Tamtego lata Sekwaną nad

Transkrypt

Tamtego lata Sekwaną nad
Tamtego
AGNIESZKA BŁOTNICKA
lata Sekwaną
nad
Wydawnictwo
Nasza Księgarnia
This edition © copyright by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”,
Warszawa 2013
Text © copyright by Agnieszka Błotnicka 2013
by arrangement with Syndykat Autorów
Projekt okładki: www.designpartners.pl
Zdjęcie na okładce © Fabrice Lerouge/Onoky/Corbis
Rozdział 3
Następnego ranka od razu zajrzała do gabinetu Winklera. Siedział przy biurku z telefonem przy uchu. Gdy ją
zobaczył, nie przerywając rozmowy, nieznacznym ruchem
dłoni wskazał jej fotel przy szklanym stoliku. Ale Monika
nie usiadła; podeszła do okna, oparła się o parapet i wpatrzyła w zaniedbane podwórko za oknem (nie rozumiała, dlaczego niektóre warszawskie kamienice w oficynach
wciąż mają ściany poorane kulami karabinowymi – na początku dwudziestego pierwszego wieku sprawiało to kuriozalne wrażenie), czekając, aż szef skończy rozmawiać.
Winkler zjawiał się w pracy bardzo wcześnie, za kwadrans ósma, a w wyścigu o pierwszeństwo pokonywała go
jedynie sprzątaczka. Natomiast Piotr Chądzyński, drugi
wspólnik, prawie się w biurze nie pokazywał. Kiedy Jerzy
Winkler czuwał nad bieżącymi sprawami, jego partner biznesowy latał po świecie i nawiązywał rozmaite kontakty, licząc na to, że w przyszłości zaowocują atrakcyjnymi zleceniami. Taki podział zadań odpowiadał zarówno jednemu,
jak i drugiemu, a przede wszystkim dobrze się sprawdzał,
ponieważ od kilku lat ich zespół adwokacki funkcjonował
bez większych wstrząsów.
44
Winkler odłożył telefon na biurko, zerknął na zegarek
i spojrzał na Monikę pytająco.
– Przypomnij mi, proszę, kiedy ostatnio zjawiłaś się
w kancelarii przed dziewiątą?
Odwróciła się od okna. Na jej twarzy pojawiło się coś
na kształt uśmiechu.
– Przyszłam wcześniej, żeby ci sprawić przyjemność.
– Brzmi obiecująco.
– Myślałam wczoraj o tej sprawie, do której mnie zachęcałeś.
– I co?
– Wezmę ją.
– A wyjazd?
– Przełożę. Przekładanie wakacji weszło nam w krew,
nie będzie problemu.
– Na pewno? Nie chciałbym otrzymać od Wojtka kąśliwego SMS-a.
– Nie dostaniesz – uspokoiła go Monika. – Zresztą on
ma jakiś kontrakt na głowie, być może nawet ucieszy go
moja decyzja.
– Czyli on jeszcze o niczym nie wie?
– Nie, dzisiaj z nim porozmawiam.
– Dobrze, najważniejsze, że się zdecydowałaś. – Winkler wyszedł zza biurka, stanął obok niej i też tyłem do
okna. – Ile potrzebujesz czasu na wejście w szczegóły?
– Dwa, trzy dni.
– Czy w takim razie mogę liczyć na to, że wkrótce wskoczysz w samolot i ruszysz do Paryża?
45
– Tak.
Nie patrząc na nią, pokiwał głową.
– Wiedziałem. – Uśmiechnął się pod nosem.
– Co?
– Że złapiesz przynętę. I, prawdę powiedziawszy, byłbym
bardzo rozczarowany, gdybym musiał oddać tę sprawę komuś innemu.
– Nie przeceniaj mnie. Zawsze mogę zawalić.
– Nie zawalisz.
– Skąd wiesz?
Spojrzał na nią, odszedł od parapetu, usiadł w fotelu,
założył nogę na nogę.
– Oczy. Poznałem po twoich oczach. Znam ten błysk –
odparł pewnym siebie tonem.
„Nie, Jerzy, ty nic nie wiesz o moim błysku – pomyślała
Monika. – Nigdy nie widziałeś, jak wyglądam, kiedy naprawdę czegoś chcę. To nie twoja wina, nie miałeś ku temu
okazji, ponieważ od bardzo dawna nie pragnęłam niczego
tak bardzo, by ten błysk przywołać”.
– Tak, masz rację – powiedziała głośno. – Coś mnie
w tej sprawie zaintrygowało, a może po prostu polubiłam
tego szalonego chłopaka, Jacka Pohla. W głębi duszy dobrze mu życzę.
– Ale sentymenty na bok, tak?
– Oczywiście.
– Zapoznaj się ze sprawą, a ja już dzisiaj rezerwuję bilety do Paryża.
46
Zapadła decyzja, a Monika poczuła ulgę, jakby wydostała się poza obszar duszącej mgły i dostrzegła wreszcie
kontury czegoś swojskiego, czego barwę i kształt zna się
tak dobrze jak miejsce dawnych, dziecięcych zabaw.
Gdy opuściła gabinet Winklera, niemal natychmiast
podszedł do niej Mariusz Popławski, trzydziestoletni prawnik świeżo po aplikanturze, z którym od dwóch miesięcy
dzieliła pokój. Był w kancelarii nowy, ale mimo dość młodego wieku dorobił się już solidnych zakoli oraz wyraźnie
odznaczającego się pod koszulą brzuszka. Na docinki kolegów z tego powodu reagował kamiennym spokojem. Uważał, że prawnik musi wzbudzać zaufanie, wyglądać na kogoś, kto dobrze zna życie – bo czy komuś, kto przypomina
modela, ludzie powierzą swoje największe troski?
– Ty tutaj? Tak wcześnie? – spytał zdziwiony.
– Też się przestraszyłam. – Monika się roześmiała. – To
nie w moim stylu.
– Ach, rozumiem. Wzięłaś sprawę Pohla, tak? – Popławski zareagował, jakby doznał olśnienia.
Monika spojrzała na niego zdziwiona.
– Skąd wiesz?
– Ponieważ to ja miałem ją dostać – westchnął. – Oczywiście gdybyś jej jednak nie zechciała.
Poklepała go po ramieniu i powiedziała lekko protekcjonalnym tonem:
– Dostaniesz jeszcze wiele podobnych spraw.
– Wiem. Strzeż się!
47
– Dobrze, dobrze, zrób mi lepiej kawy – powiedziała
Monika, popychając go lekko w stronę aneksu kuchennego. – Nie wiadomo, czy nie będę do tej roboty potrzebowała pomocnika, więc się staraj – dodała.
– Aaa, w takim razie spienię ci nawet mleko.
Kiedy szli do kuchni, Winkler wyszedł z pokoju. Monika wyczuła jego wzrok na sobie i się odwróciła. Szef
uśmiechnął się do niej nieznacznie, uniósł kciuk. Skinęła mu głową i ruszyła za Popławskim.
~
Poczucie, że małżeństwo z Wojtkiem zaczyna gromadzić więcej cieni niż światła, miała już dawno, ale dopiero
na wiosnę, kiedy do Konstancina przyjechał Filip ze swoją
nową dziewczyną, zrozumiała, w jak bardzo opłakanym
jest stanie. Pomysł, aby zaprosić Filipa na weekend, zrodził się w dniu, kiedy jej poczucie wyobcowania osiągnęło
poziom kulminacyjny. Próby poważnych rozmów z Wojtkiem prawie zawsze kończyły się rozpaczliwym lawirowaniem, jakby stąpali po polu minowym, a ona nie umiała
znaleźć w sobie dość siły, aby w zdecydowany sposób zdetonować ukryte ładunki. Wojtek potrafił ją zagadać, udać
z wdziękiem małpę albo przeciwnie, zbagatelizować problem, windując go w kosmos: „Przecież nie będziemy zajmować się takimi trywialnymi rzeczami, na Boga!” (chociaż w Boga nie wierzył).
Któregoś wiosennego dnia Monika umówiła się z Filipem w restauracji na Rozbrat i tam powiedziała mu… nie,
nie powiedziała, to przypominało raczej uderzenie wezbra48
nej fali po przełamaniu tamy, bo nagle całe tłumione do tej
pory rozgoryczenie wypłynęło z niej w chaotycznym potoku słów. Potem nawet trochę się tego wstydziła. Filip słuchał
jej zaskoczony i chyba w konfuzję wpędzała go ta nieoczekiwana wylewność. Co jakiś czas pocierał dłonią policzek
i odruchowo rolował mankiet błękitnej koszuli. Ona sama
nie bardzo wiedziała, w czym właściwie miałby jej pomóc
– stawanie po czyjejś stronie w małżeńskim konflikcie było
zadaniem niezwykle kłopotliwym, ale wtedy, w restauracji,
zupełnie się nad tym nie zastanawiała. Widocznie nadszedł
odpowiedni czas, aby wyznać komuś, co czuje. Otworzenie
się przed Filipem przyszło jej o tyle łatwo, że jeszcze przed
ślubem z Wojtkiem przydarzył im się krótki romans, czuła
więc, że jej zwierzenia trafiają do kogoś bliższego niż tylko
do zwykłego przyjaciela domu. Poza tym był dyskretny, co
w jej sytuacji również miało znaczenie.
A potem Filip przyjechał do nich na weekend. Towarzyszyła mu dość pulchna młoda kobieta – Magda, sympatyczna i wesoła, ale kompletnie do niego niepasująca. Z początku Monika nie mogła zrozumieć, co go w niej pociągało,
tym bardziej że do tej pory gustował raczej w szczupłych,
nieco drapieżnych kobietach, potem jednak uznała swoje rozważania za niemądre i szybko je zarzuciła. Czy ktoś
postronny jest kiedykolwiek w stanie dotrzeć do tajemnicy
wzajemnych wpływów, gdy na ludzi działają niewidzialne
siły, pchając ich ku sobie?
Pozornie weekend upływał w beztroskiej atmosferze, ale
bystry obserwator od razu wyczułby panujące między dwie49
ma parami napięcie. Filip adorował swoją obfitą towarzyszkę, co wprawiało Monikę w zakłopotanie, szczególnie że
sama nie potrafiła wykrzesać z siebie ani krzty radosnego
wdzięku. Wojtka w jakiś atawistyczny sposób drażnił doskonały humor Filipa, chyba przeczuwał, że kryło się za
nim seksualne spełnienie. Jednak największą niechęcią darzyli się sami gospodarze, choć za wszelką cenę starali się to
ukryć. Zupełnie inaczej zachowywali się ich goście. Monika przyjrzała się im w ogrodzie, kiedy zasiedli do posiłku.
Magda i Filip, całkowicie do siebie niedopasowani, absurdalna para kochanków, spoglądali na siebie w taki sposób, jakby pragnęli się rozkraść po kawałku, a potem uciec
gdzieś w zaciszne miejsce i tam w spokoju dokonać degustacji. Promienieli. Szukali siebie nawzajem. Nawet zwykła
czynność podania chleba z plecionego koszyka stanowiła
okazję do dotyku, wymiany spojrzeń, uśmiechu. W dodatku energia, która z nich emanowała, wykraczała poza sferę erotycznej fascynacji. Dopiero po ich wyjeździe Monika
znalazła odpowiednie słowo określające to, co ich łączyło.
Czułość.
Po kolacji, w ramach zabawy w rzymskie opowieści (wygrany w tym pojedynku na barwne historie miał prawo
uczynić kogoś na chwilę swoim niewolnikiem), rozbiegli się
po terenie posiadłości w poszukiwaniu natchnienia. Monika i Filip spotkali się przy jabłonce. Wojtek i Magda znajdowali się wtedy w innej części ogrodu.
– I jak? Zdecydowałaś się? Porozmawiasz z nim? – spytał Filip, poprawiając zsuwające się z ramion prześcieradło.
50
– Chyba poczekam, to nie jest dobry moment, nie będę
przy was prała brudów.
– Monika, nie mogłem przyjechać sam.
– Wiem, nie tłumacz, rozumiem. Och, nawet gdybyś
przyjechał bez Magdy, niczego by to nie zmieniło. Sama
muszę sobie z tym poradzić.
– A wspólne wakacje? To niekiedy pomaga.
Monika pogłaskała go po ramieniu, uśmiechnęła się.
– Nie martw się mną, lepiej przygotuj swoją opowieść,
czuję, że walka będzie zażarta, a ja nie mam zamiaru skończyć jako czyjaś niewolnica.
Filip uśmiechnął się i pocałował ją w policzek.
– Aseksualnie! – mruknęła, udając obrażoną.
– Bo przyjechałem tu pomóc, a nie popsuć. – Uśmiechnął się. Zanim zniknął w ciemnościach ogrodu, objął ją
i przytulił. Pewnie nie przypuszczał, ile tym prostym, męskim gestem dodał jej wówczas sił.
~
Wspomnienie wiosennego weekendu uleciało tak szybko, jak się pojawiło.
Letni wieczór pogrążył ogród w nieco ciężkim, dusznym
powietrzu. Monika siedziała na werandzie w wiklinowym
fotelu, wpatrując się w nieruchome korony drzew, których
głęboka, soczysta zieleń nadal dominowała nad ciemniejącym powoli niebem. Werandę zaczynał ogarniać mrok, więc
zapaliła lampę stojącą na szklanym stoliku, a przywabione
blaskiem żarówki zielonkawe muszki natychmiast ruszyły
do monotonnego orbitowania nad kloszem. Cisza panująca
51
na terenie posiadłości była nie do zniesienia, usypiała i odbierała siły. A ona tak bardzo pragnęła ruchu i działania!
Przemożnej chęci, aby natychmiast ruszyć do Paryża
i rzucić się w wir sprawy Lewicki kontra Pohl, towarzyszył
niepokój, czy zostawiając przyszłość małżeństwa losowi, nie
podejmuje tym samym decyzji o rozstaniu. A przecież wcale nie była pewna, czy tego właśnie chce. Do tej pory nie
dopuszczała do siebie myśli, że nagle miałaby wyrzucić na
śmietnik kilkanaście lat wspólnego życia, w ciągu których
nie brakowało przecież chwil, gdy czuła się szczęśliwa. Teraz nie potrafiła przywołać z pamięci choćby ich aury. Żal
bywał silniejszy od radosnego uniesienia, ponieważ to, co
bolało, zostawiało zwykle trwalsze ślady niż to, co koiło.
W ich uliczce pojawił się snop światła. Reflektory omiotły krótko krzewy i ogrodzenie. Samochód Wojtka zatrzymał się przed bramą, a ta po kilku sekundach otworzyła się
bezszelestnie. Na podjeździe rozległ się odgłos przesuwającego się pod oponami żwiru, który w tej ciszy zabrzmiał
o wiele bardziej szorstko niż zwykle. Potem trzask zamykanych drzwi i szuranie kamyków pod butami.
– Hej! – zawołał ją.
Nie odpowiedziała. Wojtek dwoma zamaszystymi krokami pokonał schodki werandy i stanął obok Moniki.
– Na sucho tak siedzisz? Bez wina? – spytał.
– Za gorąco.
– Mam coś fajnego, ale pokażę ci za chwilę, wrzucę tylko rzeczy do salonu. – Nachylił się, pocałował ją w szyję,
pociągnął nosem.
52
– Mm… Ładnie pachniesz. Zaraz będę.
Zniknął za szerokimi szklanymi drzwiami. W jasnym
salonie widziała go dobrze. Rzucił teczkę na kanapę, torbę z laptopem położył obok, poluzował krawat, rozpiął
koszulę pod szyją. Świetnie wyglądał w tych dobrze dopasowanych czarnych spodniach. Na przekór rozterkom,
które czuła, wydał jej się w tej chwili bardzo pociągający.
Kiedyś podeszłaby do niego, objęła w pasie, rozpięła koszulę przy pasku, wsunęła dłonie w spodnie. Natychmiast
zrobiłoby się inaczej. Niedługo potem byliby całkowicie
przesyceni swoimi zapachami. Teraz przyglądała mu się
z obojętnością, czekając, aż do niej podejdzie. Wojtek sięgnął do rzuconej na kanapę teczki. Wyjął z niej plik papierów i ruszył z powrotem na werandę.
– Wyobraź sobie – zaczął, siadając przy stole i kładąc
wydruki na kolanach – spędziłem dzisiaj kilka godzin na
przygotowaniu szczegółowego planu naszej podróży. Lecimy z Warszawy do Frankfurtu, stamtąd do Porto, gdzie
zatrzymamy się na dwa, trzy dni, ile będziemy chcieli. Rezerwację mamy w hotelu Porto Palacio Congress, zaraz
pokażę ci zdjęcia, wyglądają nieźle. W Porto wynajmiemy
samochód i pojedziemy do Lizbony, po drodze zahaczając
o Coimbrę i Fatimę. Zastanawiałem się też, czy nie warto byłoby zobaczyć Guimarães, ale o tym możemy zdecydować już na miejscu. W Lizbonie zamieszkamy w hotelu Altis Avenida. Aha, ustaliłem też, że najlepsze ostrygi
serwują w restauracji Gambrinus, niektórzy polecają też
miejsce o nazwie Cervejaria Trindade. Co prawda ktoś mi
53
mówił, że miejscowi jedzą je w niewielkiej restauracyjce
nad samą zatoką, ale nie mógł sobie przypomnieć nazwy.
Sprawdzimy na miejscu. Monika? Dziwnie patrzysz…
Nie cieszysz się?
Cieszyłaby się bardzo, gdyby nie była taka zmęczona
udawaniem, że wszystko jest w porządku.
– Świetnie, że masz gotowy plan, przyda się, kiedy
wreszcie wyjedziemy.
– Jak to wreszcie? Jedziemy za tydzień.
– Niestety nie. – Wstała z fotela. – Za kilka dni muszę
być w Paryżu. Chodzi o tę sprawę, o której ci mówiłam.
Idę do kuchni, przynieść ci coś do picia?
– Zaraz, powiedziałaś przecież, że odmówiłaś…
– Ale przemyślałam to. Jednak chcę ją wziąć. Po prostu przesuniesz rezerwację. Znajdziemy inny termin, nie
martw się. Ponawiam pytanie: przynieść ci coś z kuchni?
– Nie martwię się, po prostu jestem zaskoczony.
Rozłożyła bezradnie ręce, dając mu do zrozumienia, że
nic na to nie może poradzić, i weszła do salonu. Wojtek
został przy stole, trzymając cały czas na kolanach wydruki z internetu. W końcu ze złością rzucił je na stół i ruszył
za Moniką.
Wszedł poirytowany do kuchni. Monika wciskała akurat do szklanki sok z limonki, przygotowując cuba libre,
nadzwyczaj prosty, ale idealny drink na parną noc.
– To chyba trochę nie w porządku – zaczął Wojtek
ostrym tonem.
– Co?
54
– Cały dzień siedziałem nad tym planem.
– Nie zmarnuje się. Portugalia nie ucieknie.
– Nie w tym rzecz. Już w ciągu dnia wiedziałaś, że nie
jedziesz, prawda? Mogłaś zadzwonić.
– A skąd mogłam wiedzieć, że nagle cię olśniło i postanowiłeś zająć się domowym planingiem?
– Co ty pleciesz?! Planuję nasz wyjazd, a nie jakąś kampanię reklamową!
– Nie krzycz. Naprawdę nie wiem, o co się złościsz – powiedziała świadoma, że te słowa jeszcze bardziej go rozsierdzą. – Przecież pojedziemy. Później.
– Żartujesz sobie? Jeszcze przedwczoraj buczałaś pod
nosem, że mam w nosie nasze wakacje! Teraz okazuje się,
że choć wcale nie mam tego gdzieś, to i tak jest do dupy. Nie
mówiąc o tym, że o swojej decyzji informujesz mnie tonem
kadrowej, która zwalania niewygodnego pracownika.
Monika nalała do szklanki odrobinę rumu i colę – wymieszała, upiła łyk. Dopiero wtedy odezwała się do Wojtka.
– Wchodzisz tutaj i mówisz mi, że coś jest nie w porządku. A ty zawsze dobrze się zachowujesz?
– Teraz zacznie się wyciąganie zbrodni?
– Nie, żadnych zbrodni, ale wpadasz tutaj wkurzony,
że zraniłam twoje uczucia, ja – kadrowa, gdy tymczasem
ty robisz to cały czas.
– Cały czas? A niby czym tak cię ranię?!
– Proszę, żebyś nie krzyczał.
– Odpowiesz na pytanie? Czym tak cię ranię?
– Och, mam zrobić listę?
55
– Bardzo proszę.
Monika sięgnęła po szklankę i usiadła przy stole. Wojtek przysiadł na jego brzegu.
– Nad listą nie chce mi się myśleć. Przypomnę ci tylko
wiosnę…
– Aha. Co wtedy zbroiłem? – Na twarzy Wojtka pojawił się uśmiech, ale taki, jakim nikogo by nie olśnił. W jego oczach czaił się gniew.
– Zmień ton, bo w ogóle nic nie powiem.
– Dobrze, słucham.
– Pamiętasz, jak na wiosnę przyjechali do nas Filip
z Magdą?
– No i…? Cały jestem w nerwach.
– Nie kpij. To też twoja strategia: zakpić, wyśmiać.
– Co ty mówisz, do cholery?! Dziwię się tylko, że podajesz przykład tamtego weekendu. Co ja niby wtedy zrobiłem?
– Nic.
– Jak to nic?! Zaczęłaś, to skończ.
– Miałeś wtedy ochotę na Magdę.
Wojtek roześmiał się szczerze rozbawiony.
– Na nią? A sądzisz, że jest w moim typie?
– Nie znam się na twoich typach. Wiem tylko, że czułam się wtedy okropnie. Zwłaszcza, kiedy zastałam was
w salonie.
– A co takiego robiliśmy?
– Wojtek, nie zgrywaj niewiniątka. Znam ten s p e c j a l n y wyraz twoich oczu.
56
– Ależ ja zawsze go miałem! Taki jestem! Dobrze wiesz,
że zdarza mi się adorować kobiety, lubię to, ale to cała moja wina, nic z tego nie wynika! – Jego ton przeszedł nagle
z gniewnego w żartobliwy. – Poza tym Magda? Pulchna,
obfita… Co miałbym z nią zrobić?
– Zostawmy to. Ta rozmowa nie ma sensu. – Monika
dopiła resztę drinka.
Wojtek wstał ze stołu, oparł się o blat kuchenny. Jego
twarz rozjaśnił nagle łagodny uśmiech.
– Naprawdę byłaś o nią…?
– Nie, nie byłam zazdrosna. Już nie – przerwała mu
gwałtownie.
– To o co chodzi?
– O nic.
– Dowiem się? – Nie ustępował.
– Wojtek, proszę, daj mi spokój.
– Chcę zrozumieć, bo inaczej będziemy się kręcić w kółko, jak pan Józef, kiedy udawał, że wie, jak zamontować
zmywarkę.
– Przypierasz mnie… Po co? O wszystkim trzeba wprost?
A może po prostu już się nie wyczuwamy?
Nie zaprzeczył, ale zwlekał z odejściem, zbyt nakręcony, aby odpuścić.
– A co to za sprawa? Naprawdę jest aż tak ważna, żeby
przełożyć wyjazd?
– Tak.
– Powiesz coś więcej? I dlaczego musisz jechać do Paryża?
57
– Do Paryża zawsze warto, jednak tym razem to konieczność. Mój klient mieszka u Chądzyńskiego.
– A kim jest ten klient? Galliano? Znowu popadł w kłopoty? – rzucił ironicznie Wojtek.
– Masz takie serdeczne nastawienie… Aż chce się opowiadać.
– O, przepraszam, ale przed chwilą rozwaliłaś nam wakacje. Jaki mam być?
– Niczego nie rozwaliłam, pojedziemy, tylko trochę
później.
– Tak, już widzę, jak radośnie podążamy do Porto.
– Dlaczego nie? Mnie humoru nie zabraknie – powiedziała Monika z lekkim sarkazmem, którego nie wyczuł.
A może jednak wyczuł, bo kiwnął głową i ruszył do wyjścia.
– Dobrze. Poczekam, aż załatwisz te swoje sprawy, teraz rzeczywiście się nie dogadamy.
Wyszedł, zabębniwszy po drodze palcami o drzwi. Monika schowała alkohol do szafki, przetarła ścierką blat i podeszła do okna. Na co liczyła? Czy jeszcze na coś liczyła?
Czy jak naiwne dziecko wierzyła, że można ożywić coś, co
zanika, kiedy kończy się prawdziwa bliskość? Co chciała
osiągnąć? Czy gdzieś w głębi duszy miała nadzieję, że pomiędzy krzykiem rozpaczy a chłodną obojętnością jest jeszcze przestrzeń wypełniona śladami dawnej więzi, niewypowiedzianej czułości, która w decydującej chwili zadziała
jak mądry sprzymierzeniec? Tak się jednak nie stało. Tak
58
się nie mogło stać. Górę wzięły emocje, gniew, żal. Z tej
drogi nie było odwrotu. Boczne alejki przesłonił bluszcz.
Na żwirowy dziedziniec zaczęły spadać ciężkie krople
deszczu. Dudniły o dach samochodu, o szklany stolik na
tarasie, uginały liście kwiatów na klombie. Po chwili jednostajny szum ulewy ogarnął całą okolicę.
~
Wojtek odprowadził wzrokiem odjeżdżającą sprzed
bramy taksówkę. Gdy skręciła w kolejną uliczkę, odwrócił się i ruszył w stronę domu. Przez cały poranek pokrywał rozdrażnienie uśmiechem i żartami. Nie złościł się
o jej wyjazd. Nie pierwszy raz wyjeżdżała w sprawach
służbowych. Po wielu latach małżeństwa przyzwyczaili
się do życia w takim czasowym niebycie – że są jak ptaki, które krążą po obcych niebach, ale zawsze w końcu
odnajdują drogę do domu.
Denerwowała go tylko bezceremonialność, z jaką Monika zdecydowała się odwołać ich wakacje. Zrobiła to
w sposób, który go zaskoczył, a w niej samej wyczuł niezrozumiałą twardość. Kiedyś taki opór wyzwoliłby w nim
chęć poprowadzenia podniecającej gry i najprawdopodobniej szybko wylądowaliby w łóżku, rozpraszając na jakiś
czas panujące napięcie. Jednak tym razem nie miał na to
ochoty. Sposób, w jaki Monika wybrała Paryż kosztem ich
portugalskiej przygody, uraził jego męską dumę. I zrobiła
to na chłodno, bez żadnych emocji. A przecież kiedyś tak
dobrze się rozumieli!
59
Nagle zaczął się zastanawiać, kiedy utracił kontrolę nad
ich związkiem. Obiecał sobie, że po powrocie Moniki postara się bardziej do niej zbliżyć. Przydałaby się im ciepła
rozmowa, przecież parę lat temu gadali bez przerwy…
W każdym razie po Paryżu musi ją jakoś udobruchać.
Nagle uśmiechnął się pod nosem. Uświadomił sobie, że
przywracanie porządku może okazać się całkiem przyjemne. I wtedy rozległ się sygnał wiadomości. Miał nadzieję, że
to Monika odpisała na jego życzenia. Spojrzał na wyświetlacz. „Spotkamy się dzisiaj?”.
Oddzwonił natychmiast.
– Cześć! Co słychać?! – zawołał entuzjastycznie.
– Nie wiem… Może trochę tęsknię…? – odpowiedział
mu kokieteryjnie kobiecy głos. – Przyjedziesz?
– A może tym razem ty wpadłabyś do mnie?
– Do ciebie?
– Monika wyjechała na tydzień. Proponuję kawę na moim tarasie.
– A jeśli nagle wróci? Nie chcę w pośpiechu zbierać swoich rzeczy i przełazić przez płot. – Kobieta się roześmiała.
– Nie, za chwilę leci do Paryża.
– O której mam przyjechać?
– Może o piątej? Urwę się z pracy. Dasz radę?
– Tak, z przyjemnością. Tylko podaj mi adres.
– Zaraz ci wyślę. Masz ochotę na coś specjalnego? Przecież ty nie wiesz nawet, jak ja gotuję!
Po drugiej stronie ponownie rozległ się śmiech.
– Trochę wiem, nieraz bywaliśmy głodni!
60
Na twarzy Wojtka pojawił się wyraz przebiegłości.
– Tym razem chodzi o prawdziwą konsumpcję.
– A, czyli tamta nie była prawdziwa? Dziwne, bo czułam się po niej nadzwyczajnie. No, jeśli się upierasz, poproszę sałatkę. Z awokado, prażonymi pestkami, szynką
parmeńską. Co ty na to?
– Chyba dam radę. A do tego wino.
– Albo coś mocniejszego. Masz chyba jakiś barek?
– Mam.
– To powiem ci na miejscu, na ucho, bo teraz zupełnie
nie wiem… Zgoda?
– Tak.
– Doskonale! Czekam na wiadomość.
– Pa! – Wojtek wyłączył telefon.
Dochodził do schodków prowadzących na werandę. Pokonał je dwoma krokami, lekko jak skoczek, królewski sługa, któremu każda przegrana uchodzi płazem.
~
Monika wysiadła z taksówki. Kierowca bez słowa wyjął walizkę z bagażnika. Zapłaciła mu i ruszyła ku przeszklonym drzwiom prowadzącym do głównej hali lotniska. Do odlotu samolotu pozostały akurat dwie godziny.
Po kilku dniach przeglądania portali internetowych
i ponownej lekturze bardzo osobistego wywiadu z Jackiem Pohlem wiedziała już, jaką przyjąć strategię.
Gdy wyjeżdżała z Konstancina, Wojtek odprowadził ją
do samochodu. Proponował, że sam ją odwiezie, ale odmówiła. Wydawał się zupełnie spokojny, jakby kilka dni
61
wcześniej nic się między nimi nie wydarzyło; nawet kilka razy zażartował. To było do niego podobne. Uwielbiał
przysypywać problemy, łagodzić spory gładkimi formułkami. Od czasu gwałtownej wieczornej rozmowy zręcznie
omijali temat wakacji oraz jej wyjazdu do Paryża. Konflikt
został przygaszony i uśpiony, ale nie zniknął. Pozornie,
z zewnątrz, wydawało się, że wszystko jest w porządku:
śniadania, rozmowy o znajomych, plany zakupowe, sprawy domowe („Czy możesz zająć się firmą wywożącą śmieci? Zrobisz to lepiej niż ja, a poza tym prawnika się przestraszą”. „Dobrze, zadzwonię”), serwowali sobie uwięzione
między chlebem a solniczką puste słowa („Oddałaś samochód do przeglądu?”. „Nie, oddam po powrocie”. „Chcesz,
żebym to zrobił?”. „Jeśli możesz?”. „Mogę”). Dojeżdżając
na Okęcie, otrzymała od niego SMS: „Miłej podróży”. Nie
odpisała. Nie znalazła słów. Zwykłe „dziękuję” byłoby według niej kolejnym ogniwem suchej konwencji i wpasowaniem się w grę: „Wszystko w porządku, kochanie”.
Gdy czekała w kolejce na odprawę, zadzwonił z Paryża Chądzyński. Miał lekko zachrypnięty głos i brzmiał
jak otyły starzec, a był szczupłym, szpakowatym pięćdziesięciolatkiem z dwiema głębokimi bruzdami biegnącymi wzdłuż policzków. To między innymi one świadczyły
o burzliwym życiu i skłonności do folgowania słabostkom.
– O której dokładnie zjawisz się na lotnisku?
– Ląduję o czternastej piętnaście.
– Dobrze, to wypatruj młodego, przystojnego bruneta.
To Gérard. Jest moim kierowcą, przywiezie cię do mnie.
62
– Może lepiej niech on mnie znajdzie? To labirynt, nie
lotnisko. – Monika się zaśmiała. – Powiedz mu, że będę
w czerwonej garsonce.
– Zgoda, powiem. Cieszę się, że cię zobaczę, pogadamy
na miejscu. I dobrze, że zdecydowałaś się wziąć tę sprawę.
Obaj z Jurkiem byliśmy zdania, że najlepiej sobie z nią poradzisz.
– Bez kadzenia, proszę. Muszę kończyć, odprawa.
– Jasne, do zobaczenia. Gérard, pamiętaj.
Po kwadransie zmierzała przestronnym korytarzem
do hali odlotów. Szła lekko, bo choć pobyt w Paryżu zapowiadał się pracowicie, to świadomość, że przynajmniej
na jakiś czas oddala się od gry pozorów, przypominającej
pląsanie po zamarzającym jeziorze, wprawiała ją w niemal ekstatyczną radość. Czuła się wyzwolona i podniecona zarazem. Wszystko było lepsze od tego, w czym
tkwiła. I chyba emanowała jakąś magnetyczną energią
(sprawiło to uczucie wolności?), bo kilku mężczyzn obejrzało się za nią z zainteresowaniem.
Zapinając pasy w samolocie, pomyślała, że najbardziej
pragnęłaby, żeby ten lot trwał w nieskończoność, do czasu, aż odzyska w pełni panowanie nad swoim życiem, kiedy znowu zaczną ją cieszyć smaki i drobiazgi. Ale zaraz
potem uśmiechnęła się pod nosem: dość marudzenia! Co
będzie, to będzie. Teraz Paryż.
Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA Sp. z o.o.
02-868 Warszawa, ul. Sarabandy 24c
tel. 22 643 93 89, 22 331 91 49,
faks 22 643 70 28
e-mail: [email protected]
Dział Handlowy
tel. 22 331 91 55, tel./faks 22 643 64 42
Sprzedaż wysyłkowa: tel. 22 641 56 32
e-mail: [email protected]
www.wnk.com.pl
Książka została wydrukowana na papierze
Ecco-Book Cream 60 g/m2 wol. 2,0.
Redaktor prowadzący Katarzyna Piętka,Anna Słowik
Opieka redakcyjna Joanna Kończak
Redakcja Iwona Krynicka
Korekta Magdalena Szroeder, Ewa Mościcka, Joanna Morawska
Redaktor techniczny, DTP Agnieszka Czubaszek
ISBN 978-83-10-12349-7
P R I N T E D
I N
P O L A N D
Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2013
Wydanie pierwsze
Druk: Opolgraf SA