Tworzywo - MOK Legionowo
Transkrypt
										Tworzywo - MOK Legionowo
                                        
                                        
                                Tworzywo Sznurki zdejmowane z paczek i rzucane do kosza. Bezużyteczne dla mnie, nikomu niepotrzebne. Z kosza przesypywałem je do papierowego worka, a gdy się zapełnił, taszczyłem ten tobół do podwórzowego śmietnika. Od czasu do czasu wpadał mi w ręce lepszy sznurek i takowy – na bok. Zwijałem w kłębek, by zachować do powtórnego wykorzystania. Ale przeważnie kończyło się smyrgnięciem do kosza. To samo z papierem. Lwia część szła na makulaturę. Gromadzić, przechowywać – po co? Tylko czasami trafiały się ładne arkusze, z tej wewnętrznej warstwy opakowania, gładkie, nadające się jako papier do pisania, i wówczas żal było wyrzucać, więc odkładało się na bok. Zapisywałem codzienne zdarzenia. Jakie tam zdarzenia! Nie zasługiwały na to miano. Rzucałem je na papier, tak jak się rzuca kawałki sznurka do kosza. Kosz napełniał się sznurkami, a liczne arkusiki papieru zaczerniały się notatkami. To pierwsze przebiegało w szybkim tempie, to drugie w tempie nieporównanie wolniejszym. Kosz opróżniałem codziennie, czasem dwa razy na dzień, a zbiór zapisanych kartek leżał nie tykany w domowej szufladzie miesiącami, latami. I teraz, gdy od czasu mojej pracy w księgarni minęła kupa lat, wyjmuję z szuflady plik zapisków w zamiarze pozbycia się tychże. Przecież wiecznie nie będę trzymał. Czas wreszcie rzucić do śmietnika. Bo czy którakolwiek z notatek może mi się do czegoś przydać? Czy jest wśród nich jakaś cenna, równie cenna co szpagatowy sznurek? Przeglądam, kartkuję. Niestety, wszystko to tyleż warte, co strzępy parcianego sznurka. Literatura-makulatura. Jakieś fakciki, opisy rozmów, lecz wszystko toto błahe, nieinteresujące. Ot, czytam na jednej z kartek, że domofonem wywołano mnie z piwnicy na front, czyli do tej części sklepu, gdzie się odbywała sprzedaż. Na froncie czekał nieznany mi staruch i uśmiechał się przymilnie. Po paru chwilach rozmowy zorientowałem się, kto on zacz. Chodzi po dużych księgarniach i wywołuje magazynierów wiedząc, że ci zatrudnieni są przy rozpakowywaniu książek. Mniejsza z tym, w jaki sposób dotarło to do jego wiadomości, dość że jest mu wiadome, iż każde takie rozpakowanie zaczyna się od przecięcia lub rozplątania sznurka. Ten gromadzący się sznurek, oto co go interesuje. Jego żona – jak się okazuje – wyplata kilimy z różnokolorowych sznurków; wszystko wykorzystuje, każdy kawałek sznurka, gruby czy cienki. Grubość, kolor, rodzaj surowca nie mają znaczenia; im większa rozmaitość, tym lepiej. Więc on, mąż, pomaga swojej artystycznie uzdolnionej połowicy dostarczając jej materiału. I teraz zwraca się do mnie z prośbą, żebym mu taki kłąb bezużytecznego sznurka dał i żebym mu w przyszłości odkładał zamiast wyrzucać. Gdyby się miało z takim interesantem do czynienia 20 lat wcześniej, poszłoby mu się na rękę. Ale ja już nie byłem naiwnym młodzieniaszkiem. Długoletnie doświadczenie oduczyło mnie życzliwości, uczynności etc. Zbyt wielu cwaniaków stanęło na mojej drodze, by mnie wykorzystać, coś ode mnie wydębić. Więc teraz moją reakcją na czyjeś nagabywanie i proszenie stał się ruch obu rąk pokazujący, gdzie babcia koszyczek nosi. Dać? A niby z jakiej racji? On co prawda, ten przybysz, coś mi tam w zamian obiecuje, napomyka, że mi kiedyś jeden z takich kilimów odpali, lecz – co mi po tym? Jam daleki od tego, by swoje mieszkanie dekorować kilimami. Nie, nie dam. Coś mnie od tej darowizny powstrzymuje. Jakaś we mnie blokada, zahamowanie. Mógłby ktoś powiedzieć: człowieku, co za różnica! Jaką u licha sprawi ci różnicę, czy wyrzucisz sznurki do śmietnika, czy też ofiarujesz je temu chłopinie. A jednak tak, jest różnica. Miałby mnie ten natręt nachodzić, zawracać mi gitarę, miałbym wyłazić ze swej sutereny i wtykać mu coś w łapę na oczach personelu – po co mi to? Oczywiście, mógłbym wyjaśnić szefowej: ten oto jegomość, pani kierowniczko, zainteresowany jest sznurkami, strzępami sznurka bezużytecznymi, więc wyjmuję z kosza i daję mu, niech się cieszy, a nas to nic nie kosztuje. Mógłbym z łatwością wyjaśnić tę dwuznaczną, podejrzaną z pozoru sytuację, ale – powtarzam – po co mi to? Stoję naprzeciw namolnego starucha nie wiedząc, jak mu odmówić, jakiego użyć wykrętu, wobec czego gram na zwłokę: – W tej chwili nie mam tam nic na dole, kosz opróżniony, niech pan przyjdzie za dwa tygodnie. I obróciłem się plecami, rad, że spławiłem petenta. Miałem nadzieję, że o mnie zapomni, ale nie, minęły dwa tygodnie i dokładnie w umówionym terminie, z dokładnością co do godziny – zjawił się znowu. Znowu dobiegło mnie brzęczenie wewnętrznego telefonu, a głos kasjerki w słuchawce oznajmił: – Jakiś starszy pan pyta o pana. Domyśliłem się, że to domokrążca, więc tym razem nie było mowy o zaskoczeniu i znalazła się chwila czasu do namysłu. Po odwieszeniu słuchawki zastygłem w pozie sprzyjającej skupieniu, po czym: „Aha, no to już wiem, co mu powiedzieć.” Wyklarował mi się sposób definitywnego spławienia tego człowieka. Moja ręka zanurkowała w koszu i z gęstwiny sznurków wyciągnęła wąski plastykowy pasek. Z tym właśnie fantem udałem się do części frontowej. – O, widzi pan – podsunąłem pasek staruchowi pod nos – teraz prawie wszystkie paczki przychodzą owinięte takimi paskami. Sznurków już się prawie nie używa. Niewiele ich ląduje w moim koszu; ot tyle, co kot napłakał. Teraz tylko plastyk w użyciu, coś, co się na kilimy nie nadaje. Przykro mi, że nie mogę być dla pana użyteczny. Czasy się zmieniają, epoka sznurka przemija. Z takich oto anegdot, z takich pożal się Boże wydarzeń składa się mój dziennik magazyniera księgarnianego. Czy z tych strzępów dałoby się coś upleść? Niewątpliwie doszedłem do pewnej wprawy i przypuszczam, że potrafię posługiwać się długopisem z nie mniejszą biegłością niż żona starucha swoim szydełkiem, ale pytanie, jaki jest efekt? Czy ten kilim, który właśnie kończę wyplatać – ładny? Czy jest na co popatrzeć?