Maciej Samcik Od 1997 r. dziennikarz ekonomiczny „Gazety

Transkrypt

Maciej Samcik Od 1997 r. dziennikarz ekonomiczny „Gazety
Maciej Samcik
Od 1997 r. dziennikarz ekonomiczny „Gazety Wyborczej”. Specjalizuje się w tematyce
finansowej. Pisze o bankach, giełdzie, funduszach inwestycyjnych oraz finansach
osobistych. Autor i współautor poradników o oszczędzaniu, rankingów i konkursów
giełdowych.
Laureat prestiżowych nagród dziennikarskich, w tym nagrody „Grand Press”.
Pochodzi z Poznania. Z wykształcenia ekonomista, absolwent Uniwersytetu Ekonomicznego
w Poznaniu.
Zapłacili agentowi 750.000 zł prowizji! Teraz mówią, że nie mogą oddać opłaty
likwidacyjnej, bo... mieliby straty :-)
Najróżniejsze są pomysły prawników firm ubezpieczeniowych na przekonywanie sądów, iż w
przypadku polis inwestycyjnych nie miały one nic wspólnego z żadnym missellingiem, a sam
produkt musiał zawierać kajdanki w postaci opłat likwidacyjnych, bo inaczej nie miałby
sensu. Pamiętam spotkanie z pewnym prezesem firmy ubezpieczeniowej, który klarował mi,
że on, biedny miś, bez opłat likwidacyjnych nic by w tym kraju nie sprzedał, bo trzymają go
za gardło ci podli pośrednicy, którzy żądają ogromnych opłat. "To niech pan ich ominie i
sprzedaje polisy inwestycyjne przez internet. Wtedy nie będzie pan musiał przykuwać ludzi
kajdankami do kaloryfera" - prosiłem. A prezes na to, że wtedy pośrednicy i agenci mogliby
się obrazić.
Cóż, można i tak, choć dobry produkt mógłby się mimo wszystko obronić, nawet w kraju, w
którym nikt o oszczędzaniu długoterminowym nie myśli. Ów prezes zapewne pomyślał w
głębi duszy: "bez pomocy tych wszystkich technik sprzedażowych, których uczymy
pośredników, by umieli wciskać klientom kit, nikt nie kupi badziewia, które oferujemy, z
opłatą administracyjną 10 zł miesięcznie i prowizją za zarządzanie na poziomie 3%".
Najśmieszniej jest kiedy firma ubezpieczeniowa przed sądem usiłuje udowodnić, że pobrana
przez nią od rezygnującego przed czasem klienta opłata likwidacyjna musiała być tak
wysoka, bo właśnie takie były koszty poniesione przez ubezpieczyciela. Mówią więc tak: "to
nie nasza wina, że tyle płaciliśmy agentom". W ten sposób da się uzasadnić dowolnie wysoki
poziom kosztów oraz przerzucenie ich na klienta. Są i takie asy, które przy okazji mówią
klientowi, że to on łamie prawo, bo nie chce płacić w terminie składek, przez co
ubezpieczyciel przymiera głodem.
Rekord pod tym względem pobili ostatnio prawnicy firmy ubezpieczeniowej Compensa,
którzy zostali zaskarżeni przez klienta o zwrot, uwaga, prawie 730.000 zł z pięciu polis
zawartych w 2003 r. Prawnik klienta, mec. Bartłomiej Szufler, specjalizujący się m.in. w
sprawach na styku ubezpieczyciel-klient dowodzi, że przepisy regulujące opłatę likwidacyjną
są abuzywne (nie wiążą stron ze względu na to, że krzywdzą klienta), niektóre dokumenty
nie zostały prawidłowo doręczone klientowi, zaś wysłannik firmy ubezpieczeniowej nie
poinformował klienta o obostrzeniach wynikających z opłaty likwidacyjnej. Na pierwszy rzut
oka można byłoby pomyśleć, że jeśli zarzuty są dobrze udokumentowane, to Compensa
powinna w ogóle nie dopuścić do procesu, tylko grzecznie zapłacić bez rozgłosu. Firma
ubezpieczeniowa odrzuciła zarzut niedostarczenia na czas dokumentów i zapytała czy to
możliwe, żeby klient żył przez 10 lat w nieświadomości, czerpiąc korzyści z ochrony
ubezpieczeniowej. Zauważyła też, że przecież żadna z jej klauzul umownych nie wisi w
rejestrze klauzul abuzywnych, więc WTF? Owszem, wiszą tam podobne klauzule, ale nie to
samo.
Najlepszy był jednak argument uzasadniający koszty poniesione przez towarzystwo
ubezpieczeniowe. Na dowód firma przedstawiła tabelki dotyczące wszystkich czterech polis,
które wykupił klient. Wynika z nich, że klient zainwestował w każdą z pięciu polis po 240.000
zł, czyli w sumie 1,2 mln zł. Dziś, po dziesięciu latach oszczędzania - w tym czasie naprawdę
dałoby się zarobić pieniądze na rynku kapitałowym - każda z czterech polis ma wartość
między 220.000 zł a 224.000 zł, zaś piąta warta jest 170.000 zł. A więc jest dokładnie tak, jak
piszę często, recenzując różne tego typu produkty: jest to tak skrojone, żeby klient dostał na
koniec mniej więcej tyle, ile wpłacił (raczej mniej, niż więcej), a cały zysk z obracaniu tymi
pieniędzmi zaiwaniają instytucje finansowe - pośrednik, który sprzedał polisę oraz firma
ubezpieczeniowa, która nią zarządza. A teraz czas zdradzić najbardziej pikantny szczegół:
wysokość prowizji zapłaconej przez Compensę agentowi. Otóż było to... 150.000 zł za każdą
z polis!
W sumie więc jakiś sprzedawca-naganiacz, wciskając zamożnemu klientowi produkt, na
którym ów klient stracił - nie licząc opłat likwidacyjnych - jakieś 150.000 zł, zarobił
jednego dnia... 750.000 zł. Czy można się dziwić, że ten rynek tak się wykoleił, skoro firma
ubezpieczeniowa była skłonna zapłacić taką górę kasy swojemu naganiaczowi?
Najśmieszniejsze jest to, że teraz Compensa dowodzi w sądzie, że musiała wziąć od
klienta 730.000 zł opłaty likwidacyjnej - gdy ten w końcu zorientował się w co wdepnął
i zlikwidował polisy - bo, uwaga, inaczej osiągnie stratę! Jak oni to, asy z pierwszej
klasy, wyliczyli? Ano dla pierwszej z brzegu polisy rachunek wygląda tak:
Jak czytać tę tabelkę? klient wpłacił 240.000 zł, czego 150.000 zł natychmiast wziął agent,
po czym firma poniosła jeszcze 1156 zł kosztów administracyjnych związanych z
prowadzeniem umowy. Firma zarobiła 51.300 zł na inwestowaniu pieniędzy klienta
(przychody z lokat od rezerw techniczno-ubezpieczeniowych), ale gdyby miała wypłacić
klientowi wartość rachunku (224.000 zł) i nie pobrać opłaty likwidacyjnej w wysokości
154.000 zł, to osiągnęłoby 83.000 zł straty. Łzy wzruszenia zalewają mi oczy. Nie możemy
przecież dopuścić, by firma ubezpieczeniowa doznała takiego finansowego upokorzenia. A
to, że wcześniej umówiła się z agentem na absurdalnie wysoką prowizję? No trudno, skoro
się umówiła, to niech klient teraz za to płaci. Dzięki opłacie likwidacyjnej Compensa osiąga
zatem sprawiedliwość społeczną, bowiem zarabia na polisie 71.000 zł. Przypomnę
uprzejmie, że w tym samym czasie klient stracił ok. 16.000 zł na inwestycji i kolejne 154.000
zł na opłacie likwidacyjnej. Podobne tabelki firma ubezpieczeniowa przedstawiła sądowi w
odniesieniu do każdej z polis.
"Wartość wykupu ustalona w określonej wysokości równoważy wszystkie koszty jakie
pozwane Towarzystwo poniosło w związku z zawarciem i kontynuacją danej umowy
ubezpieczenia. Po stronie pozwanego w żadnej mierze nie dochodzi do bezpodstawnego
wzbogacenia. Co więcej, bez uwzględnienia przepisów o opłatach związanych z wykupem
wynika, że po stronie pozwanego dochodzi do nieuzasadnionego zubożenia"
Niedawno Jacek Uryniuk opisywał w "Dzienniku Gazecie Prawnej" zakończony już proces, w
którym na świadka powołano aktuariusza, czyli eksperta oceniającego ryzyko w firmach
ubezpieczeniowych. Ów specjalista zeznał, że przed wprowadzeniem do sprzedaży
ubezpieczeń z funduszem inwestycyjnym towarzystwo Skandia przeanalizowało koszty
ryzyka związane z polisami inwestycyjnymi. Z analizy wynikło, że ponad 70% umów
zakończy się przed terminem - np. z powodu wypowiedzenia lub rozwiązania umowy przez
klienta - a ubezpieczyciel zainkasuje z tego tytułu opłatę likwidacyjną. To by oznaczało, że
firma ubezpieczeniowa przekonywała klientów, iż sprzedaje produkt długoterminowy, a tak
naprawdę z góry wiedziała, że większość klientów nie dotrwa do końca umowy. Niewiele ma
to wspólnego z uczciwością i mam nadzieję, że Komisja Nadzoru Finansowego zainteresuje
się tymi zeznaniami. Może warto przetrzepać papiery firm ubezpieczeniowych i paru asom
pozabierać papiery na zarządzanie czymkolwiek w tym kraju, co wiąże się z dotykaniem
pieniędzy?
Zwalanie winy na pośrednika to stały trik ubezpieczycieli. Oni nic nie widzieli, nic nie słyszeli,
za wszystko odpowiadają źli sprzedawcy, którzy zupełnie przypadkowo sprzedawali akurat
te, a nie inne polisy. I nie ma żadnego powodu, by klient miał nie ponosić prowizji płaconych
agentom. Z takiego założenia wyszli prawnicy Axy, którzy właśnie z kretesem przegrali
proces z panią Jolantą o zwrot opłaty likwidacyjnej. Nie było łatwo, bo pani Jolanta kupiła
polisę w znanej firmie brokerskiej Expander Advisors. Tam - jak zeznał pracownik, który
sprzedał polisę - "w trakcie szkoleń doradcy byli m.in. uczeni jak oferować produkty i jakie
dokumenty powinni przekazywać klientom przy podpisywaniu wniosku o zawarcie umowy,
natomiast nie nakładano na nich obowiązku pisemnego zaznaczania, że rzeczywiście wydali
te dokumenty". No i właśnie tak się złożyło, że doradca nie jest pewny, czy doręczył klientce
tabelę opłat i limitów.
"Co prawda świadek zeznał, że informował klientów o mechanizmie pobierania opłaty
likwidacyjnej, ale zarazem zaznaczył, że informacje te, były przedstawiane w formie notatek
na kartce, bez odniesienia do Tabeli opłat i limitów oraz nie były kompletne – w
szczególności nie obejmowały pełnego okresu w jakim była należna opłata likwidacyjna w
razie rozwiązania umowy i – jak już wyżej wskazano – nie wyjaśniały z czego wynika
wysokość tej opłaty oraz podstawa jej pobierania. W tej sytuacji Sąd dał wiarę twierdzeniom
powódki, która utrzymywała, że podczas spotkania z doradcą w ogóle nie było mowy o
opłacie likwidacyjnej. Kolejny świadek zeznał natomiast, że na podstawie doniesień klientów
znane są mu przypadki, że doradca nie przekazał klientowi kompletu dokumentów"
- napisał sąd w uzasadnieniu wyroku. Fajnie sobie chłopaki poczynali - podstawowe
elementy umowy wyjaśniali klientom "w formie notatek na kartce", ale tak tylko piąte
przez dziesiąte. Nóż się w kieszeni otwiera. Pewne jest to, że jeśli ktoś z Was miał lub ma
polisę sprzedaną przez Expander Advisors, to powinien sprawdzić czy dostarczono mu
wszystkie dokumenty, bo biorąc pod uwagę zeznania expanderowców jest dość
prawdopodobne, że o czymś zapomnieli. A wtedy otwarta droga do anulowania opłaty
likwidacyjnej. Nie zmienia to faktu, że Axa postanowiła wyłączyć się z procesu, dochodząc
do wniosku, że skoro klientka nie może się dogadać z pośrednikiem, to już nie jest jej - Axy sprawa. A to, że firma dawała agentowi pieniądze, nie sprawdzając czy dobrze wykonał
robottę? kogo to obchodzi jak wykonał robotę, i tak to klient za wszystko zapłaci, prawda? Na
szczęście sąd nie dał się nabrać na te bezczelne dyrdymały.
"Pozwany powołał się na treść art. 11 ust. 2 ustawy o pośrednictwie ubezpieczeniowym,
który stanowi, że to agent ubezpieczeniowy wykonujący czynności agencyjne (...) odpowiada
za szkody powstałe z tytułu wykonywania tych czynności wyrządzone klientowi,
ubezpieczającemu, ubezpieczonemu lub osobie uprawnionej z umowy ubezpieczenia. (...)
Brak związania powódki postanowieniami zawartymi w Tabeli opłat i limitów wobec
niedoręczenia jej tego dokumentu był co prawda efektem zaniechania agenta Expander
Advisors, to jednak odnosił bezpośredni skutek także wobec Axa Życie, strony umowy"
Sąd dał wiarę zeznaniom klientki, bo nie zaprzeczyły im zeznania świadka, który nie
wykluczył, że mógł nie doręczyć klientowi kompletu dokumentów oraz drugiego świadka,
który przyznał, że słyszał o przypadkach skarg klientów na niedoręczenie im pełnej
dokumentacji. Natomiast sam fakt, że Axa mogła wpaść na tak debilny pomysł, iż nie
odpowiada za źle wykonaną robotę człowieka, któremu zapłaciła, powoduje u mnie
migotanie przedsionków.