym zaskoczony.
Cieszyłem się, że to przedstawienie już się skończyło i uśmiechałem się nawet tak pod nosem
drwiąco i szyderczo z tej ludowej sprawiedliwości. Tak wszedłem do celi po powrocie z sądu,
a wtedy wszyscy w celi, widząc, że się śmieję i nie jestem przygnębiony, zakrzyknęli, że
zostałem uniewinniony.
Na tle mojej sprawy muszę podkreślić, że ludowe władze polityczne i sądowe ściśle ze sobą
współpracowały i uzupełniały się wzajemnie w stosowaniu bezprawia. Twierdzę, że wszystko
to co mnie spotkało było bezprawiem. Obmyślili to ubecy w tym celu, żeby mnie złamać
moralnie, żeby mnie zniszczyć, a ludowe władze sądowe pokryły to bezprawie, zatwierdziły
je swoim autorytetem. A jak to było w sądzie, jak prowadzono proces sądowy w mojej
sprawie? Prowadził ją sędzia Jabłoński, znany na terenie całego województwa kieleckiego
artysta od naciągania spraw akowców i ferowania wyroków śmierci. Na moją korzyść złożyło
przed sądem zeznania moich 8 świadków, w tym jeden czynny sędzia wojewódzki, a drugi
sędzia w stanie spoczynku. Obaj bądź co bądź zasługujący na zaufanie. Oprócz tego stanął
wyraźnie po mojej stronie i zeznał na moją korzyść jeden ze świadków oskarżenia Wł. Pisarczyk. To wszystko powinien sąd wziąć pod uwagę, bo były to zeznania oparte na
autentycznych faktach. Wziąłby, gdyby sędzia Jabłoński nie prowadził mojej sprawy
stronniczo. Pozostali świadkowie oskarżenia Pietrzyk i Arendarski powinni byli być
sprowadzeni do sądu, żeby zeznawać. Jestem pewny, że zajęliby obaj takie same stanowiska,
jak Pisarczyk, co wypadłoby na moją korzyść. Wiedział o tym również sędzia Jabłoński i
dlatego odrzucił wniosek mego obrońcy. Cały wyrok w mojej sprawie oparł sędzia Jabłoński
tylko na zeznaniu Sochanka. Dziewięciu świadków zeznało na moją korzyść, 2 uchyliło się
(nie stawili się do sądu, żeby nie stanąć po mojej stronie) a tylko jeden mnie potępił. I to
wystarczyło do wydania wyroku skazującego. Oprócz tego ja posiadałem zaświadczenie o
pełnej rehabilitacji, wydane mi na podstawie odpowiednich badań i dochodzeń przez
specjalnie do celu powołaną instytucję władzy ludowej. Tego wszystkiego sąd ludowy w
osobie prawdziwego demokraty ludowego, sędziego Jabłońskiego nie wziął wcale pod uwagę
przy ferowaniu wyroku, wyroku, który określili ubecy z góry, zaraz po zatrzymaniu mnie, tak
jak mi to jeden z nich powiedział w WUBP we Wrocławiu, a sędzia Jabłoński tylko go
ogłosił po przeprowadzeniu odpowiedniego ceremoniału, który ja nazywam farsą.
W kilka tygodni po wyroku odwiedzili mnie moi ukochani. Przyjechała cała trójka: żona i
synowie. Do śmierci będę pamiętał ich smutne oczy i zbolałe twarze. Tak przygniótł ich ból z
powodu mojego wyroku. Żona skarżyła się, że nie może się pogodzić z tym wyrokiem. Była
bardzo przygnębiona. Starałem się jej jakoś wytłumaczyć to nasze nieszczęście, uspokoić ją,
ale nie na wiele to się zdało. Jakich mogłem użyć argumentów skoro byłem pozbawiony
wolności? Dowiedziałem się, że obaj chłopcy ukończyli już studia. Miecio otrzymał dyplom
lekarza medycyny z bardzo dobrym wynikiem, a Zdziś dyplom magistra filozofii, też z oceną
bardzo dobrą. Mieli więc obaj teraz moralne zadowolenie ze swej wytężonej pracy. Ale tylko
moralne, bo i oni odczuli teraz tę ludową sprawiedliwość. Lud rozgniewał się też (ze względu
na moją osobę) na nich i mścił się. Miecia nie przyjęli na stanowisko asystenta w Klinice
Uniwersyteckiej we Wrocławiu, choć miał wcześniejsze zapewnienie o tej asystenturze. Dano
mu 3 letni nakaz pracy w Szpitalu Powiatowym w Jaworze. Zdziś jako magister filozofii
otrzymał nakaz pracy w Szkole Zawodowej w Strzegomiu i musiał przez dwa lata dojeżdżać
tam do pracy, bo dygnitarze ludowi z KP PZPR w Jaworze nie zgadzali się, żeby mógł tu w
Jaworze uczyć. Lud nie miał do niego zaufania.
Odwiedził mnie dwukrotnie adwokat Winiarski mówiąc, że moja sprawa objęta jest amnestią
z lipca 1947 roku i, że cały mój wyrok objęty zostanie przez tę amnestię. Twierdził przy tym,
że sąd popełnił omyłkę wydając wyrok w mojej sprawie, bo cała ta sprawa upadnie na
podstawie tej amnestii. Winiarski dowodził, że on wiedział o tym, iż moja sprawa podlega
amnestii, ale nie podnosił tego na rozprawie celowo, żeby uzyskać łagodny wyrok, który w
całości podlegałby amnestii. I to mu się udało. Zapewnił mnie, że teraz, gdy będzie
opracowywał apelację od wyroku w mojej sprawie, podniesie w niej sprawę amnestii.
Twierdził, że gdy sprawa znajdzie się w Sądzie Najwyższym, będzie on musiał zastosować
amnestię w mojej sprawie i tym samym ona upadnie. Nie znałem wówczas treści ustawy
amnestyjnej z 1947r. i nie wiedziałem co mam sądzić o całej tej sprawie. Niezbyt wierzyłem,
żeby ludowa władza pozwoliła mi skorzystać z dobrodziejstw amnestii. Zdawało mi się, że po
tylu zabiegach, skoro udało się im wtrącić mnie niewinnie do więzienia, to nie po to, żebym
teraz miał być z niego zwolniony. No, ale przecież mówił mi to mój obrońca, człowiek
honoru, mój znajomy z przed wojny, więc do pewnego stopnia wierzyłem mu.
W końcu października 1951 roku adwokat Winiarski odwiedził mnie i w sposób bardzo
urzędowy i sztywny oświadczył mi, że otrzymał z sądu sentencję wyroku, że napisał skargę
apelacyjną i złożył ją w sądzie oraz, że sprawa moja została już wysłana z apelacją z Sądu
Wojewódzkiego do Sądu Najwyższego. Winiarski nie uzgodnił ze mną przed tym co ma być
wyszczególnione w skardze apelacyjnej. Nie pokazał mi też tego co napisał, ani mi nawet
tego nie powiedział, a ja nie pytałem, bo zaskoczył mnie jego ton, sposób mówienia i
traktowania mnie. Wyglądało to tak, jakby był on moim obrońcą z obowiązku, a przecież
otrzymał sowitą zapłatę. Na temat amnestii nie powiedział już teraz ani słowa, tak, jakby ta
sprawa wcale nie istniała. Do dziś nie wiem co Winiarski napisał w tej mojej apelacji. Wiem
natomiast, że amnestia z 1947r. mojej sprawy wcale nie obejmowała, bo art.10 ustawy o
amnestii z dnia 22 lutego 1947r. (Dz.U.Nr 20 poz.78) w par.1 wyraźnie mówi w punkcie 9, że
nie stosuje się amnestii do przestępstw określonych w art.1-3 i 6 oraz w art.5 dekretu z dnia
22 stycznia 1946r. o odpowiedzialności za klęskę wrześniową i faszyzację kraju. Było to tak
bardzo wyraźnie napisane, że nawet laik łatwo mógł to zrozumieć. Niemożliwe jest więc,
żeby on, prawnik - i to jeden z lepszych - miał ten przepis źle zrozumieć. Kłamał więc
Winiarski, bujał mnie, ale jaki miał w tym cel - nie wiem.
Teraz po wyroku, jako więzień karno-śledczy, przeniesiony zostałem z celi 19 do 28, a
później przeszedłem jeszcze przez cele 29, 27, 44 i 6. Na zimę zadomowiłem się w celi 12,
gdzie siedziałem do sierpnia 1952 roku. Wędrując po tych celach spotykałem bardzo wielu
znajomych z gminy Samsonów i z okolic Kielc oraz wielu Kielczan z czasów partyzanckich
w AK, którzy siedzieli z dekretu o ludobójstwo. Mieli oni przeważnie kary śmierci i
dożywotnie więzienia. W celi 12 siedziałem przez 5 miesięcy ze słynnym "Barabaszem" p.
Tadeuszem Sołtysiakiem, który miał wyrok 8 lat za ludobójstwo. Z powiatu opatowskiego
siedział cały sztab AK - za ludobójstwo. Wszyscy mieli kary śmierci, dożywocia i po
kilkanaście lat więzienia. Był między nimi taki akowiec, który spalił archiwum powiatowej
komendy AK, gdy było zagrożone przez Niemców. Za to otrzymał 6 lat z dekretu o
ludobójstwo. Tu dopiero widać było tę kwitnącą ludową sprawiedliwość, tę walkę klas,
bezkrwawą rewolucję. Widać było, że gniew ludu jest olbrzymi skoro sypały się obficie kary
śmierci na tych niedobitków faszystowsko - sanacyjnych, na te resztki feudalizmu
pańszczyźnianego. Siedziałem z takimi akowcami, którzy mieli po kilka wyroków śmierci.
Między innymi "Bem" - p. Grabda z powiatu pińczowskiego miał 9 kar śmierci i kilkaset lat
więzienia za ludobójstwo. Tu w więzieniu głośno się teraz powtarzało hasło: "lud rządzi, lud
sądzi", którym szczycili się bardzo prawdziwi ludowi demokraci.
W końcu marca 1952 roku doręczono mi zawiadomienie Sądu Najwyższego z dnia 20 marca
1952 r. nr III.K.69/51, że sprawę moją wyznaczono do rozpatrzenia na dzień 12 kwietnia
1952 r. Zaraz po tym odwiedziła mnie moja żona, która powiedziała, że adwokat Winiarski
będzie bronił sprawy i, że odwiedzi mnie wcześniej, przed 12 kwietnia, żeby się ze mną
porozumieć co do linii obrony. Minęło kilka dni, przeszedł 12 kwietnia, a Winiarski wcale
mnie nie odwiedził. Myślałem, że pojechał do sądu bez porozumienia się ze mną więc
czekałem myśląc, że odwiedzi mnie po sprawie i powie jak wypadła apelacja. Czekałem tak
około 6 tygodni i nic. Po upływie tych 6 tygodni jeden z moich towarzyszy niedoli p. Wł.
Biernacki, znający moją sytuację, w czasie rozmowy z Winiarskim zapytał go co jest z moją
sprawą i dowiedział się, że Winiarski nie występował w mojej sprawie i niczego na jej temat
nie wie. Dopiero po upływie 2 miesięcy dowiedziałem się z listu od żony, że sąd rozpatrując
moją apelację zatwierdził wyrok Sądu Wojewódzkiego. Nie mogło być inaczej skoro wyrok
ten podyktowany był przez ubeków, a sądy ludowe spełniały tylko posłusznie rolę
wykonawców władzy ludowej. Winiarski nie występował w mojej sprawie tylko przekazał ją
adwokatowi M. Warniolowi z Warszawy, który wziął 1.500zł za to, że stanął w sądzie. W
sobotę 9 sierpnia 1952 roku z grupą 23 więźniów przewieziono mnie "suką" z Kielc do
Radomia. Była to grupa samych prawdziwych demokratów ludowych: b. dygnitarze partii,
MO, ORMO i wojskowi, a wśród nich było nas trzech faszystowsko-sanacyjnych psów. Nie
wiem co to miało na celu, ale domyślałem się wówczas, że ktoś życzliwy w Kielcach wpłynął
na to, aby mnie przyłączono do tej grupy, żebym się dostał wreszcie do pracy, a tu, z tą grupą
praca była bardzo odpowiedzialna, ale warunki były dobre. W Radomiu pracowaliśmy na
terenie więzienia, w introligatorstwie, przy naklejaniu okładek na dowody osobiste dla całego
woj. kieleckiego. Pracowaliśmy pod bezpośrednim nadzorem WUBP z Kielc. Odwiedzał nas
tam często szef WUBP pułkownik, a jego zastępca, major, był stale na miejscu i kontrolował
naszą pracę. Siedziałem w celi 32, a po skończeniu pracy, na początku listopada 1952r.
przeniesiono mnie do celi 6.
19 listopada 1952 roku z grupą 44 więźniów przewieziono mnie "suką" z Radomia do
więzienia w Kielcach. W grupie 8 byłem przeznaczony do OPW Dęba-Rozalin, ale
przywieziono nas do Kielc, bo taki panował zwyczaj, że wszelkie transporty z Radomia
przechodzić musiały przez więzienie wojewódzkie w Kielcach. W związku z ogłoszeniem
amnestii z dnia 20 listopada 1952r. w wyniku uchwalenia przez Sejm Konstytucji z dnia 22
lipca 1952r. zatrzymany był cały ruch transportu więźniów. Nasz transport zatrzymano w
Kielcach i musiałem tu siedzieć znowu, do 26 stycznia 1953r. Siedziałem teraz w celach
18,2,16 i 6. Spotkałem starych znajomych, poznałem nowych i przeżyłem tu w Kielcach już
drugie święta Bożego Narodzenia. Amnestia, jak można było przewidzieć obejmowała swym
dobrodziejstwem tylko prawdziwych demokratów ludowych, odbywających kary za
przestępstwa pospolite. Tacy jak ja z tego aktu łaski nie skorzystali. Sami więzienni ubecy
twierdzili, że był to twór wysoce niefortunny, nie humanitarny, dowodzący wyraźnie, że lud
nie potrafi zdobyć się na jakikolwiek odruch miłosierdzia w stosunku do urojonego
przeciwnika.
26 stycznia 1953 roku z dużym transportem 103 więźniów przewieziono mnie pociągiemwięźniarką z Kielc do więzienia w Sosnowcu-Radocha. Więzienie to było punktem
rozdzielczym więźniów pracujących w kopalniach węgla. Przez ten punkt przechodzić muszą
wszyscy więźniowie przydzielani do pracy w kopalniach węgla. Przychodzą tu więc
więźniowie z całej Polski. Przychodzą i wędrują dalej do kopalń na terenie całego zagłębia
węglowego. To istny Konstantynopol z opisów H. Sienkiewicza, targ na ludzi kwitnie tu w
całej pełni, nie ma ani chwili w ciągu dnia, żeby po dziedzińcach więzienia nie kręciły się
transporty więźniów. Jedni przyjeżdżają, drudzy odjeżdżają. Jedni przychodzą z różnych
więzień i ośrodków, żeby iść do pracy do kopalń, inni - ci z kopalń - już wypompowani z sił
do ostateczności idą do lżejszych prac na powierzchni. Ludowa władza potrafiła to
odpowiednio obmyślić i urządzić. Kiedy przyjechaliśmy tam z Kielc, panował taki olbrzymi
ruch transportów, że przez pół dnia - od wczesnego rana do obiadu - staliśmy na mrozie pod
magazynem, zanim zdaliśmy worki z ubraniami cywilnymi.
W więzieniu w Sosnowcu-Radocha zbadał mnie lekarz, żeby określić moją przydatność do
pracy. W tym samym celu badali mnie wcześniej lekarze w Radomiu i w Kielcach. Ten w
Radomiu napisał w karcie zdrowia, że nie jestem zdolny do żadnej pracy fizycznej, ale mimo
to wysłano mnie w transport. Natomiast w Kielcach wpisał mi, że nadaję się do wszelkiej
ciężkiej pracy fizycznej i na tej podstawie przywieziono mnie do pracy w kopalni węgla.
Tutejszy lekarz (Żyd) zbadał mnie gruntownie, sprawiedliwie, pod kątem mojej przydatności
do pracy w kopalni. Wpisał do mojej karty zdrowia, iż stwierdził: przewlekłe zapalenie
mięśnia sercowego, poszerzenie aorty, zwapnione dziury w prawym płucu i rozedmę płuc
oraz duże osłabienie siły wzroku, wskutek czego nie nadawałem się do pracy w kopalni.
Chciał mnie zupełnie zdyskwalifikować twierdząc, że nie wolno mi wykonywać żadnej pracy
fizycznej. Poprosiłem go, żeby mnie jednak przeznaczył do jakiejś pracy, mówiąc, że mam
siedzieć 5 lat, że siedzę dopiero 2 lata, i że zniszczę się zupełnie jeżeli nie pójdę do jakiejś
pracy. Dopiero wtedy napisał, że nadaję się do lekkiej pracy na powierzchni. Byłem wówczas
przekonany, że "robotem" w kopalni nie będę. Mimo to przewieziono mnie z początkiem
lutego 1953 r. do OPW przy kopalni "Dymitrow" w Bytomiu, gdzie z grupą takich jak ja
wałęsałem się przez trzy tygodnie po tym ośrodku, pracowałem przy przenoszeniu ośrodka do
nowych budynków, a po tym okresie czasu, w końcu lutego przewieziono mnie znowu do
więzienia w Sosnowcu-Radocha. Tam w Bytomiu, kiedy dłuższy czas przebywałem na
powietrzu, po przesiedzeniu 2,5 lat w murach więziennych, opanowała mnie dziwna niemoc,
fizyczna i psychiczna, jakieś wyjałowienie - tępota umysłowa. Stałem się kompletnym
dziadem. Nie mogłem chodzić ledwo nogi za sobą włócząc. Nie miałem wcale siły fizycznej.
A psychicznie: nie mogłem myśleć, zatraciłem pamięć i nie miałem chęci do życia. Władze
OPW: ubecy z administracji i złodzieje - dygnitarze z samorządu więźniów, chciały mnie
wepchnąć do pracy pod ziemią. Tak niby ochotniczo, z własnej woli, bo urzędowo nie mieli
prawa żądać tego ode mnie. Potrafiłem się jednak jakoś obronić przed tym. Na tym tle
zadarłem z dygnitarzami z samorządu więźniów: z obozowym, którym był jakiś złodziejaszek
(Ślązak) i z blokowym - bandyta (Cygan). On to zapowiedział mi, że go popamiętam i na
pewno popamiętałbym, ale na drugi dzień odwieziono mnie do Sosnowca-Radocha.
Spotkałem tam więźniów dosłownie z całej Polski. Z ich opowiadań wynikało, że najcięższe
warunki panowały w tym czasie w Warszawie, w więzieniu zwanym "Gęsiówka" i w ośrodku
zwanym "Monopol". Rządzili tam warszawscy złodzieje i bandyci, z których składał się
samorząd więzienny. Opowiadano, że w "Monopolu" była sala 8, gdzie posyłano za karę tych
więźniów, którzy słabo się starali w pracy. Tam złodzieje i bandyci przeprowadzali z nimi
szkolenie zamęczając niektórych na śmierć. Nie spodziewałem się wtedy, że ja sam będę
musiał przejść takie szkolenie w "Monopolu". Tu w Sosnowcu-Radocha krzyżowały się
pomiędzy więźniami wszelakie wiadomości, spotykało się najróżniejszych ludzi. Ocenialiśmy
na podstawie posiadanych wiadomości, że w tym czasie, w całej Polsce siedzi w więzieniach
i obozach ok. 3 miliony osób. Siedziałem tu teraz z 2 księżmi; jeden był z Warszawy, a drugi
z Płocka. Obaj siedzieli po kilka lat za propagandę.
6 marca 1953 roku przywieziono mnie kolejową więźniarką wraz z grupą więźniów do
centralnego więzienia tzw. CWOP w Warszawie przy ul. Anielewicza 26 (dawna ul. Gęsia).
Przyjechałem więc do tej słynnej "Gęsiówki", gdzie miałem zakosztować tej rozkoszy
wytworzonej tam przez władzę ludową, miałem jeszcze bliżej poznać praworządność ludu.
CWOP to specjalny twór istniejący tylko tam, w warszawskich warunkach. Centralne
Więzienie bez więźniów, bo więźniowie są rozmieszczeni w 5 ośrodkach pracy, a tu skupia
się jedynie centralnie administracja tymi ośrodkami. Przydzielono mnie teraz do OP 3
"Monopol", a więc dostałem się na samo dno piekła, o którym tyle nasłuchałem się w
Sosnowcu. OP 3 "Monopol" mieści się na ul. Pawiej w czteropiętrowym budynku, w którym
przed wojną mieścił się monopol tytoniowy (stąd nazwa "Monopol"), a zajmuje olbrzymi
teren Muranowa, od ul.Nowolipki, aż po Dworzec Gdański i od ul. Nalewki do ul. Okopowej.
Na tym olbrzymim terenie zbudowano obecnie 5 dużych betoniarni z budynkami
pomocniczymi i kolejkami służącymi do rozwożenia i składowania elementów budowlanych
wyrabianych w tych betoniarniach. OP 3 "Monopol" to ośrodek prefabrykacji elementów
budowlanych - nic innego więcej tam się nie robi. Otrzymałem przydział do grupy 33, która
mieszka w sali 7 na czwartym piętrze. Mieszka nas tam przeszło 300. Spotkałem tu wielu
znajomych z Kielc i z Radomia, a między innymi p. Markiewicza ze Skarżyska, z którym
siedziałem w Kielcach. Śpimy po trzech na 2 łóżkach, a łóżka są trzypiętrowe. Teraz sala 7
jest taka sławna jak dawniej sala 8. Złodzieje stanowią 85 proc. mieszkańców naszej sali.
Stanowiska grupowych, salowego i fryzjera obsadzone są przez złodziei, przeważnie
warszawskich. Na kilka dni przed moim przyjazdem złodzieje wyrzucili z ubikacji sali 7 z 4
piętra jednego z więźniów, za to że nie chciał się okupić. Spadł na betonowy dziedziniec i
rozbił się na miazgę. Po tym wypadku zakratowano wszystkie okna w sali 7 . Przez kilka dni
pracowałem z grupą 33 w I betoniarni przy wyrobie belek stropowych i płyt PP do Pałacu
Kultury i Nauki. Pracowałem stale na nocnej zmianie od godz.18 do 6 rano. Wykonywałem
prace pomocnicze. Nie pracowałem przy samym formowaniu elementów betonowych, bo tam
robota szła taśmowo, szybko, a ja byłem w tym czasie w bardzo opłakanym stanie fizycznym.
Złodzieje mieli nade mną litość i nie brali mnie do tych prac. Po kilku dniach przydzielono
mnie do hartowni, gdzie w parowych komorach hartowały się elementy betonowe wyrabiane
w I betoniarni. Przez kilkanaście dni pracowałem jako robotnik, a później zostałem
najstarszym hartownikiem i kierowałem betoniarnią w czasie nocnej zmiany. Miałem do
pomocy dwóch więźniów. Ja prowadziłem kontrolę i pilnowałem terminów zmiany pary,
doglądałem ciepłomierzy i regulowałem dopływ pary do poszczególnych komór hartowni.
Była to praca raczej umysłowa, zupełnie lekka i łatwa, a najważniejsze było to, że nie
musiałem na tym stanowisku nikim rządzić, poganiać do roboty, bo było nas trzech i każdy z
nas miał swoje zadanie z góry określone. Po pewnym czasie wyznaczony zostałem do
transportu na OP 1, na Służewcu, ale gdy już miałem wsiadać do samochodu cofnięto mnie,
bez podania powodu i pracowałem nadal w poprzednim miejscu aż do końca maja 1953r.
mieszkając stale w sali 7.
Pod koniec marca 1953r., w wielkim tygodniu, odwiedził mnie tu p. Cz. Tomaszewski, który
pracuje w fabryce samochodów na Żeraniu. Żona jego mieszka jeszcze w Jaworze. Pan
Tomaszewski odwiedził mnie, żeby się dowiedzieć jak ja tu żyję. Miał pojechać na święta do
Jawora i chciał zawieść mojej żonie wiadomości o mnie. Po świętach, po powrocie z Jawora,
8 kwietnia 1953r. odwiedził mnie ponownie przynosząc wiadomości o moich ukochanych.
W połowie maja 1953r. wezwano mnie do działu polityczno-wychowawczego, gdzie ubek
prowadzący ten dział przeprowadził ze mną rozmowę informacyjną do opinii, w związku z
podaniem żony w sprawie przedterminowego zwolnienia. Wszystko byłoby dobrze, tylko ja
twierdziłem, że siedzę niewinnie, i że wyrok jest niesłuszny. Twierdziłem tak nie uznając
żadnych perswazji ubeka i jego wynurzeń, że ludowa władza jest sprawiedliwa. Dlatego nic z
tego podania żony nie wyszło. Odpowiedź była odmowna. Później mówił mi Zdziś (syn), że
wtedy wystawiono mi tam opinię: "Skryty, nie prawdomówny, w pracy nie wyróżnia się
ponad innych". To właśnie posłużyło za podstawę do odmowy. Ja byłem przygotowany na
takie załatwienie sprawy. Byłem pewny, że przecież mnie wcześniej nie zwolnią, bo nie po to
ponieśli tyle zabiegów aby mnie wsadzić niewinnie i uzyskać wyrok skazujący, żeby teraz
wcześniej zwolnić. Gdybym się chociaż pokajał, gdybym okazał skruchę, a ja twierdziłem, że
siedzę niewinnie, bezprawnie.
Tu w "Monopolu" przeżyłem istne piekło. Mieszkałem w sali 7 pomiędzy zgrają złodziei i
bandytów. Codziennie byłem świadkiem krwawych napadów na bezbronnych, spokojnych
więźniów, których prześladowali złodzieje wymuszający okup w postaci papierosów,
żywności czy innych przedmiotów, nawet o małej wartości. Gdy taki napastowany nie chciał
dać żądanego okupu, napastnicy (występujący zawsze w grupach po kilku), bili go
niemiłosiernie deskami z łóżek do krwi, rozbijając głowę lub twarz. To było na porządku
dziennym. Nikt nie był w stanie oprzeć się tym złodziejom. Mnie okradli ze wszystkiego co
miałem tam w sali. Skradziono mi skarpetki, sweter, papier listowy i ołówki. Wszystko co
tyko dało się spieniężyć. Wiedziałem kto mi to ukradł, ale nie mówiłem nikomu, żeby mieć
spokój.
W końcu maja 1953 roku przewieziono mnie z OP3 do OP1 - Służewiec. Prowadzono tam
roboty budowlane na budowach w mieście. Tu zastałem przydzielony do grupy 33 na budowę
"Kazimierzowską" podległą bezpośrednio SOWI Departamentu Więziennictwa UBP, gdzie
pracowali sami tylko więźniowie począwszy od inżynierów kończąc na zwykłych
robotnikach. Pracowałem teraz przy budowie 3 piętrowego gmachu mieszkalnego przy ul.
Rakowieckiej 23/25/27 i Wiśniowej 50. Kiedy tam przyjechałem wybudowany był parter i
zaczynano wznosić 1 piętro od strony ulicy Rakowieckiej, a kiedy odszedłem, gmach od
ul. Rakowieckiej był już zamieszkały, a od ul. Wiśniowej mury wyciągnięto pod dach
Pozostały tylko roboty wewnętrzne do wykończenia. Z ośrodka do pracy jeździliśmy
samochodami obok pola wyścigowego, ulicami: Bokserską, Puławską, Narbuta i Wiśniową
lub Puławską, Rakowiecką do Wiśniowej. Przez całe lato pracowałem w transporcie
wewnętrznym, jako pomoc murarzy, woziłem taczką cegłę, wapno i piasek oraz wywoziłem
taczką gruz po murarzach, podawałem cegłę na transporter dostarczający ją na piętra, itp.
Znowu przydzielono mnie do grupy 9, a grupowy Wł. Kowalik tak mnie teraz rozreklamował
(że uczciwie pracuję), aż zainteresował się mną sam kierownik budowy - ubek - R. Ciekala,
który później uczynił dla mnie bardzo wiele dobrego. Szczerze i sprawiedliwie dopomógł mi
przetrwać tam całą zimę 1953/54 i postarał się, że zostałem wcześniej zwolniony.
W OP1 - Służewiec panowały zupełnie inne, lepsze stosunki niż w OP3 "Monopol".
Niepodobne jak dzień do nocy, mimo, że i tu były 3-piętrowe łóżka i spaliśmy
niejednokrotnie po trzech na 2 łóżkach. Mieszkałem tam najpierw w baraku 2, a później 3.
Teraz będąc całymi dniami na świeżym powietrzu, przychodziłem do siebie i w krótkim
czasie podreperowałem się i odżyłem.
W połowie lipca 1953r. całą załogę naszej budowy przeniesiono z OP1 do OP3 "Monopol".
Powróciłem znów do tego arcypiekła, ale teraz znalazłem tu zupełnie inne, lepsze warunki niż
poprzednio. Umieszczono nas w sali 20, zupełnie osobno od całej załogi OP3, tak, że nie
stykaliśmy się wcale z tym co się tam działo. Do pracy nadal jeździliśmy samochodami
ulicami: Gęsią, Al. Nowotki, Pl. Dzierżyńskiego, Graniczną., Pl. Grzybowskim, Al.
Chałubińskiego, Al. Wolności, Rakowiecką do Wiśniowej. W tym czasie budowany był Pałac
Kultury i Nauki, obok którego jeździłem stale dwa razy dziennie i ze wstrętem musiałem
patrzeć na ten widoczny symbol rosyjskiego panowania. Pocieszałem się tylko, że byłem już
świadkiem, kiedy po 150-letniej niewoli, Polacy burzyli podobne rosyjskie budowle. Między
innymi sobór prawosławny na Placu Saskim w Warszawie. Pracowałem teraz na budowie
fizycznie, przez cały czas. Ciężko pracowałem, bo chciałem, żeby mi zaliczono podwójnie ten
czas pracy. Doszło do tego, że odezwała się moja choroba serca. Po pewnym czasie zacząłem
miewać coraz częstsze ataki serca i nie mogłem pracować. Często nie mogłem nawet chodzić
z bólu.
W końcu września wezwał mnie do siebie kierownik budowy R. Ciekala i odbył ze mną
bardzo wnikliwą lecz przyjazną rozmowę na temat mojej sytuacji. Zgodził się on, że siedzę
niewinnie i oświadczył, że chce mi szczerze pomóc, abym prędzej wyszedł na wolność.
Zaproponował mi pracę biurową w kierownictwie budowy, przyrzekając, że on dopilnuje,
żebym miał cały czas podwójnie zaliczany. Namalował przede mną taką perspektywę, w
której widać było, że mógłbym wyjść na wolność w czerwcu, lipcu 1954, a nie w sierpniu
1955r. W związku z tym przyjąłem jego propozycję i podjąłem pracę biurową w
kierownictwie budowy, gdzie pracowałem, aż do dnia zwolnienia mnie.
W końcu października 1953r. wezwano mnie ponownie do działu polityczno
wychowawczego na rozmowę informacyjną w sprawie przedterminowego zwolnienia. Znowu
twierdziłem, że siedzę niewinnie, wobec czego nie liczyłem wcale na to, że coś z tego będzie.
Starałem się natomiast usilnie, żeby mi zaliczono podwójnie wszystkie przepracowane
miesiące, co skróciłoby mi wyrok o 14 miesięcy. Przy pomocy Ciekali uzyskałem podwójne
zaliczenia wszystkich przepracowanych miesięcy, od kwietnia włącznie, tak, że przy końcu
1953r. miałem już 9 miesięcy podwójnie zaliczonych, a koniec wyroku przypadał mi na
listopad 1954r. Na początku lutego 1954r. wezwano mnie znów do działu "B"
(bezpieczeństwa) na rozmowę informacyjną (do opinii). Kolejny raz twierdziłem, że siedzę
niewinnie, z czym zgodził się też ubek przeprowadzający ze mną tę rozmowę, wobec czego
znów nie liczyłem na nic, tym bardziej, że przed tym, w Wigilię Bożego Narodzenia, taką
sama rozmowę przeprowadzali ze mną dwaj dygnitarze w dziale polityczno-wychowawczym,
przy czym obaj po raz pierwszy (w takich moich rozmowach) zgodzili się, że siedzę
niewinnie. Ale ich zdaniem winę za to ponosi nie władza ludowa, lecz przedwojenny rząd
faszystowsko-sanacyjny, który mnie prowadził taką zgubną drogą przeciwko ludowym
demokratom.
10 lutego 1954 r. całą załogę naszej budowy przeniesiono znów z OP3 do OP1 - Służewiec.
Pracowałem dalej w biurze kierownictwa budowy, a dzięki Ciekali, zaliczano mi podwójnie
czas tej pracy, chociaż formalnie nie miałem prawa do korzystania z zaliczeń podwójnych,
ponieważ praca biurowa temu nie podlegała. Mieszkałem teraz w baraku 8. Odżyłem już
dobrze, odżywiłem się i czułbym się już teraz całkiem możliwie, gdyby nie ciągłe obawy o
żonę i dom. Po przepracowaniu lutego miałem już 11 miesięcy podwójnie zaliczonych.
Pozostało mi jeszcze 6 miesięcy do końca wyroku, które mogłem odrobić w ciągu 3 miesięcy,
czyli w czerwcu 1954 r. mogłem wyjść na wolność. Napisałem o tym do żony powiadamiając
ją, że prawdopodobnie w lipcu do niej powrócę. Zanim jednak ten list otrzymała
przeprowadziła się z Mieciem (starszym synem) do Żarowa. Przeprowadzili się tam 10 marca
1954 r. Zamieszkali przy Pl. Wolności 10. Miecio pracuje tam w szpitalu, ośrodku zdrowia,
przychodni opieki nad matką i dzieckiem oraz dojeżdża do ośrodka zdrowia w
Świebodzicach. Dowiedziałem się o tym wszystkim od żony i nawet byłem rad, że tak się
stało, że kiedy wrócę do domu to do Żarowa, a nie do Jawora, że nie będę musiał pokazywać
się w Jaworze tym wszystkim, którzy cieszyli się z tego mojego nieszczęścia. Po
przepracowaniu marca miałem 12 miesięcy podwójnie zaliczonych. Pozostały mi jeszcze 4
miesiące do końca wyroku, które mogłem odrobić w ciągu 2 miesięcy. Cieszyłem się, że już
niedługo trwać będzie ta nasza bieda, że powrócę do swoich ukochanych i, że wszystko
będzie znowu po dawnemu.
9 kwietnia 1954r. kiedy późno wieczorem powróciłem z pracy, dowiedziałem się od kolegów,
że wywołano mnie do zwolnienia.. Nie chciałem uwierzyć, nie mogłem pojąć tego, że ludowe
władze chciałyby mnie wcześniej zwolnić. Okazało się, że tak było. Z podniecenia nie spałem
przez całą noc. Chciałem żeby to nastąpiło już teraz, natychmiast. Żebym już był w domu
przy najbliższych. Żebyśmy się wspólnie radowali.
10 kwietnia 1954 roku, w sobotę przed niedzielą palmową, zostałem zwolniony z OPW
Służewiec. Było to zwolnienie przedterminowe-warunkowe na mocy postanowienia Sądu
Wojewódzkiego w Kielcach z 22 marca 1954 r. nr III.K.98/51, z którego dowiedziałem się, że
darowano mi 16 miesięcy pozostałej kary za to, że: prowadziłem się nienagannie, za
sumienny stosunek do pracy i wyróżnianie się w pracy, co dawało gwarancję, że już teraz
będę prowadził uczciwe życie człowieka pracy. Tak myślał sprawiedliwy sąd ludowy. Ja
natomiast miałem swoje odmienne wyliczenia. Na pozostałe 16 miesięcy do końca wyroku
miałem w tym czasie 12 miesięcy podwójnie zaliczonych - z marcem włącznie - więc
pozostawały mi 4 miesiące do końca wyroku, które mogłem odrobić w ciągu 2 miesięcy.
Mogłem więc bez żadnej łaski i warunków wyjść na wolność po dwóch miesiącach, czyli 23
czerwca 1954r., bo sam sobie to wypracowałem tym sumiennym stosunkiem do pracy. Tak
więc sprawiedliwy sąd darował mi tylko 2 miesiące pracy, a nie 16 miesięcy kary, a uczynił
to bardzo chytrze i w sposób przemyślany, bo obstawił mnie przy tym warunkiem, że przez te
16 miesięcy muszę się dobrze sprawować, żeby nie mieć z ludową władzą żadnych zatargów,
bo wówczas cofnięto by mi to warunkowe zwolnienie i musiałbym odbyć te 16 miesięcy. I tu,
w tym akcie dobrodziejstwa władzy ludowej widać było bardzo jaskrawo chytrze
przemyślany chwyt złośliwości przeciwko mnie. Zapędzili mnie do pracy obietnicami, że jak
będę dobrze pracował, to swoją pracą przyspieszę sobie koniec wyroku. Teraz zaś, kiedy
pozostały mi tylko 2 miesiące pracy, usłużne władze ludowe, żeby mnie upodlić, żeby
trzymać mnie dalej w napięciu nerwowym przez 16 miesięcy, zwolniły mnie wcześniej, ale
nie uznały tych moich 12 miesięcy podwójnie zaliczonych.
O godz. 14 opuściłem Służewiec i pieszo udałem się do najbliższego przystanku
tramwajowego przy ul. Puławskiej, skąd tramwajem 19 pojechałem prosto na główny
dworzec kolejowy. O godz.16,05 pociągiem jeleniogórskim odjechałem do Żarowa przez
Łowicz, Łódź, Kalisz, Ostrów Wlkp. i Wrocław. W przedziale 2 klasy było miejsce do spania,
ale nie zmrużyłem oka przez całą noc, tak byłem poruszony tam co mnie spotkało.
Denerwowałem się, chciałem znaleźć się już wśród swoich, zobaczyć wnuczęta - nowych
członków rodziny - których jeszcze nie widziałem.
11 kwietnia 1954r. około godz. 5 (w niedzielę palmową) przybyłem do mieszkania Miecia w
Żarowie na Placu Wolności 10. Zaprowadziła mnie tam p. Żebrowska.
14 sierpnia 1954r. zacząłem się starać o pracę, żeby nie być ciężarem w domu. Zwróciłem się
do Szamotowni ŻZMO w Żarowie, gdzie obiecano mi, że od 16 września 1954 r. zostanę
przyjęty. Później jednak nie przyjęto mnie z powodu nie otrzymania dla mnie etatu.
W końcu września 1954r. starałem się o pracę w biurze zawiadowcy stacji kolejowej w
Jaworzynie Śląskiej. Nawet już pracowałem przez trzy godziny 1 października 1954r., ale
kiedy zobaczyli w wypełnionej ankiecie personalnej, że siedziałem 5 lat w więzieniu, zwolnili
mnie.
Referat zatrudnienia w Świdnicy skierował mnie do pracy do zespołu młynów w Świdnicy,
ale gdy tam zaszedłem, kadrowy powiedział mi, że nie ma tam miejsca, a na skierowaniu
napisał, że stanowisko zostało już obsadzone.
Zwróciłem się teraz do PSS w Żarowie, gdzie zapewniono mnie, że zostanę przyjęty do pracy
w końcu grudnia 1954r.
5 grudnia 1954 r. odbywały się wybory do rad narodowych. Miecio został wybrany - z listy
frontu narodowego - na radnego do MRN. Ja z żoną udziału w tych wyborach nie braliśmy,
bo nie figurowaliśmy na listach osób uprawnionych do głosowania. Tego dnia przyjechali do
nas pp. E. Polanowski i S. Gruszczyński z Jawora, którzy zaproponowali mi, żebym się
przeniósł do Jawora. Zapewniali mnie, że tam łatwo otrzymam pracę, a później mieszkanie.
Zacząłem myśleć o tym poważnie.
Od 3 stycznia 1955 r. zacząłem pracować w MZBM Jaworze. Pracę załatwili mi moi dawni
przyjaciele: E. Polanowski, S. Gruszczyński, St. Górecki, A. Mikołajczyk i J. Ziętek. Do
pracy dojeżdżam koleją. Wyjeżdżam rano i wracam o 18 do Żarowa.
16 maja 1955r. otrzymałem w Jaworze mieszkanie - 2 pokoje z kuchnią. 20 maja 1955 roku
(w piątek) przeprowadziliśmy się oboje z żoną z Żarowa do Jawora, gdzie zamieszkaliśmy w
3 izbowym mieszkaniu przy ul.Poniatowskiego 10. Znalazłem się znowu w Jaworze,
pomiędzy znajomymi.
W Polsce mamy już 10 lat istnienia władzy ludowej. Teren Polski podzielony jest na 18
województw: 1-miasto stołeczne Warszawa; 2-warszawskie; 3-łódzkie; 4-kieleckie; 5lubelskie; 6-rzeszowskie; 7-krakowskie; 8-katowickie; 9-opolskie; 10-wrocławskie; 11zielonogórskie; 12-poznańskie; 13-szczecińskie; 14-koszalińskie; 15-bydgoskie; 16-gdańskie;
17-olsztyńskie; 18-białostockie. Mamy więc o jedno województwo więcej niż było przed
wojną, chociaż prawie połowę Polski na wschodzie zrabowali nam bolszewicy. Na szczeblu
centralnym mamy w tej chwili aż 40 odrębnych ministerstw resortowych; 1-spraw
wewnętrznych; 2-spraw zagranicznych; 3-obrony narodowej; 4-bezpieczeństwa publicznego;
5-kontroli; 6-finansów; 7-sprawiedliwości; 8-zdrowia; 9-pracy i opieki społecznej; 10gospodarki komunalnej; 11-łączności; 12-kultury i sztuki; 13-oświaty; 14-szkolnictwa
wyższego; 15-leśnictwa; 16-rolnictwa i reform rolnych; 17-PGR-ów; 18-skupu; 19-kolei; 20komunikacji; 21-transportu drogowego i lotniczego; 22-żeglugi; 23-górnictwa; 24-hutnictwa;
25-energrtyki; 26-budownictwa przemysłowego; 27-budownictwa miast i osiedli; 28 budownictwa wiejskiego; 29-handlu wewnętrznego; 30-handlu zagranicznego; 31-przemysłu
ciężkiego; 32-przemysłu lekkiego; 33-przemysłu drobnego i rzemiosła; 34-przemysłu
drzewnego i papierniczego; 35-przemysłu chemicznego; 36-przemysłu rolnego i
spożywczego; 37-przemysłu mięsnego i mleczarskiego; 38-przemysłu maszynowego; 39przemysłu materiałów budowlanych; 40-przemysłu motoryzacyjnego.
Jak widać z tego jesteśmy potęgą, jakiej chyba w całym świecie dotąd nie było. Myślę, że W.
Brytania w dobie największego rozkwitu imperium brytyjskiego, kiedy władała połową
świata, nie posiadała w swym rządzie 40 ministerstw, a my je mamy na 25mln
mieszkańców.
1 czerwca 1955r. przesunięto mnie na wyższe stanowisko do VI grupy płac, co odpowiada
stanowisku radcy w administracji w naszych warunkach przedwojennych. W VI grupie
zarabiam teraz miesięcznie: pobory zasadnicze 676zł + dodatek funkcyjny 76zł i
ekwiwalent na wyposażenie 50zł. Razem 832zł. Z tego potrącają mi podatek od wynagrodzeń
27,20zł. Otrzymuję więc na rękę 804,80. A jak się teraz żyje za te pieniądze: za mieszkanie
płacę 30zł miesięcznie, za prąd i gaz-20zł, za 1kg chleba - 4zł, 1kg mięsa-26zł, 1kg cukru12zł, 1kg słoniny-34zł, 1kg masła-55zł, kiełbasa 40-60zł, fasola-9zł, groch-12zł, kasza
gryczana-16zł, kartofle-2,50zł jesienią a wiosną-5zł, mydło-20zł, ubranie męskie 750-2.300zł,
pantofle męskie-800zł, buty z cholewami ok.2.500zł, futro ok. 6.000zł.
Za te 800zł, które zarabiam utrzymujemy się we dwoje z żoną bardzo nędznie. "Pędzi" się po
prostu zupkami, żeby przeżyć. Tak żyje dzisiaj olbrzymia większość, a gdzie jest liczniejsza
rodzina to jest jeszcze gorzej.
Będąc teraz w Jaworze mogłem się częściej widywać ze Zdzisławem, ale przez ten miesiąc
widziałem go tylko dwa razy. Zawsze pracuje, nigdy nie ma chwili czasu. Od godz.7 do 22
jest w szkole. Widać wyraźnie, że jest przemęczony, wyczerpany pracą. Czy ja się
spodziewałem, że tak będzie ? To mnie też przygniata i sam zaczynam zadawać sobie pytanie
po co ja swych synów uczyłem, po co ich zachęcałem do nauki, żeby teraz patrzeć na
ich biedę ?
Zdziś od 1 września 1955 r. nie pracuje już w szkole kamieniarskiej, i w ogóle nie uczy.
Odrobił 3-letni nakaz pracy i zwolnił się ze szkolnictwa ze względu na uwagi jakiegoś
dygnitarza ludowo-demokratycznego, sekretarza POP na terenie szkoły kamieniarskiej, który
postawił zarzut Zdzisiowi, że „uczy bez ideowego przekonania”. Tak teraz jest w demokracji
ludowej, że nawet języka polskiego, bo tego przedmiotu Zdzisław uczył, trzeba uczyć z
ideowym przekonaniem, no i, że taki półbożek ludowy z niepełnym powszechnym
wykształceniem, jest władny poprawiać magistra w jego zawodzie, w jego osiągnięciach.
Przeniósł się Zdzisław do pracy w PZGS na stanowisko instruktora księgowości, a 19
września pojechał na miesięczny kurs do Rabki.
Biedny chłopiec. Tyle poniósł trudów i wysiłków, żeby zdobyć dyplom magistra, żeby
zdobyć zawód nauczyciela, a teraz musi się poniewierać po PZGS, gdzie nawet średnie
wykształcenie nie jest potrzebne i to wszystko jedynie dlatego, że jest moim synem. To jest
ten szczyt wyższej sprawiedliwości ludowo-demokratycznej. Ja to nazywam rasizmem
najwyższego gatunku.
Styczeń i luty 1956 roku dały nam się tej zimy mocno we znaki. Przy końcu stycznia nastały
silne mrozy, ok. 35 stopni C, które trzymały aż do końca lutego, przy dużym śniegu i
wiatrach. Takiej mroźnej zimy nie było w Europie od czasu wprowadzenia pomiaru
temperatury - od 1776 r. Według wiadomości oficjalnych, ogłoszonych w „Trybunie Ludu” nr
57 z 25 lutego 1956 r. w Europie zamarzło na śmierć 858 osób, w tym 200 we Francji.
Później były dalsze wypadki zamarznięcia, tak że ogółem zamarzło około 1000 osób. Na
terenie powiatu jaworskiego było kilka wypadków zamarznięcia, między innymi, na terenie
gromady Pomocne. 8-letnia dziewczynka szła w dzień przez pola do domu. Zmarzła po
drodze, ręce jej zgrabiały, więc zatrzymała się pod stogiem słomy, włożyła ręce w słomę, ręce
jej przymarzły do słomy i tak zamarzła na śmierć. Ptactwo: wróble, wrony, kuropatwy zostało zdziesiątkowane przez mróz. Drzewa owocowe wymarzły. Dużo ludzi zmarło na
choroby wywołane przeziębieniem. A tu, do srogiej zimy, doszła ogromna nędza u nas w
Polsce, spowodowana gospodarzeniem władzy ludowej. Posiadamy cały górnośląski okręg
węglowy, prócz tego wałbrzyski okręg węglowy, ale węgla u nas brak, otrzymujemy węgiel z
przydziału, według ustalonych norm. Poza tym nigdzie się nie kupi więcej węgla. Drewna
opałowego bez przydziału też się nie kupi. To nie te czasy kiedy chłopi przywozili furki
drewna i sprzedawali każdemu. Tak samo jest z żywnością. Producenci rolni mają
wyznaczone tzw. obowiązkowe dostawy dla państwa. Wychodzi tak, że rolnik po odstawieniu
obowiązkowych dostaw, nie ma już produktów na swoje potrzeby, więc nic sprzedać już
nikomu nie może, a zachodzą też wypadki, że czasem musi kupować dla siebie. Przy
obowiązkowych dostawach władza ludowa płaci producentowi za dostarczone produkty
dosłownie grosze, a przy sprzedaży tych produktów konsumentowi w sklepach
spółdzielczych, bierze za nie ceny o kilkaset procent wyższe. Na przykład: za ziemniaki przy
obowiązkowych dostawach płaci się po 18 zł za 100 kg, a konsument płaci za nie 250 zł
jesienią i 500 zł zimą, wiosną i na przednówku; za żyto 23 zł i 250 zł - za 100 kg; za pszenicę
30 zł i 300 zł - za 100 kg; za jęczmień 28 zł i 300 zł - za 100 kg. Tak jest ze wszystkimi
artykułami spożywczymi, ze wszystkim. Państwo bierze wszystko od producenta za pół
darmo, a z konsumenta ściąga ostatnią skórę, ale jednocześnie krzyczy się, że teraz nie ma
wyzysku, że teraz dopiero jesteśmy uszczęśliwieni. Już od lat brak jest wszelkich tłuszczów i
mięsa, bo wywozi się je za pół darmo do innych krajów, ale nam tłumaczy się urzędowo
(główny komisarz od planowania Minc), że dlatego brakuje mięsa, bo teraz ludzie w Polsce
jedzą mięso, ponieważ każdego stać na jego kupno. Przed wojną tylko nielicznych,
wyzyskiwaczy, było stać na kupno mięsa i dlatego było go (i tłuszczów) pod dostatkiem.
Ludowa władza ma na wszystko wytłumaczenie, nie potrzebuje się liczyć z żadnymi
zasadami, z żadną logiką.”
I tu właściwie pamiętnik kończy się. Są jeszcze luźne notatki pisane ołówkiem m.in. o
pobycie Dziadka po ataku serca w szpitalu w dniach od 14 - 18 czerwca 1956 roku. Kolejnego
groźnego ataku, który miał miejsce w niecały rok później, 1 maja 1957 r., Dziadek nie
przeżył. Zmarł w mieszkaniu przy ul. Poniatowskiego.
Opr. Romuald Wesołowski (wnuk)
Suplement
Dziadek Stanisław wspomniał o problemach i kłopotach, z którymi spotykał się mój Tato
Zdzisław. Ubolewał nad tym. Dobrze, że nie dożył tego co spotkało mojego Ojca w kolejnych
latach. Jak był lekceważony przez (jak to Dziadek nazywał) ludowych demokratów, po
mojemu partyjniaków, bo tak się o nich w języku potocznym mówiło. Zdanie tych ludzi o
moim Ojcu to dla mnie... Choć musieli go prawdopodobnie szanować, ponieważ w którymś
tam roku, gdy pracował w szkole zawodowej (obecna Bursa) ucząc j. polskiego,
zaproponowali mu stanowisko z-cy dyrektora szkoły. Pod warunkiem, że zapisze się do partii.
Zdecydowanie odmówił. I pozostał nadal tylko nauczycielem j. polskiego.
Wprawdzie był pewien okres, że pełnił funkcję z-cy dyrektora szkoły przy ul. Wrocławskiej
(bez zapisywania się do PZPR), ale... niewiele wówczas brakowało, by narazić się partyjnym
„kacykom”.
Za naukę, za to, że nauczyli się pisać i mówić po polsku szanowali go i szanują do dziś żyjący
jeszcze jego uczniowie. Wiele razy po śmierci Taty spotykałem jego uczniów. Oby każdy
nauczyciel mógł poszczycić się takimi opiniami. Bo opinie lokalnych partyjniaczków, łącznie
z jak to się mówiło „wodzami” czyli I sekretarzami, mam gdzieś.
Szkoda tylko, że po 14 października 1977 r. pewien „wódz” podjął wobec mojego Taty
przykrą decyzję, która go „przygięła”. Wylali go ze szkoły przy ul. Wrocławskiej, z Zespołu
Szkół Zawodowych. Ponoć popełnił błąd. Jaki? Może mógłby odpowiedzieć na to pytanie
ówczesny „wódz’? Dziadka katowali czym się dało. Ojca... jak się dało.
Podjął pracę w Liceum Medycznym. Uczył dorastające panienki łaciny i polskiego. Krótko,
po drugim zawale (pierwszy miał dzięki decyzji „kacyka” w 1978 r.), zmarł w 1981 r.
A właściwie może i dobrze się stało, że mój Tato przeszedł do Liceum Medycznego, bo teraz,
gdy „ląduję” w naszym jaworskim szpitalu spotykam pracujące tam uczennice mojego Taty. I
zawsze słyszę od nich wspomnienia z lat szkolnych, z lekcji z moim Ojcem. I od razu
zaczynam zdrowieć...
Romuald Wesołowski