W komunii z Bogiem przez miłość
Transkrypt
W komunii z Bogiem przez miłość
VII. DZIEŃ - „Kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim” (1J 4,16) W komunii z Bogiem przez miłość KONFERENCJA Może znacie historię o tym psie i kocie, co w swojej głupocie wolność chcieli poznać. W świat wyruszyli, sumienie zagłuszyli i po polach i w lasach, daleko od zasad, życia używali. Ale – zaraz po swawoli – głód przyszedł powoli. Wolność niestety ma to do siebie, że oprócz zabawy nie daje za wiele. Pies z kotem wrogami się stali. Kotu było łatwiej, mało potrzebował, coś tam pod pazurem zawsze sobie schował, z psem gorzej, zatęsknił za czasem, kiedy miał obrożę i szybko zaczął sobie radzić. Za cel obrał kota, to prosta robota i wcale niemały posiłek. Tak z przyjaciela, kiedy przyjdzie bieda, robi się pożytek. Kot, przed zagrożeniem, wlazł za ogrodzenie, do gospodarza się tuli. Poczuł się bezpiecznie, chciał zostać bezsprzecznie, nie wiedział, jak ma się wkupić. Robił co tylko mu przyszło do głowy, myszy zaczął łowić, dzieci rozweselał…. Nawet nie zauważył, że psa już dawno nie ma! Tak mu było dobrze. Na dodatek pokochał swoje nowe życie, te wszystkie zabawy, wstawanie o świcie, sam się temu dziwił. Liczył tylko na bezpieczeństwo, otrzymał błogosławieństwo, dar bezinteresowności. Taka i nasza musi być droga, jeśli chcemy znaleźć dom Boga i w nim wzrastać w miłości. Nasza droga, droga miłości, droga do Boga. Każdy z nas wyruszył tym szlakiem z jakąś nadzieją. Przez te parę dni zorientowaliśmy się jednak, że pomimo całej otoczki, trudno jest trwać w egzaltacji. Instynktownie wiemy, gdzie szukać ratunku, ale każdy z nas ma inne wyobrażenie wolności. Dlatego Bóg po raz kolejny daje nam możliwość pochylenia się nad tym skomplikowanym światem naszych relacji i oczekiwań z nimi związanych. Ich nieodłącznym elementem, fundamentem podejmowanych przez nas decyzji jest miłość. Jesteśmy nią przesiąknięci od stref najbardziej banalnych po najgłębsze zakamarki naszego życia. To ona dyktuje nasze samopoczucie. Miłość do człowieka, przedmiotu, miejsca, pasji. Tak, dla niej wiele jesteśmy w stanie poświęcić. Skoro jednak każdy z nas bezdyskusyjnie przytakuje, że kochanie kogoś lub czegoś jest sprawą priorytetową, dlaczego do bólu aktualne są słowa ks. Twardowskiego: „wciąż za mało i stale za późno”? Nic nie wywołuje w nas takiego poczucia winy, jak zbyt małe zaangażowanie w to, co kochamy. Tutaj na ogół zaczyna się długa lista skarg i zażaleń. Bo człowiek jest trudny, pasja kosztuje, brakuje motywacji, możliwości. Drabina do prawdziwego szczęścia jest wysoka, a my na pierwszym szczeblu rozkładamy bezradnie ręce. My, ludzie wierzący, mający Boga za Ojca, rozkładamy bezradnie ręce nie wiedząc, jak sobie z tym wszystkim poradzić. Bardzo różnie próbujemy wytłumaczyć ten paradoks, a w rzeczywistości rozwiązanie jest proste. 1 list św. Jana, którego fragment dzisiaj rozważamy, przekazuje nam konkretne słowa: „Jeśli serce nas nie oskarża, mamy ufność wobec Boga i o co prosić będziemy, otrzymamy od niego (…). Kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim”. Jest to bardzo poważna obietnica. Cnota, którą jak twierdzimy, wszechstronnie się otaczamy, pozwoli nam na osiągnięcie pełnego zjednoczenia z Istotą Wszechmogącą. Przez miłość, którą jesteśmy przesyceni, wchodzimy w komunię z Bogiem. Dlaczego więc nasze serce wciąż jest tak niespokojne? Posłuchajmy pewnego dialogu: -To niesprawiedliwe. Tyle pięknych słów padło o miłości. Miały być upadki, ale też wzloty. Miał być Krzyż, ale zaraz potem Zmartwychwstanie, poświęcenie, a po nim wspólna radość z osiągniętego celu. -A czy inaczej to odczuwasz? -Czasami boli, czasami boli częściej niż leczy, jest więcej poświęcenia, brakuje zrozumienia… -Może to nie miłość… -Oczywiście, że kocham, dobrze wiem, co czuję… -Może to nie miłość, o którą chodziło Bogu? -Nie ten człowiek? -Nie! Nie ta miłość… Myślę, że wielu z nas miało podobne rozterki. Mamy dziwną skłonność obwiniania wszystkiego dookoła za nasze poczucie niespełnienia. I chociaż czasami tworzą się naprawdę ciekawe teorie niepowodzeń, gdzieś w głębi serca wiemy, że nie chodzi tu o drugiego człowieka ani o warunki. Chodzi tylko o to, że kochamy nie tą miłością, o którą chodziło Stwórcy. To jest główna przeszkoda w wejściu na kolejne szczeble naszej drabiny szczęścia. Brak pełnej miłości nie pozwala na pełną komunię z Bogiem. Przypomnijmy sobie jeszcze raz to najważniejsze przykazanie, którego wypełnianie czyni z nas uczniów Chrystusa. Kiedy wyjdziemy poza schemat regułki i uświadomimy sobie moc wypowiadanych słów, wiele naszych problemów zyska zupełnie nowy wymiar. „Będziesz miłował całym sercem, całą duszą, całym umysłem, a bliźniego swego jak siebie samego”. Miłość jest konkretna. Najwyższy nie lubi bylejakości. Jego dzieła są precyzyjne i taka też ma być nasza relacja z Nim i z drugim człowiekiem. Miłość jest wymagająca. Co jednak najważniejsze, trzeba wymagać od siebie, a nie od osoby, którą kochamy. Jest to częsta pułapka, w którą dają się złapać nawet najgorliwsi. Jedynym sposobem, żeby ją ominąć jest uczciwa odpowiedź na pytanie: Czy ja chcę kochać, czy być kochanym? Psychologia pięknie mówi o zaspokajaniu potrzeb wewnętrznych. Mamy prawo do wzajemności, czułości, zrozumienia. Jeśli relacja nie spełnia tych wymogów, staje się toksyczna. Poddaje się ją pod racjonalny osąd i na ogół wyklucza jako destruktywną dla naszego samorozwoju. Chrystus przez pryzmat Krzyża mówi co innego. Czy nam się to podoba czy nie, życie musi wywrócić się do góry nogami, żebyśmy mogli odnaleźć sens, bo niestety cały czas umiemy szanować tylko to, co przychodzi nam z trudem. To jest cena, jaką płacimy za wyjście z raju. Dzisiejsze rozważania zachęcają nas do podjęcia decyzji. Jeśli odbieramy miłość w kontekście bycia kochanym i to stanowi jej kwintesencję, istnieje duże prawdopodobieństwo, że uda nam się żyć w tym błogostanie. Problem zaczyna się wtedy, gdy pożądane uczucie, wdzięczność lub aprobata przestają być wystarczające. Jeszcze większy problem pojawia się, gdy nastawieni jesteśmy głównie na relację fizyczną, a ona nie przynosi oczekiwanej satysfakcji. Cierpimy, a nasza wytrzymałość emocjonalna przechodzi poważny test. Niektórzy katują się wtedy myślami, inni szukają pocieszania u przyjaciół, obcych osób, popadają we wszelkiego rodzaju uzależnienia. Wierzymy, że tylko czas może wyleczyć rany. Zapominamy, że istnieje alternatywne spojrzenie na miłość. Tutaj cały ból, niespełnienie stają się początkiem nowej drogi. Tutaj rezygnujemy z priorytetu bycia kochanym i podejmujemy decyzję, że przede wszystkim chcemy kochać. Sami jednak nie jesteśmy w stanie zrealizować tej szlachetnej idei. Prawdziwą miłość może wyzwolić w nas jedynie Duch Św. Żadne wielkie postanowienia, najlepsze akty woli nie przybliżą tego stanu. Te wszystkie czynności psychiczne przerabialiśmy już tyle razy i one nas zawiodły. Wywołały całą gamę potężnych zranień i ostatecznie postawiły mur błędnych wyobrażeń o naszym Ojcu. Żeby zacząć przygodę z realnym uczuciem, musimy dokonać dwóch rzeczy. Po pierwsze – przyjąć miłość Wszechmogącego. Okazuje się, że dla wielu z nas stanowi to pewną trudność. Może dlatego, że przyzwyczailiśmy się do ludzkich emocji. Niestety, im bardziej nam na czymś zależy, tym subiektywnej kategoryzujemy słowa, zachowania i czyny. Wyobraziliśmy sobie, że Bóg porusza się w naszych schematach. Nic bardziej mylnego. Zamieńmy oczekiwania na pragnienie poznania Jego woli. Musimy zrozumieć, że On nas nie pyta o zgodę, chęci ani wizję tej relacji. On cały jest Miłością, a my jesteśmy jej częścią – bezwarunkowo i bezgranicznie. Naprawdę nikt nie poczuje się szczęśliwszy od nas, jeśli przyjmiemy Jego dar. Ten akt uszczęśliwi nas. Dopiero świadomość uczestnictwa we wszechpotężnej miłości uzdalnia do podjęcia drugiego kroku - do kochania. W tej perspektywie nie będziemy potrzebowali wyjaśnień, żadnych dowodów i pozbędziemy się bólu niespełnionych oczekiwań. Miłość ludzka wymaga poświęceń, Boża – po prostu jest, wyrywa się z serca i chce się dzielić niezależnie od sytuacji. Dzięki temu stajemy się wolni i otwarci na drugiego człowieka. Kochając, przedłużamy Boże działanie. Parafrazując słowa jednego z listów: Nieustannie nosimy w swoim ciele umieranie Chrystusa, aby także w nas się objawiło Jego Zmartwychwstanie. By się okazało, że ta przemożna moc miłości jest od Boga, a nie z nas samych. To nie jest kwestia nauczenia się ani zrozumienia tego. Obecność Stwórcy, a tym samym prawdziwość trwającej w nas miłości poznamy po charyzmatach Ducha Św. To co wcześniej było trudne, czasami wydawało się niemożliwe, On pokieruje i rozwiąże. Wtedy, być może pierwszy raz, poczujemy prawdziwe szczęście. Wejdziemy o stopień wyżej. I być może po raz pierwszy przestaniemy się bać. W miłości nie ma lęku, to kolejna cecha, po której ją rozpoznamy. Kiedy analizuję swój stosunek do wiary, siebie samego, ludzi, mojej pracy, moich pasji, czuję wstyd. W nich nie ma miłości. Ciągle niespokojni, boimy się samotności, ośmieszenia do tego stopnia, że wpadamy w rutynę obowiązków i małych przyjemności. W naturę człowieka wpisane jest pragnienie wszelkiego możliwego rozwoju. Lęk nas ogranicza. A przecież musimy się rozwijać. To bardzo ważny aspekt komunii z Bogiem, to jest nieodłączny element wzrastania w miłości. Kiedy przestaniemy się bać, ona uzdolni nas do dokonywania naprawdę wielkich rzeczy. Nie myślę tu o rewolucjach. Przełom dokona się w naszym codziennym życiu, kiedy służba drugiemu człowiekowi przestanie być ciężarem potrzebnym do zbawienia, a stanie się rewelacyjnym darem czasu, pracy i umiejętności. Myślę, że wtedy poczujemy, że ziemia, na której stoimy, jest święta, bo każde działanie będzie miało swoje źródło w Bogu. Zakończenie dzisiejszych rozważań tak naprawdę powinno stać się początkiem codziennej refleksji nad istotą naszych relacji. Nie pozwólmy, żeby afekty zdeterminowały nasze serce. Trudne w realizacji motto: nie oczekuj niczego od nikogo ostatecznie uczyni nasze życie dużo prostszym. Tylko egoizm każe myśleć, że wiemy co jest dobre dla nas i dla innych. Zostawmy to wszystko Wszechmogącemu. Konkret miłości dotyka zachowania osobistej hierarchii bez ingerencji w cudze odczucia. Ani Chrystus, ani Maryja nie powiedzieli nigdy, że się zawiedli, że tyle poświęcili, a ludzie i tak są tacy sami. Oni nie oczekiwali, że będą kochani kategoriami ludzkimi. Mieli świadomość nieskończonej miłości Boga i wszystko co robili, miało na celu oddać Jemu chwałę. Kiedy Jezus mówi: „Pójdź za mną” oznacza to – pójdź drogą miłości, którą ci pokazałem.Nieodłącznymi elementami tej drogi są ewangelia i modlitwa. Gdy otrzymamy te potężne bronie, coś zacznie się w nas zmieniać. Rozejrzyjmy się wtedy dookoła. Pewnie zdziwimy się, jak wiele osób potrzebuje naszej pomocy, począwszy od najbliższych, przez każdego napotkanego człowieka, a skończywszy na różnorakich organizacjach charytatywnych. Jeśli miłością zastąpimy nasze kompleksy i niepokój, prawdopodobnie zdziwimy się również, jak wiele możemy dać innym. Czy ty chcesz być kochanym, czy chcesz kochać? Przyjmij dar miłości i zacznij ją dzielić. Zrób pierwszy krok, otwórz się na działanie Ducha Św. Zobaczysz, to będzie jak światło latarni, które nada ci kierunek. Z utęsknieniem będziesz czekać na euforię z powodu kolejnego znaku, że idziesz we właściwym kierunku. Zaczniesz być szczęśliwy. Agata Kuczyńska