Pobierz pdf
Transkrypt
Pobierz pdf
Przełożyła Anna Bańkowska Tytuł oryginału peaches for monsieur le curÉ Copyright © Frogspawn LTD 2012 First published in Great Britain in 2012 by Doubleday a division of Transworld Publishers All rights reserved Projekt okładki xxx Zdjęcie na okładce © Michael Nelson/ Trevillion Images, © Shutterstock Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka Redakcja Ewa Witan Korekta Grażyna Nawrocka Łamanie Alicja Rudnik ISBN 978-83-7839-481-5 Warszawa 2013 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl Druk i oprawa ABEDIK S.A. 61-311 Poznań, ul. Ługańska 1 Mojemu Ojcu Bobowi Shortowi, który nigdy nie dopuściłby, aby dobry owoc się zmarnował. NÓW Rozdział pierwszy Pewna osoba powiedziała mi kiedyś, że tylko w samej Francji ćwierć miliona listów przychodzi do nieboszczyków. Tylko nie dodała, że nieboszczyk czasem odpisuje. Rozdział drugi Wtorek, 10 sierpnia Przywiał go wiatr ramadanu, chociaż oczywiście wtedy o tym nie wiedziałam. W sierpniu w Paryżu robi się wietrznie: pył tworzy małych derwiszy, którzy hulają po chodnikach, szorując ich nawierzchnię, a na twarzach i powiekach przylepiają wam migotliwe drobinki piasku; słońce łypie z góry jak ślepe białe oko i nikt nie ma ochoty na jedzenie. Paryż wówczas przeważnie zamiera, na ulicach widać tylko turystów i takich jak my, których nie stać na wakacje; rzeka cuchnie, nigdzie nie ma cienia, więc człowiek zrobiłby wszystko, żeby tylko móc chodzić boso gdzieś po polu albo siedzieć w lesie pod drzewem. Oczywiście Roux dobrze zna to uczucie. Nie jest stworzony do miejskiego życia. Rosette, kiedy się nudzi, zaczyna psocić, ja robię czekoladki, których nikt nie kupuje, a Anouk jedzie do kafejki internetowej przy rue de La Paix, żeby pogadać z przyjaciółmi na Facebooku, albo idzie na cmentarz Montmartre, gdzie podgląda zdziczałe koty, przemykające chyłkiem wśród domów zmarłych, podczas gdy słońce niczym gilotyna wbija się między skrawki cienia. 10 Piętnastoletnia Anouk! Gdzie się podziewa czas? To tak jak perfumy w buteleczce; pomimo szczelnego zamknięcia ulatniają się tak chytrze, że kiedy je otwierasz, znajdujesz tylko smugę zapachu, chociaż kiedyś było ich całkiem sporo... Jakże się miewasz, moja mała Anouk? Co słychać w twoim dziwnym światku? Jesteś szczęśliwa? Niespokojna? Zadowolona? Jak wiele jeszcze przed nami tych dni, zanim znikniesz z mojej orbity na dobre, śmigając w dal niczym łobuz-satelita w przestrzeń międzygwiezdną? Ten ciąg myśli to nic nowego. Strach jest moim cieniem od dnia narodzin Anouk, ale tego lata rozrasta się w upale do monstrualnych rozmiarów. Może to z powodu matki, którą straciłam... i tej, którą odnalazłam cztery lata temu. A może przez pamięć Zozie de l’Alba*, złodziejki serc, która obrabowała mnie niemal ze wszystkiego, pokazując, jak kruche jest nasze życie, jak łatwo przy najlżejszym tchnieniu wiatru rozpada się niczym domek z kart. Piętnaście. PIĘTNAŚCIE. W wieku Anouk podróżowałam już po świecie. Moja matka była umierająca. Słowo „dom” oznaczało pierwsze lepsze miejsce, w którym zatrzymywałyśmy się na noc. Nigdy nie miałam prawdziwej przyjaciółki. A miłość... no cóż, miłość była jak te pochodnie, które płoną nocami na tarasach kawiarń: źródłem przelotnego ciepła, dotykiem, twarzą ledwie widoczną w świetle ognia. Mam nadzieję, że Anouk będzie inna. Już jest piękna, chociaż zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Pewnego dnia się zakocha. Co się wtedy z nami stanie? A jednak, powtarzam sobie, to już ten czas. Na razie jedynym chłopcem w jej życiu jest Jean-Loup Rimbault, kolega, z którym zwykle się nie rozstaje, a który w tym miesiącu idzie do szpitala na kolejną operację. * Postać z książki tej samej autorki pt. Rubinowe czółenka (wszystkie przypisy tłumaczki). 11 Jean-Loup urodził się z wadą serca; Anouk o tym nie mówi, ale rozumiem jej strach. Jest taki sam jak mój – to cień, który pełznie; pewność, że nic nie trwa wiecznie. Nadal mówi czasem o Lansquenet. Mimo że czuje się tu szczęśliwa, Paryż jest dla niej bardziej przystankiem na jakiejś nieznanej dotąd drodze niż domem, do którego się powraca. Oczywiście łódź to nie dom; brakuje jej trwałości kamienia związanego zaprawą. Poza tym Anouk, z tą swoją dziwną nostalgią, która dopada tylko osoby bardzo młode, wspomina w różowych kolorach małą chocolaterie naprzeciwko kościoła, z jej pasiastą markizą i ręcznie malowanym szyldem. I ma w oczach smutek, kiedy mówi o pozostawionych tam przyjaciołach, jak Jeannot Drou i Luc Clairmont, o ulicach, po których nikt się nie boi chodzić nocą, o nigdy niezamykanych na klucz drzwiach... Wiem, że nie powinnam tak się martwić. Moja mała Anouk jest skryta, ale w przeciwieństwie do swoich licznych koleżanek wciąż lubi towarzystwo mamy. Wszystko między nami w porządku, nadal jest nam ze sobą dobrze. Tylko my dwie, pod jedną kołdrą w łóżku, z widoczną kątem oka niewyraźną plamą Pantoufle’a i przenośnym telewizorem, którego ekran miga tajemniczymi obrazami na tle ciemnych okien, gdy tymczasem na pokładzie Rosette z Roux łowią gwiazdy w cichej Sekwanie. Roux spodobało się ojcostwo. Naprawdę tego nie oczekiwałam. Ośmioletnia Rosette – wykapany portret taty – odziedziczyła po nim coś, o czym ani Anouk, ani ja nie miałyśmy pojęcia. Właściwie wydaje mi się czasem, że należy bardziej do Roux niż do kogokolwiek innego; mają swój sekretny język, złożony z różnych pohukiwań i świstów – mogą w ten sposób konferować godzinami – i nikt poza nimi, nawet ja, go nie rozumie. Bo w inny sposób moja Rosette wciąż jeszcze prawie nie mówi. Woli język migowy, którego nauczyła się we wczesnym 12 dzieciństwie i którym posługuje się bardzo biegle. Lubi rysować, lubi matematykę – sudoku na ostatniej stronie „Le Monde” wypełnia w kilka minut, potrafi dodawać w pamięci długie kolumny liczb. Próbowaliśmy kiedyś posłać ją do szkoły, ale nic z tego nie wyszło. Tutejsze szkoły są za duże i zbyt bezosobowe dla tak szczególnego przypadku jak Rosette. Teraz uczy ją Roux, a chociaż jego program jest trochę niezwykły – z naciskiem na sztukę, ptasie głosy i gry liczbowe – wydaje się ją uszczęśliwiać. Oczywiście nie ma przyjaciół – poza Bamem – i czasem widzę, jak z wyrazem dziwnej tęsknoty w oczach obserwuje dzieci, które przechodzą koło nas w drodze do szkoły. I chociaż generalnie Paryż, przy całej swojej anonimowości, traktuje nas dobrze, to czasami, w takie dni jak ten, i ja, i Anouk, i Rosette pragniemy czegoś więcej. Więcej niż łódź na cuchnącej rzece; więcej niż ten krater stęchłego powietrza; więcej niż ten las wież i szpiców czy mikroskopijny kambuz, w którym przygotowuję czekoladki. Więcej. Ach, to słowo, to zwodnicze słowo; ten wyjadacz życia; ten malkontent. Ta słomka, która złamała grzbiet wielbłąda, żądaniem... właściwie czego? Jestem z moim życiem bardzo szczęśliwa. Szczęśliwa z człowiekiem, którego kocham. Mam dwie cudowne córki, pracę, do której czuję się stworzona. Nie daje mi wielkich zarobków, ale pomaga opłacać cumowanie, poza tym Roux zarabia stolarką, co pozwala naszej czwórce utrzymać się na powierzchni. Są tu wszyscy moi przyjaciele z Montmartre’u: Alice i Nico, madame Luzeron, Laurent z kafejki, malarze Jean-Louis i Paupaul. Nawet matkę mam blisko, tę matkę, którą przez całe lata uważałam za utraconą... Czego jeszcze mogłabym chcieć? To się zaczęło tamtego dnia w kambuzie. Właśnie przygotowywałam trufle. W takim upale tylko trufle są niezawodne, wszystkie inne wyroby łatwo można uszkodzić – albo przy 13 studzeniu, albo na skutek wszechobecnego żaru. Hartuj kuwerturę na blacie; podgrzewaj ostrożnie na płytce kuchennej; dodaj przyprawy: wanilię i kardamon. Zaczekaj na właściwy moment, przeobrażając zwykły produkt w mały domowy cud. Czego jeszcze mogłabym chcieć? No cóż, może przewiewu. Leciuteńki wietrzyk, nie więcej niż pocałunek w kark, tam, gdzie moje włosy, upięte w byle jaki kok, zdążyły już przesiąknąć letnim potem... Leciuteńki podmuch. Że co? A co by to komu szkodziło? I w ten oto sposób przywołałam wiatr... tylko taki leciutki. Ciepły, psotny zefirek, który płoszy koty i przegania chmury. V’là l’bon vent, v’là l’joli vent V’là l’bon vent, ma mie m’appelle... Naprawdę nic wielkiego; lekki podmuch, wytworny niczym uśmiech w powietrzu, niosący z sobą daleką woń pyłku kwiatowego, korzeni i piernika. Ja tylko chciałam sczesać chmury z letniego nieba, sprowadzić zapach innych miejsc do mojego kąta na ziemi. V’là l’bon vent, v’là l’joli vent... Na całym lewym brzegu Sekwany papierki po słodyczach fruwały jak motyle, psotny wiatr szarpał spódnicę kobiety przechodzącej przez Pont des Art, muzułmanki z twarzą osłoniętą nikabem – tak wiele się ich ostatnio spotyka. Spod długiej czarnej zasłony mignęło mi coś kolorowego i przez ułamek sekundy zdawało mi się, że widzę, jak rozpalone powietrze drga, a cienie uginających się od wiatru drzew bazgrzą zwariowane, abstrakcyjne wzory na okrytej pyłem wodzie. V’là l’bon vent, v’là l’joli vent... 14 Kobieta zerknęła na mnie z mostu. Nie widziałam jej twarzy, tylko oczy nad nikabem, podkreślone czarną kreską. Obserwowała mnie i przez chwilę zastanawiałam się, czy czasem jej nie znam. Pomachałam jej ręką. Dzieliła nas Sekwana i zapach czekolady, bijący z otwartego okienka kambuza. Wypróbuj mnie. Posmakuj. Już myślałam, że też chce mi pomachać, ale nagle na czarne oczy opadły powieki i kobieta się odwróciła. A potem zniknęła za mostem – kobieta bez twarzy, ubrana na czarno, w wietrze ramadanu. Rozdział trzeci Piątek, 13 sierpnia Nieczęsto otrzymuje się list od zmarłej osoby. List z Lansquenet-sous-Tannes, właściwie list w liście, wrzucony do naszej skrytki pocztowej (oczywiście na łodzie poczty się nie dostarcza) i odebrany przez Roux przy okazji codziennego spaceru po chleb. – To tylko list – powiedział, wzruszając ramionami. – Nie musi zaraz czegoś znaczyć. Ale ten wiatr dął już przez cały dzień i całą noc, a my nigdy nie ufaliśmy wiatrowi. Porywisty i zmienny, siekł spokojną Sekwanę drobnymi przecinkami zmarszczek. Rosette, nie mogąc usiedzieć na miejscu, ćwiczyła skoki na nabrzeżu i bawiła się z Bamem nad wodą. Bam to niewidzialny przyjaciel Rosette... chociaż nie zawsze jest niewidzialny. W każdym razie nie dla nas. Nawet klienci czasem go widują, kiedy w takie dni jak ten obserwuje ich z mostu albo zwiesza się na ogonie z drzewa. Oczywiście Rosette widzi go cały czas, no, ale ona jest inna. – To tylko list – powtórzył Roux. – Otwórz go i zobacz. 16 Akurat obtaczałam ostatnie trufle przed ułożeniem ich w pudełkach. I tak dość trudno jest zachować właściwą temperaturę czekolady, ale na łodzi, w tej ciasnej przestrzeni, najlepiej trzymać się tego, co najprostsze. Trufle łatwo przygotować, a proszek kakaowy, w którym je obtaczam, nie dopuszcza do zszarzenia czekolady. Układam je pod blatem – obok tac ze starymi zardzewiałymi narzędziami, jak klucze francuskie, śrubokręty, nakrętki i śruby – są tak realistyczne, że niemal jak prawdziwe, a nie zrobione z czekolady. – Już osiem lat minęło, odkąd wyjechałyśmy stamtąd – zauważyłam, tocząc truflę w zagłębieniu dłoni. – Zresztą, od kogo ten list? Nie rozpoznaję charakteru pisma. Roux otworzył kopertę. On zawsze robi to, co najprostsze. I zawsze od razu; nie zwykł wdawać się w żadne spekulacje. – Od Luca Clairmonta. – Mały Luc? – Przypomniał mi się niezdarny nastolatek, którego paraliżowało jąkanie. Zaraz jednak uświadomiłam sobie, że teraz Luc musi już być mężczyzną. Roux rozłożył list i zaczął czytać: Droga Vianne i Anouk! Minęło sporo czasu, ale mam nadzieję, że ten list do Was dotrze. Jak wiecie, kiedy moja Babcia umarła, zostawiła mi cały majątek, włącznie z domem, pieniędzmi i kopertą, którą wolno mi było otworzyć dopiero po ukończeniu dwudziestu jeden lat, co nastąpiło w kwietniu. W środku znalazłem ten list. Jest zaadresowany do Was. Roux umilkł. Odwróciłam się i zobaczyłam, że wyciąga do mnie kopertę – zwykłą, białą, lekko pogniecioną, naznaczoną upływem czasu i dotykiem żywych dłoni na martwej kartce. Moje nazwisko było tam wypisane niebieskoczarnym atramentem władczą, zreumatyzowaną, obolałą ręką Armande... 17 – Armande – szepnęłam. Moja droga dawna przyjaciółka. Jak to dziwnie, jak smutno usłyszeć teraz twój głos. Otworzyć tę kopertę, złamać pieczęć, z czasem coraz bardziej kruchą... kopertę, którą musiałaś polizać, tak jak oblizywałaś łyżeczkę po posłodzeniu czekolady w filiżance, radośnie, łakomie jak dziecko. Zawsze widziałaś znacznie dalej niż ja... i zmuszałaś mnie do patrzenia, czy mi się to podobało czy nie. Nie wiem, czy jestem gotowa na to, co zawiera twój list, ale i tak go przeczytam, mimo wszystko. Droga Vianne. Jakbym słyszała jej głos. Melodyjny i suchy jak proszek kakaowy. Pamiętam, jak w Lansquenet założyli pierwszy telefon. Jejku, ale był szum! Każdy chciał go wypróbować. Biskup, który miał w domu aparat, nie widział świata zza góry prezentów i łapówek. No cóż, jeśli uznali telefon za cud, to wyobraź sobie, co pomyślą o tym, że przemawiam do Ciebie zza grobu! Aha, gdyby Cię to interesowało: owszem, w raju jest czekolada. Powiedz proboszczowi, że wiesz to ode mnie. Zobaczymy, czy nauczył się znać na żartach. Usiadłam na stołku w kambuzie. – Wszystko w porządku? – zaniepokoił się Roux. Przytaknęłam i czytałam dalej. Osiem lat. Wiele się może zdarzyć, nie? Dziewczynki zaczynają dorastać. Zmieniają się pory roku. Ludzie się przeprowadzają. Mój własny wnuk ma dwadzieścia jeden lat! Dobry wiek, z tego, co pamiętam. A Ty, Vianne, czy też się już wyniosłaś? Myślę, że tak, nie dojrzałaś jeszcze do pozostania na stałe. Co nie znaczy, że tego kiedyś tam nie zrobisz... Zamknij kota w domu, to wciąż 18 będzie chciał wyjść. Trzymaj go na dworze, a będzie miauczał, żeby go wpuścić. Z ludźmi jest nie inaczej, odkryjesz to, jeśli kiedyś tu wrócisz. Ale po co, zapytasz. No cóż, nie twierdzę, że znam przyszłość. Przynajmniej nie dokładnie. Kiedyś jednak pchnęłaś Lansquenet na dobrą drogę, chociaż wtedy nie każdy widział to w ten sposób. A jednak czasy się zmieniają, wszyscy o tym wiemy. Jedno jest pewne: prędzej czy później Lansquenet będzie Cię znów potrzebować. Nie mogę jednak liczyć, że nasz uparty proboszcz w porę Cię zawiadomi, więc wyświadcz mi ostatnią grzeczność: przyjedź do Lansquenet. Zabierz ze sobą dzieci i Roux, jeśli nadal z nim jesteś. Złóż kwiaty na grobie starszej pani. Tylko nie z kwiaciarni Narcisse’a, to mają być porządne, polne kwiaty. Powiedz „cześć” mojemu wnukowi. I wypij filiżankę czekolady. A, i jeszcze jedno, Vianne. Przy moim domu rosła brzoskwinia. Jeśli przyjedziesz latem, owoce powinny być dojrzałe do zbioru. Daj trochę dzieciom. Nie cierpię, kiedy wyżerają je ptaki. I pamiętaj: wszystko wraca. Rzeka w końcu wszystko oddaje. Z całą miłością, jak zawsze Armande Patrzyłam na ten list przez dłuższy czas, wsłuchując się w echa jej głosu. Tak często słyszałam go w snach! Balansował na krawędzi snu w moich uszach razem z suchym, starczym śmiechem i charakterystycznym zapachem Armande – lawenda, czekolada, stare książki – złocącym swą obecnością powietrze. Powiadają, że nikt nie umiera, dopóki ktoś o nim pamięta. Może dlatego Armande tak wyraźnie stoi mi przed oczami: te jagodowoczarne oczy... ta bezczelność... te czerwone halki noszone pod żałobną czernią... I dlatego, chociaż bardzo bym chciała, nie mogłabym jej odmówić. Mimo że przyrzekłam sobie nigdy nie wracać do Lansquenet, miejsca, które kochałam nade wszystko, miejsca, w którym o mało co nie udało mi się 19 osiedlić, ale od którego odegnał nas wiatr, mimo że zostawiliśmy tam połowę siebie... A teraz ten wiatr wieje znowu. Wieje spoza grobu, niosąc z sobą woń brzoskwiń... Zabierz dzieci. Właściwie, czemu nie? Nazwiemy to wakacjami. Zawsze to jakiś powód, żeby opuścić miasto; podarować Rosette miejsce do zabawy, a Anouk okazję do odwiedzenia dawnych przyjaciół. I tak, rzeczywiście brakuje mi Lansquenet – burych domów, uliczek zataczających się w stronę Tannes, wąskich żeber zagonów rozciągniętych na błękitnych wzgórzach. I Les Marauds, gdzie mieszkała Armande; starych, opuszczonych garbarni, zrujnowanych domów z szachulcowego muru, chylących się niczym pijacy nad wstążką Tannes, gdzie rzeczni Cyganie cumowali łodzie i palili ogniska na brzegu... Pojedź do Lansquenet. Zabierz dzieci. Co mi szkodzi? Nigdy niczego nie przyrzekałam. I nigdy nie zamierzałam odwracać wiatru. Ale gdybyście mogli odbyć podróż w przeszłość i odnaleźć tam dawnych siebie, to czy nie chcielibyście spróbować? Choćby po to, żeby przestrzec osobę, która kiedyś była tobą? To i owo naprawić? Pokazać jej, że nie jest sama?