Kawaler z morskiej pianki

Transkrypt

Kawaler z morskiej pianki
Zygmunt Haupt
Kawaler z morskiej pianki
Z nowym żywiołem to jest bardzo dziwnie spotkać się. Na samym
początku to nie jest jeszcze taką rewelacją i zaskoczeniem, jak by się
wydawało. Jak by nie było, tu jest ląd, susza, twardzizna, a dalej,
z drugiej strony, zaczyna się płasko i odbiega daleko ruchome, ciekące,
dalekie morze. Morze. To znaczy naraz wiele stowarzyszających się
myśli o tym – fale, bo fale, wiadomo: idą do brzegu i odchodzą i przychodzą nowe. Niebo tam dalej spada stromo do mokrej krechy morza.
A ląd – bardzo dobre słowo: „ląd" – który jest taki sam, aż dziwnie, że
nic w tym innego, trawka rośnie sobie i kamienie, i patyki, mogłoby to
być, opuścić głowę, mogłoby to być wszędzie, nawet natknąć się można
na trywialne śmiecie: zmięty i brudny kawałek papieru, pokruszone
szkło butelki, kawałek deszczułki nie wiadomo skąd. Potem, jak popatrzeć po linii brzegowej, to widać linię przypływu, widać linię starą
osadu i brudu morskiego najwyższego przypływu i niedawną linię czy
kilka linii niedawnych przypływów. Biegnące linie jak warstwice na
mapach hipsometrycznych, morze dochodzi do nich i ślini się jak
niemowlę. I stąd zostaje ta linia brudu. A teraz jest odpływ i woda
odbiegła. U tej linii przypływu zaśmieci się także morszczynami, które
są jakieś kruche i pęcherzowe, i chrzęszczą pod podeszwą wywołując
dziwną sensację i satysfakcji, i obrzydzenia. Jakieś korki, kawałki
drzewa, rozdarta skrzynka po czymś tam i oczywiście mętna butelka,
zmatowiałe, brudne szkło, butelka jak posłanie i sygnał od zagubionych
pośród oceanu nieszczęśników, ze słowami zaklęć. Wypłukane i wyblichowane skorupy krabów, muszle morskich szczeżui i szkarłupni
i świeżo wyrzucone, śliskie ciało mątwy, sflaczałe już i zwisłe, kiedy
wyniosło je na suchy piasek.
Zygmunt Haupt
Kawaler z morskiej pianki
2
Patrzę w te mątwowe zwłoki, myślę, jak inaczej wyszedł ich los,
kiedy z soczystego, płynnego przestworu wody, który je wypełniał
i nadymał, pomagał rozwiewać długie macki i pęcherzyc się głowie
mątwowej głowonoga, kiedy wolno jej było rozszerzyć swój własny
okrąg przez wypluwanie i mącenie wody naokoło chmurą rozwodnionej
sepii, jak przyszło jej teraz sflaczeć, oklapnąć jak guma z przekłutego
balonu, wyschnąć pod słońcem na brzegu obcego i wstrętnie suchego
kraju. A że samemu jest się tu wyrzuconym, to przychodzi uparta
analogia, pomocniczy mechanizm myślenia, rytm porównania: a co ze
mną? czy nie jestem takim samym zewłokiem, wyrzuconym na skraj?
czy nie flaczeję i nie rozłażę się w suchej atmosferze księżycowej kraju
innego ciśnienia? Potem znowu strofuję się, ażeby nie popadać w łatwiznę, nie oszukiwać się łatwo zbudowanym porównaniem, tak zależnym od przypadku popołudniowego spaceru. Uważaj, mówię sobie,
trzymaj się. To nie jest sedno rzeczy.
Potem fala. Leci z daleka, ale to nic markantnego. Dopiero kiedy
spód jej zaszoruje po pochylni brzegu, to śpiesząca się góra nabiera
rozpędu i, jak człowiek, któremu podetną nogi, leci na głowę, piętrzy
się, góra jej zakręca się w strzęp, koguci grzebień, wisi ten poszarpany
rąb przez dobrą chwilę ponad pochylonymi wodami i biegnie do brzegu,
i zakręca się jak trąbka papieru, i wali wreszcie na piasek z dziwnym
głosem: szumem, uderzeniem, zaczesana wtedy w wałek, i potem już
rozlewa się w przód płycizną cienką wodą liżącą piasek, jak mydliny
wychluśnięte z balii, i podbiegnie aż do moich stóp, i skona u nich jak
pies zdychający, kiedy ostatni raz chce liznąć podeszwy moich butów.
Można by łatwo wpaść w megalomanię, kiedy sobie pomyśleć, że
przeszła pół oceanu pod słońcami i gwiazdami, niosła na sobie
lewiatany i miasta sargassowe, ściągała pioruny i piętrzyła się w morskie wały, ażeby w końcu, w największej pokorze, cnocie tej pokory,
położyć się i umrzeć u czyich? u moich stóp.
A cóż dopiero mówić o innych falach, które idą zaraz nieustannie,
jedna umiera, a tysiąc innych idzie nieustannie, uparcie, ciągle, tłumem
Zygmunt Haupt
Kawaler z morskiej pianki
3
gęstym, widać je daleko, podchodzą, nadbiegają zapatrzyć się w losy
jednej, wybrać sobie jedną a tu ich tyle innych. Na tym piasku, u tego
płaskiego wybrzeża nie wydają się groźne, wydaje się, że dotrzymują
jakiejś umowy, podziału świata: tam jest świat wodny, a tu jest świat
lądu i na granicy tego dzieje się to umieranie fal.
Zapatrzeć się w płaskie morze, zadumać. Inne, nie to, cośmy
dotychczas widzieli. Czubi się daleko gdzieś skłócone zderzenie fal,
kreseczki fal i kreseczki mew nad nimi, jak ścinki papieru, skrawki
papieru podmuchiwane wiatrem.
To jest w spokojny dzień. A niech przyjdzie wiatr, niech chmury leżą
nisko, niech mgły zaciągną nieboskłon jak bielmo na oku ślepca. Wtedy
od morza pójdzie jeden ciąg podmuchu, zaniesie rozpyloną słoną wodą
morską i pianami. Morze zagotuje się, zakipi. Chce być granatowym,
ale rozmamle się to w grzywach i pianach w brudny kolor ni to
oliwkowy, ni to zielony, ni to szary. Popatrzeć ze znajomego miejsca
i widać, jak puchnie woda na podejściu do brzegu. Grzywy morskie już
piętrzą się daleko, rozhojdane fale drążą się i podnoszą. I jednostajny,
niesamowity głos nieżyjącej materii, chcącej w swym ponurym ryku,
szumie wygadać swój ból i rozpacz bezwładu, Dla czyjej przestrogi?
Komu na alarm? Zagubiony u cienkiego wybrzeża, wytrzeszczam swoje
nienawyknione oczy gościa z głębi kontynentu, ambasadora innych
utrapień. Ta furia i rozpacz wodna, jaka rozpętała się przede mną
zawstydza mnie i upokarza. Wydawało mi się, że te właśnie moje
własne strapienia miały być bardzo wielkie i furiackie, i przychodzę na
obcy brzeg, nastawiam twarz do wiatru i poprzez łzy, wysmagane tym
wiatrem z oczu, patrzę na nowy, dotychczas nie znany kataklizm. Łatwo
mi opancerzyć się obojętnością powiedzieć sobie, że to mnie nie
dotyczy, że nie należę do tego i nie mam się co zanadto wzruszać. Ale
nie da rady. Przecież nie ucieknę z tego świata, należę do niego we
wszystkich jego częściach. Jak bym się nie opierał, to rozhuśta się to
powoli we mnie jak most, po którym w rytmie przejdzie kolumna
piechoty. Doda się jedno drgnienie do drugiego i już mnie poniosło
Zygmunt Haupt
Kawaler z morskiej pianki
4
i rozbujało. Aż zacznę na sobie zapinać gorączkowo guziki, niechby to
tam nawet były głupie guziki w przenośni mego dotychczasowego,
uporządkowanego wymiaru. Chciałbym się oglądnąć za siebie, udeptać
wokoło siebie wzrokiem znajomą pewną solidność ziemi. Ale już
jestem urzeczony, już mnie wzięło i pociągnęło. Jestem w paszczy
lewiatana. Ryczy i pluje, niesie od niego chuchem grozy. Jest nieżyjący,
a straszny jak żywy. Patrzę.
A innym razem stoję u brzegu kamiennego omurowania małego,
rybackiego portu. Tam stłoczyły się domki rybaków i ich życie, jakże
inne od życia mieszczuchów, miasta. Są milczący, w swoich wypranych, z grubego, niebieskiego płótna spodniach i kurtkach, twardzi
i drewniani w swoim zakreślonym wąsko i ostro zawodzie. Twarde jest
wszystko naokoło: guma ich butów, twarde liny, kawałki obrobionego
drzewa, mur składany z ciężkich kamieni – mur mola, płyty, kostki
kamienne pod nogami. Ostre jest wszystko naokoło i twarde. Sklepik,
nawet sklepik jest jakiś taki, jak konfesjonał albo buda kordygardy.
W nim czarno i ślisko od brązowego drzewa, tylko kilka kolorowych
pudełek z drobnicą wdzięczy się swymi reklamowymi kolorkami.
Kupuję papierosy i jest tam stara rybaczka, ale to starowinka, zdrobniała
i skurczona, w swej czarnej chustce na ramionach, jak u wszystkich
rybaczek, z jej brodą zakręconą i stykającą się z nosem, skóra na twarzy
to zmięty, wysuszony pergaminek, uwłosiony tylko na wszystkich
brodawkach, i kupuje sobie tytoń do fajki czarny, którego uncje
odcinają jej z jego skrętu jak skrętu smołowanej liny okrętowej, coś, co
w paleniu uderza w ciemię wszystkimi stężałymi wysączynami
nikotyny. A wokoło domków jest pustawo, tylko, jak flagparada, lecą na
wietrze na sznurach gacie i spodnie świeżo wyprane, porozwieszane
sieci, dłubanina koło czegoś tam domowego, a nieco dalej pochylnia, na
którą wyciągnięto statek, i teraz tam coś malują i pakują w szczeliny
kłaki przepojone smołą i zawsze jest tam naokoło ta marynarska,
rybacza graciarnia: poleży sobie czerwona od rdzy śruba, jakieś bele,
blachy, ale wszystko dookoła czyste, jakby umyślnie uzamiatane na
Zygmunt Haupt
Kawaler z morskiej pianki
5
przybycie gościa. Statek, wyciągnięty na suszę, wdzięczy się swoimi
krzywymi liniami, które dodają coś z błazeńskiego i bezecnego poczucia nagości, bo te krzywizny mają być tylko dla wody, te wypukłości
i wklęśnięcia, i linie wykręcające się i podchodzące mają być wstydliwie ubrane, osłonięte i obwieszone wodą a teraz to ma się wrażenie
natknięcia się niespodziewanego na dziewicę w kąpieli i w pierwszej
chwili jest coś jakby z szoku.
Dookoła dzieje się ta architektura przywodna, nadbrzeżna,
utylitarna, która ma do czynienia tylko z wodą: przybudówki, budki
strażnicze, zagrody, wrota do basenów, no i solidny, tęgi, barczysty mur
mola. Jak go tu nastawiano, jak im szło to w sąsiedztwie i naporze
wody, trudno sobie wyobrażać te wszystkie hydrauliczne kłopoty
budowlane. Ale już to jest i stoi, i wypucza się w stronę morza.
A morze?
Jest tu jedno miejsce – załom czy śluza przy basenie – gdzie morze
załamuje się jak promień w pryzmacie. Przychodzi fala ciężka jak
kobieta przed porodem i wmiesza się w ten wyłom ze stękaniem,
i, zanim ma czas się cofnąć swoim falowym odbiciem, nadbiega druga
chyżo, skosem, wzdłuż mola, tnąca po drodze jak kosa, i natyka się na tę
odbitą A na to w tym momencie z przeciwnej strony nadgalopowała
krótka, zdyszana inna i teraz wszystkie trzy się spotkały. Jest chwila
wahania, jakby mocowania się trzech zapaśniczek, aż z tego chaosu
wystrzela do góry fontanna, rozpaczliwa kolumna wody, rzygająca jak
pod ciśnieniem, olbrzymi pióropusz wściekłości, gejzer lodowaty,
i zawaha się w powietrzu, i chlaśnie, rzuci deszczem, mgłą praskiem
o kamienie, i poniesie je daleko w głąb wybrukowanego nadbrzeża,
i trzask jak z biczów fornalskich. I teraz wszystko opada, jakby po tym
natężeniu zabrakło wody w oceanie, uciekają resztki, zmywają wszystko, odsłaniają się warstwy kamieni podbudowy cokołu nadbrzeża, aż
ukaże się spód i skała, i mokre to, i lśniące od uciekającej fali, i ścigają
tę uciekającą wodę strumienie zastrachane wody pozostałej w załomach. Ale to tylko chwila, bo oto znowu nadjeżdża tłusta fala, jak wróg,
Zygmunt Haupt
Kawaler z morskiej pianki
6
który po zadanym ciosie cofnął się, i ulga, i teraz nowa rozpacz, kiedy to
tylko cofnięcie się dla nabrania rozpędu, dla wezwania w sukurs,
i podnosi się znowu fala, podnosi tak, jak nam podnosi się serce do
gardła w chwili beznadziejnej. I znowu to samo, i znowu.
A dalej, pośród mórz, widać łódź rybacką: długie czółno-szalupa na
pochyłości fali. Zjeżdża właśnie w dół niecki i kryje się w niej tyle, że
widać głowy siedzących w nim ludzi. Teraz jest od nas zasłonięta
grzbietem, ale idzie do góry i widać jej dziób i ludzi pochylonych ciężko
nad wiosłami. To jest coś z ich codziennego życia, ale w zaparciu ich we
wiosła, w pochylonych grzbietach jest coś takiego z wysiłku śmiertelnej
chwili na tle brudnego stoku fali pośród grzmiącego oceanu, kiedy są
ociekający wodą i odróżnić można jedynie ich ziemistoróżowe twarze,
wydaje się to tak tragicznie nawołujące o ocalenie naszych dusz, o myśl
bliźniego, o sygnał, że chciałoby się coś robić, dusza w nas kręci się
w sobie bezradnie jak w popłochu, chciałoby się biec gdzieś, uderzać na
alarm, wzywać pomocy, rozsyłać gońców, zagubić się w rutynie,
w humanitarnym echu, w poświęceniu, dać coś z siebie, bo dusze ludzkie giną pośród wody, ale nie ma tej ulgi. Można tylko stać, przestępując
w kałużach słonej wody, i patrzeć po gniewnej wodzie i srogim obrazie
z zawstydzającym, tchórzliwym, nie przyznającym się uczuciem, że
jednak ja tu jestem, a nie tam, pośród nich, i wstyd pali policzki, i każe
mrugać powiekami pod wiatr, pod wiatr, pod ołowiany blask morza,
pod krzywy kształt łodzi i garby towarzyszy, ludzi, zgięte nad patykami
wioseł.
A trzeci raz pójdę wzdłuż stromizn wybrzeża. To tam, gdzie smutne
warstwice skał, ponadgryzane przez morze, sterczą skośnym murem,
bastionem. Idzie się samą krawędzią ścieżeczka ładnie wydeptana, jest
to w górze, więc okiem można objąć daleko i szeroko. Morze łuszczy
się jak druciana kolczuga, morze puste i martwe, a jednak i nie puste,
i nie martwe. Bo i ptak zaleci nagle, z daleka zasnuje się dym parowca
i zresztą czuje się, że jest tam to wodne życie, wszystkie te planktony
Zygmunt Haupt
Kawaler z morskiej pianki
7
i błąkany, woda napęczniała życiem i mrowiem, ale stąd dla oka wydaje
się martwą jak kwas siarkowy w butli.
Ścieżka kręci się z pourywanym brzegiem, obchodzi głęboko w ląd
wrzynające się wyrwy i nawraca potem do morza. Skała urwiska jest
czekoladowa z wmieszanym niebieskim łupkiem. Ale w dole, gdzie się
pourywało w usypiska, to kamienie zostały wyszorowane przez wodę
do białości. Urwisko jest na dosyć jednostajnej wysokości może
dwudziestu-trzydziestu metrów. W dole bałwani się morze. Pomimo
tego, że jest teraz cisza i morze wydaje się płaskie i solidne, muszą nim
przychodzić jakieś westchnienia wodne regularne i ciężkie, bo w zetknięciu ze stopą urwiska ciągle się tam coś dzieje. Woda przyjdzie
i zawaha się jakby, i nagle pięścią wytnie o ścianę skalną potem odejdzie spokojnie i westchnie znowu, i zapieni się na grani wysterczającej
w morze. Kiedy idzie się górą po lewej jest całkiem sielski krajobraz
polny z zaoranymi polami i płaskimi wzgórzami, porośniętymi szczotką
lasu. Niebo polne i niskie i ciemna zieleń północy. A po prawej, w dole:
du, du, du, du! uderza i kuje morze w skałę wybrzeża.
W jednym miejscu jest rozpadlina odcięta od morza, ale jest do niej
dołem przejście i ta część oddzielająca jest jakby mostem wiszącym. Tu,
w ten zamknięty kocioł, z każdym przyjściem fali wtłacza się woda
w zgiełku, zamieszaniu i rozbijaniu jak tłum wbuchający ciasnym
wejściem na arenę. I ledwie wypełni, ledwie zaczubi się pianą wyżej
i wyżej, to już odchodzi i ucieka tym samym wejściem. Odsłania się
warstwa skały za warstwą: ociekające wodą progi i występy, i nisze
rzygające i plujące resztkami powodzi, aże odsłoni się pochyły lej,
z piargu i kamieni usypany, i teraz te utoczone głazy sypią się w ślad za
uciekającą falą grzechocą po sobie w pośpiechu, i w zamkniętym stożku
odwróconym rozpadliny ukształtowało się jakieś dziwne echo, które
potęguje i wzmacnia ten martwy głos ruchomego usypiska: ostre
szorowanie i zgrzyt kamieni ostry i suchy, i twardy, chrobot i szur.
Jeszcze się to nie skończyło, a już wpada nowa horda wodna, kłębiąc się
ku górze i zalewając ledwie co opróżnione regiony. I znowu nie stało jej,
Zygmunt Haupt
Kawaler z morskiej pianki
8
a już triumfalnie czub wodny rozpylił się dwadzieścia metrów wysoko
i chlasnął kroplami wody po kamienistej ścieżce, i już ucieka, gubi się ta
woda, i zachrobocze dno kamienne, i zasypią się wyszlifowane, mokre
głazy, i znowu bucha nowy najazd. Można stać w zadziwieniu u szczytu
tego urwiska, które wydaje głos, jak gdyby diabeł potrząsał do
wariackiego tańca monstrualną tykwą.
I wszędzie leżą czepiają się kamieni piany morskie, jedne już
wyschłe i leciutkie, i kruche, „Meerschaum” – więc to to jest ta pianka
morska, o której się mówiło? – inne jeszcze mokre i śliskie, i słone od
wody morskiej. Czasem dmuchnie wiatr od morza i poniesie tymi
brudnobiałymi kłaczkami, śliniącymi i czepiającymi się skał. Tużeśmy
zaszli? Tu nam w postaci kruchej piany morskiej ukazane zostały nicość
i kruchość wszystkiego?
Zawsze tak będzie? Czy zawsze taka zabawa będzie? Czy z tego się
nie wyrasta naprawdę?
Tylko obce morze ryczy i szumi w dole. Tylko żelazne morze idzie
i tłucze się o skały lądu. Mam tu stać i patrzeć, jak nieznany żywioł
szoruje o ląd, jak łuszczy z niego żwir i pluje weń pianą słoną. Tylko
obca woda, niezrozumiała i obojętna, tłucze się bezpamiętnie i pożera
ziemię – ostatnie to, co mi zostało pod nogami.
Pierwodruk: „Wiadomości" 1950, nr 1, pt. „Meerschaum”
przedruk za: Haupt, Zygmunt. Baskijski diabeł. Opowiadania i reportaże.
Warszawa, Czytelnik 2007, str. 197-203.