Tadeusz Nowak - Stowarzyszenie De Musica
Transkrypt
Tadeusz Nowak - Stowarzyszenie De Musica
Mu z y k a l i a
XI · Judaica 3
A jak królem, a jak katem będziesz
(fragment)
rozdz. 6
Tadeusz Nowak
Muzykantów na festyn zmówiono zza lasu, z drewnianego miasteczka. Była to żydowska rodzina chodząca od pokoleń
z wesela na wesele, z festynu na festyn, wracająca za las, do drewnianego miasteczka raz w tygodniu na szabas.
Dla nich, dla tych żydowskich muzykantów, żeby ich nie urazić (zresztą stało to w umowie), gotowano w specjalnie
czyszczonym piaskiem garnku koszerną kurę lub gęś. Na wszelki jednak wypadek ojciec tej muzykującej rodziny,
prymista, nosił na plecach lniany woreczek. W woreczku było zawsze kilka cebul, parę główek czosnku, przaśny chleb,
chała i kawałek pieczonej koźliny.
Ta żydowska kapela przychodziła muzykować na wesela i festyny jakby z innych stron. Wprawdzie i widziało się,
patrząc na nich wychodzących z pobliskiego lasu, z okolicznych łąk, że są z tego drewnianego miasteczka, pełnego
pobekiwania kóz, pochrząkiwania prosiaków taplających się w błocie, fruwającego pierza odzieranego z zarżniętych
kur i gęsi, króliczych i zajęczych skórek, ale niemal się czuło kołyszące się w nich: inne drzewa i inne trawy
w zwoływaniu się przepiórek, w przelocie ptaków po niebie, w piśmie wyjętych na miednicę zwierzęcych jelit i w rybie
bijącej ogonem o .morski piasek.
Dopiero gdy zaczynali grać, stawali się niepostrzeżenie takimi samymi weselnikami jak wszyscy. A ponieważ ubrani
byli w chałaty i w jarmułki i ręce ich składane do innej modlitwy, przyzwyczajone do innej roboty niż oranie ziemi,
sianie zboża, przyjmowanie na kolana nowo narodzonych zwierząt, zabijanie ich i odzieranie ze skóry, w żaden sposób
nie godziły się z rękami weselników. Dopiero gdy pochylali się nad instrumentami, to znaczy nad tą wsią siedzącą
w polu, w lesie, w baranicy, (w karczmie, żeby wyjąć z nich weselną nutę, dochodzili ze wszystkimi do zgody. Jakoż
ową nutę potrafili wyjmować tak, żeby Bóg dał wszystkim takie wyjmowanie sadu spod kopnego śniegu, koronki
z motka lnu, złotego szczygła z kawałka akacji.
Również tej niedzielnej jutrzni najpierw zobaczyłem rozwiewające się na wietrze chałaty i basy niesione na ramieniu,
i skrzypce wciśnięte pod pazuchy. Szli od lasu przez łąki. Wchodzili pojedynczo na błonie znacznie wyższe od łąk. Szli
tym pagórkowatym skrawkiem łąk, a więc szli prawie po jutrzennym niebie, bo łąki nagle ich opuściły, a błonie,
uciekające trawka po trawce pod wierzby, jeszcze im nie wyszło naprzeciw. Wiedziałem, że gdy dojdą do płotu
z przełazkiem, odgradzającego błonie od pszennego pola, zdejmą z ramienia basy, wyjmą spod pachy skrzypce
i klarnet. I zagrają. Właśnie czekałem na to ich zagranie. Pomyślałem sobie, że właśnie od tego momentu zacznie się
moje wchodzenie w festyn. Zresztą wstałem umyślnie wcześniej, żeby trafunkiem nie prześlepić pierwszej nuty na
błoniu i na sierpniowej jutrzni.
1
Mu z y k a l i a
XI · Judaica 3
Poza tym, umawiając się z Helą na festyn, spoglądając przez cały wczorajszy dzień na jej dom, widziałem ją
w czerwonych trzewikach sznurowanych wysoko, w szerokiej spódnicy i w wyszywanym staniku. Wszystko
to przywodziło mi nieustannie na myśl festyn i próbowałem nawet w stodole, w stajni, w domu i w polu, gdy wokół nie
było nikogo, zmyślonych przyśpiewek, przytupywań, próbowałem, żeby się pokazać z nimi na festynie, wrzucając
do basów po złotym, po dwa złote.
A choćbym się nawet nie umówił z Helą na dzisiejszy festyn i tak wstałbym przed jutrznią, żeby zobaczyć
wychodzących z lasu i z łąk muzykantów. Również dawniej, gdy żydowskim muzykantom zdarzało się grywać
w naszej wsi, wstawałem o jutrzni i przyglądałem się pilnie ich dochodzeniu do naszych opłotków. Nawet nie dlatego
wstawałem tak wcześnie, że tych żydowskich muzykantów z drewnianego miasteczka za lasem myliłem z tamtymi
muzykantami grającymi ongiś w Kanie Galilejskiej. Raczej dlatego, te nie mogłem pojąć, czemu idąc po pagórkowatej
cząstce błonia, tuż przed opłotkami poczynającymi naszą wieś całą w gęsim pierzu, w zwierzęcej sierści, w rozpapranej
glinie, w rozmemłanym śnie, zdejmują z pleców basy, spod pazuch wyjmują skrzypce i klarnet, i zaczynają grać.
I może jeszcze dlatego, że jako paruletni berbeć, nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie urodzi się obiecany mi źrebak,
zbudziłem się o świcie i wychodząc na próg, pierwszy raz zobaczyłem tego ojca prymistę idącego muzykować
na festyn, grającego wówczas na basach. W owym czasie prymistą tej kapeli był ojciec tego dzisiejszego ojca i on to
niósł na plecach lniany woreczek z koszernym jadłem.
A drugi raz tę żydowską muzykę widziałem i w zimie. Ale nie widziałem, jak dochodziła do wsi po podwyższonym
błoniu zasypanym śniegiem całym w zajęczych, kunich, lisich i gawronich tropach, bo w zimie o tej porze jest jeszcze
ciemno i żadne dziecko tak wcześnie nie da się ściągnąć z pieca. I ja się też wówczas nie dawałem płoszyć spod
baranicy. Tę żydowską muzykę zobaczyłem później, za dnia, gdy wyjeżdżała spod wierzb na szerokich saniach
malowanych w czubiące się koguty.
Padał śnieg, a w ten śnieg z koni, ubranych we wstążki, w dzwonki, w gałązki jedliny, sypały się płaty zmydlonego
potu. A ta żydowska muzyka stała w szerokich saniach malowanych w czubiące się koguty i wymachiwała smyczkami.
I wymachując tymi włosianymi smyczkami, wymachiwała równocześnie całą swoją istotą, żeby się na stojaka utrzymać
w saniach i nie oderwać ani na jotę od melodii. Jeszcze na dodatek śnieg, padający coraz gęściej, starał się zasypać tę
muzykę z włosianego smyczka i cyzelowanego drewna.
To sobie pomyślałem, że tej muzyce dano specjalnie takie narowiste konie, żeby ją poniosły i oderwały od melodii.
I widocznie nie bez kozery tak sobie pomyślałem, gdyż koniom udało się wreszcie uciec od tej stojącej w saniach
muzyki. I już same, ciągnąc za sobą przewrócone sanie malowane w czubiące się koguty, uciekały spod wierzb na
szerokie błonie. A żydowska muzyka, stojąca jeszcze przed chwilą w saniach, trzymająca się oburącz i całym ciałem
melodii, leżała rozrzucona na zasypanym śniegiem, a pod tym śniegiem skutym lodem błoniu.
Obok tej żydowskiej muzyki i na niej po trosze, leżały skrzypce i klarnet. A ten dzisiejszy ojciec, prowadzący muzykę
na festyn, leżał w połamanych basach. I zanim dobiegłem do tej żydowskiej muzyki leżącej na zaśnieżonym błoniu,
muzyka już się podnosiła i za jej pomocą podnosiły się skrzypce i klarnet Nie mógł się tylko podnieść ten dzisiejszy
ojciec, a dawny basista i nie mogły stanąć na drewnianej nodze załamane pod nim basy. Trzeba go było dopiero
wyciągać z basów. Ale to wyciąganie nie bardzo się udawało na leżąco. Przeto postawiono go razem z tymi basami na
oblodzonym błoniu i dwóch ludzi trzymało go pod ręce, a dalszych dwóch siłą ściągało z niego połamane basy. A gdy
się wreszcie udało postawić tego muzykanta osobno i osobno basy, usłyszeliśmy, jak ten ówczesny kawaler, a dzisiejszy
ojciec mówi do zebranych wokół weselników:
2
Mu z y k a l i a
XI · Judaica 3
— Oj, ludzie, wy ludzie kocham, wy nie wiecie, jak mi się chce śmiać. Patrzajcie, ludzie, wy, ludzie kochani, co mi ten
stwór dzisiaj wyprawił. Tyle lat ja go łaskotał po brzuchu, po szyi delikatnie pieścił, po plecach, wzdłuż pacierza całą
ręką chodził, a ten dopiero dzisiaj, na tym fajansowym błoniu, na tym interesie z lodu, jak się należy, zabeczał.
To po tym, co powiedział ówczesny chłopiec o połamanych basach, i po tym, jak się ludzie śmiali i jak się śmiała ta
żydowska muzyka, spodobała mi się ta rodzinna kapela z drewnianego miasteczka. A później jeszcze bardziej mi się
spodobała, kiedy rozbite na drzazgi basy były już posklejane i znowu mogły chodzić po weselach i po festynach
i uciekać z tych wesel i festynów przez wypchnięte łokciem okno z przebitymi gnypem plecami, z poranionym
brzuchem.
I nie przegapiłem ani razu tej żydowskiej muzyki, odkąd ten ówczesny młodzik, a dzisiejszy ojciec ożenił się
w drewnianym miasteczku i sypnęły mu się dzieci, a on coraz częściej, wyręczając ojca, przygrywał na skrzypcach.
Ale jeszcze nie całkiem opuścił te posklejane basy. I którejś wiosny, gdy jego stary ojciec, odchuchany spod śniegu,
(wyjęty spod pierzyn, przy kuśtykał do nas na wesele), on, ten ówczesny młody żonkoś, musiał grać na basach.
Ale te zawsze dobre basy grały inaczej niż zwykle. Dopiero koło obiadu, kiedy wychodząc pod wiosenny sad, położył
je brzuchem na stole, a z nich poczęły wyskakiwać po jednym, po dwa ledwie opierzone kurczątka, wszystko się
wyjaśniło. Jakoż jego żona nie mogąc się doprosić o słomiany kojec, zamieniła nań byle jak sklejone basy. To wtedy
on, młody żonkoś, a dzisiejszy ojciec z własną rodzinną muzyką, bardzo się zawstydził. Ale jakoś wybrnął z tego
zawstydzenia, powiadając, że te wielkie basy już od paru lat miały ochotę coś urodzić i wreszcie urodziły takie małe
skrzypce. To jak się to poczęcie zdarzyło, to on ina już to z głowy i te wielkie basy powierza synowi, a on odtąd będzie
za prymistę.
Wspominam tę żydowską muzykę z tego drewnianego miasteczka za lasem, idącą o Jutrzni po podwyższonym błoniu
w świetle z Betlejem, zaledwie prószącym zza wypchanych zbożem stodół, drewnianych szop, pełnych spaczonych
beczek, kół od wozu, desek i sosnowych łupek. I nawet nie potrzebuję patrzeć na tę żydowską muzykę idącą
po podwyższonym błoniu, aby ją widzieć idącą po niebie, gdyż tyle razy widziałem ją przechodzącą tamtędy, że mam
w swojej pamięci, w swoim śnie owo weselne przejście po niebie dla tej żydowskiej muzyki.
Ale dopiero teraz, po latach, wiem, że ta żydowska muzyka również wiedziała, iż ludzie, stojący na progach domów
pod sadami, na skraju błonia, widzą to ich przejście po niebie. I nie była pewna żydowska muzyka, czy ci stojący na
ganku, pod sadami nie wezmą im za złe tego przejścia po niebie. Bo przecież nie było to ich niebo, ale tej wsi
wygrzebującej się ze snu. Jakoż ich niebo zostało tam, w tym drewnianym miasteczku za lasem, i jeszcze dalej zostało,
i jeszcze dalej.
Widocznie jednak ta żydowska muzyka nie mogła się obejść bez tego przejścia po jutrzennym niebie. I dlatego
zaczynała grać, zanim weszła pod wierzby, gdzie już pachniało festynem, gdzie pod którymś z sadów pypcia można
było dostać od zapachu sposobiącego się wesela. Z dawien dawna wiadomo bowiem, że grającej muzyce wolno przejść
po jutrzennym niebie, gdyż nie idzie ona obuta w trzewiki i nie idzie boso, ale idzie tak, jak się iść powinno, cała
w skrzypcach i basach. Poza tym owo granie na tym przejściu mimowolnym czy też naumyślnym po niebie, można
było sobie tłumaczyć jako litkup składany weselnej wsi, prawowitej właścicielce niebios.
A może tu wcale nie chodziło o przejście po niebie. Bo jako żywo nikt od nas ze wsi nie próbował po nim chadzać.
Nawet ci, którzy w większe święta wiedli pod złoconym baldachimem kanonika i stać ich było na szewrowe trzewiki,
sukienny surdut i białą koszulę, i ci młodzieniaszkowie, którzy idąc w rekruty długo myli nogi w ługowanej wodzie.
I jeszcze ci, którym się uchynął rozum i próbowali w odpust wejść na kościelną wieżę i z kościelnej wieży postawić ten
3
Mu z y k a l i a
XI · Judaica 3
jeden, jedyny jak serdeczny palec kroczek, dzielący murowany kościół od wyszywanych w legionowe orły,
w skrzydlatych świętych pańskich niebios.
Może ten ojciec, prowadzący swoją muzykę złożoną z trzech synów: sekundzisty, klarnecisty i basisty, ten Abraham
Judka, przemieniał się na tym błoniu w Ojca Abrahama. I ten Abraham Judka był na tym podwyższonym błoniu
Abrahamem z Judei i jego chałat, podbity czarną podszewką z jedwabiu, rozwiewał się na wietrze, na wołaniu bożym.
I za nim nie szło tych trzech synów, ale ten jedyny syn basista, umiłowany Izaak. I chociaż ten umiłowany syn Izaak nie
niósł na plecach wiązki suszu, ale niósł te szerokie basy, które już raz, zimą, były stosem drewien, a więc mogły
w każdej chwili stać się ową wiązką chrustu.
I tak szli po tym podwyższonym błoniu ten ojciec Abraham i ten syn Izaak. I cały czas przygrywali. I jutrznia świeciła
im przez palce, przez skręcone czupryny i z większym trudem, ale też świeciła, przez cieniutkie skrzypce i sklejone
basy. I tak idących widziałem na tym podwyższonym błoniu, a więc na niebiosach, i tak też przechodzili, kiedy
przymykałem oczy. A gdy przymykałem oczy, widziałem, jak nad nimi przesuwa się miecz.
I. schodził Ojciec Abraham i syn Izaak z podwyższonego błonia, z wiejskiego nieba pełnego zwierzęcej sierści, gęsiego
pierza oraz licznych trąbek i gwizdków, na błonia obniżające się gwałtownie pod wierzby, gdzie bieliła się zbita z tarcic
platforma do tańca. Ale chociaż zeszli z podwyższonego błonia, z jutrzennego nieba wyszywanego w orły, w anielskie
skrzydła, nie zdołali uciec od Boga wołającego z jutrzni, od śmierci utajonej w przesuwającym się po niebie mieczu,
w przepływającej rzece, (w równinie przeciągającej się szeroko z drzemki, I jeszcze nie zdołali uciec od tej starej
śmierci chroboczącej, się w wiązce chrustu czy też w owych basach, które w każdej chwili można było połamać
na deseczki i drzazgi.
Szli przez nizinne błonie pod dymiące w jutrzni wierzby. A w wierzbach, jak w mieczu, w wiązce chrustu,
w połamanych basach, też była utajona: śmierć. Tam ją ujrzał mój ojciec. Stamtąd przyszła na niego.
Republikacja za: Tadeusz Nowak, A jak królem a jak katem będziesz, Państwowy Instytut Wydawniczy
("Kolekcja Prozy Polskiej XX wieku"), Warszawa 1995, rozdział 6, s. 62-66, za uprzejmą zgodą Wydawcy.
4