Rozdział XIII
Transkrypt
Rozdział XIII
13. POCIESZENIE W piątek rano wyruszyłam na bulwar Saint-Germain, gdzie pod numerem dziewięćdziesiątym znajdowało się mieszkanie Garnierów. Nie byłam tam nigdy wcześniej – odwiedzaliśmy Charlesa i Louise tylko w ich willi w Bordigherze – ale na pierwszy rzut oka doceniłam, że to wspaniała lokalizacja. W sumie niedaleko od mieszkania Louisa i Marie Alphonsine, naprzeciwko urządzonego w starym klasztorze muzeum sztuki średniowiecznej, o kilka minut spaceru od wejścia do Ogrodu Luksemburskiego. Drzwi otworzyła mi uprzejma, starsza służąca, która – gdy się jej przedstawiłam – natychmiast wpuściła mnie do środka i poprosiła, żebym zaczekała. Nie wchodziłam do pokoju, usiadłam w przestronnym korytarzu, obok dużego, stojącego lustra w rzeźbionej, drewnianej ramie. Po chwili służąca wróciła niosąc opakowany w szary papier pakunek zawierający – jak się domyślałam – obrazek, który Charles obiecał Erikowi jeszcze w Nowym Gulistanie. Monsieur Garnier przysłał ponoć z Włoch dokładne wytyczne, polecił spakować swą dawną pamiątkę z podróży do Grecji i dołączyć do niej list, który nadesłał specjalnie w tym celu z letniego domu w Ligurii. Na papierze napisane było: państwo Christine i Erik Dulac. Podziękowałam i pojechałam dorożką na Rue de Rivoli, do Nadira. Tak, jak umówiłam się z Raoulem i rodziną Bernardów z Nicei, przywieziono z pałacu moje rzeczy. Pomyślałam, że przecież najbardziej zależało mi na spotkaniu z mężem, a teraz – skoro go nie było – w sumie mogłabym zostać z resztą towarzystwa, ale nie chciałam dalej komplikować i tak zagmatwanej sytuacji. Wśród moich rzeczy znalazłam drugi tom Człowieka Śmiechu Victora Hugo. Postanowiłam zabrać zagubioną książkę do domu w niedzielę, gdy wszyscy wrócimy. Bernardowie nie chcieli zostawiać domu i firmy na długo bez opieki – ich decyzja, żeby przyjechać na ślub, który przecież nie wszystkich cieszył, była tym bardziej poruszająca. Po południu, z wizytą do Persów wpadli Robert i Leonora z dziećmi, a wraz z nimi Marina. Gdy siostry zajęte były rozmową, a Nadir Chan zabawiał małych Weirów pokazywaniem im perskich bibelotów stojących na komodzie, profesor Weir odciągnął mnie dyskretnie na bok. - Co on wyprawia? – zapytał bez ogródek. - Erik? - A kto? Znowu bawi się w jakiegoś ducha? Westchnęłam głęboko. - Obraził się na mnie, obawiam się – przyznałam z ciężkim sercem. - On jest zupełnie niepoważny – rzucił karcącym tonem lekarz. - Bardzo mi przykro, Robercie – powiedziałam. – Miałam nadzieję, że przyjedzie, chociażby po to, żeby zobaczyć się z wami jeszcze raz przed waszym wyjazdem. Przez drzwi zajrzała Marina. - Słyszałam pewne imię – zagaiła. 322 - Tak, Marina, rozmawiamy o Prosperze – potwierdziłam. - Zachowuje się jak szczeniak – zganił nieobecnego Robert. Marina rozłożyła ręce. - Pokaż mi zakochanego mężczyznę, który nie zachowuje się jak szczeniak – powiedziała wesoło. - A co to? – Wskazała ręką na paczkę, którą położyłam na biurku. - A wiesz, sama dokładnie nie wiem, co to jest – odparłam. – To jest prezent od Charlesa Garniera. Jakiś obrazek, który przywiózł sobie z Eginy, kiedy był studentem – z tego, co pamiętam, przedstawia jakąś grecką świętą. - Zobaczymy? – zaproponowała Marina, a Robert też skierował na mnie ciekawe spojrzenie. - W sumie to jest adresowane do nas obojga – zgodziłam się. Marina rozdarła papier i wyjęła nieduży obrazek w prostej ramce. - Podobny do mojej świętej Mariny – orzekła. Rzeczywiście był podobny, chociaż przedstawiał inną świętą. W centrum obrazka znajdowała się dama w aureoli ubrana w niebieską suknię i zielono-czerwony płaszcz, w fioletowej chuście na głowie. Roztaczała opiekuńcze ramiona nad trzema dziewczynkami – w czerwonej, białej i granatowej sukience. Ta pierwsza, klęcząca w czerwonym stroju, przykładała rękę do piersi. Druga, stojąca w bieli, miała ręce skrzyżowane przed sobą. Trzecia, znowu klęcząca w niebieskim ubraniu, trzymała w dłoni krzyż. Podpis głosił: Agia Sophia. - Święta Zofia? – odgadła Marina. – Dlaczego święta Zofia? – Rzuciła ku nam pytające spojrzenie. - Charles mówił, że dopiero w Konstantynopolu zrozumiał co go w niej urzekło – przypomniałam sobie. - W Konstantynopolu znajdowała się najwspanialsza świątynia Wschodniego Cesarstwa Rzymskiego, zwana właśnie Hagia Sophia – rzekł Robert. - Ale to jakaś męczennica? – dopytywała się Marina. - Sophia to znaczy po grecku Mądrość. Tu nie chodzi o żadną męczennicę, chociaż późniejsza tradycja tak przedstawia tę świętą, tylko o Bożą Mądrość – wyjaśnił profesor. - Tu jest jeszcze list, przeczytamy? – zaproponowała Marina. - Skoro już rozpakowaliśmy... – zgodziłam się. Delikatnie otworzyłam kopertę i wyjęłam kartki zapisane porządnym pismem Charlesa. Moi Kochani! Ten obrazek był ze mną przez prawie pół wieku, odkąd jako student kupiłem go na targu na Eginie. Byłem wtedy młodym chłopakiem, któremu wydawało się, że skoro już wyrwał się z ojcowskiej kuźni do Villi Medici, to wszystkie drzwi staną przed nim otworem. Kiedy go zobaczyłem na straganie z dewocjonaliami, skojarzył mi się z pamiętną ucztą świętego Jana – z tym sabatem mądrych kobiet, o którym Wam opowiadałem w Cap-Ferrat. 323 Jego prawdziwe znaczenie poznałem trochę później tamtego lata, kiedy stanąłem w olśniewająco pięknej świątyni Hagia Sophia w Konstantynopolu. Zrozumiałem, że ta tajemnicza dama to nie kto inny, jak właśnie Boża Mądrość, która od prawie półtora tysiąclecia przemawia do wyznawców dwóch wielkich religii – Chrześcijaństwa i Islamu. A te trzy dziewczęta, przedstawione jako jej córki, to najwspanialsze Córy Mądrości – trzy Cnoty Boskie: Wiara, Nadzieja i Miłość. Spójrzcie tylko na nie. Czyż ta klęcząca pod prawą ręką Mądrości to nie największa z nich wszystkich – sama Miłość, wskazująca dłonią na serce, które jest jej siedliskiem? A ta obok, stojąca, w białej sukience - czyż to nie Nadzieja ze wzrokiem ufnie wzniesionym w stronę Matki. Znów trzecia, przyciskająca do piersi krzyż, to przecież Wiara – ta ostatnia, zdolna przeprowadzić człowieka na drugą stronę przez drzwi śmierci. Długo trwało, zanim zrozumiałem, że owe promienne postaci nie opowiadają żadnej historii – że nie jest to poległa za chrześcijańską wiarę matka i towarzyszące jej trzy córki – ale że w wiejskim kościółku na zapomnianej greckiej wyspie odnalazłem symboliczny obraz przymiotów samego Boga. Wiara, Nadzieja i Miłość wypływają z Mądrości i w Mądrość się kumulują. Po prostu trwają, tak jak napisał to Paweł z Tarsu – trwają niezmienne, jak odwieczne prawa matematyki, na których opiera się architektura. Ta pełna godności postać, która przez cały czas trwania mojej kariery zawodowej wisiała w moim gabinecie, była dla mnie źródłem uspokojenia i pocieszenia w najgorszych chwilach – w latach walki o zatwierdzenie ciągle rosnącego budżetu Opery, w dzień pogrzebu Daniela... Z niej także wypływała filozoficzna refleksja w dni najszczęśliwsze – w dzień ślubu z Louise, narodzin Christiana, czy w niezapomniany dzień piątego stycznia 1875 roku. Drogi przyjacielu, czy pamiętasz jeszcze Madame Krauss śpiewającą Żydówkę Haleviego, scenę z baletu Źródło Delibesa, grzmiącą uwerturę do Wilhelma Tella Rossiniego? Dobrze wiem, że pamiętasz to wszystko, również naszą długą rozmowę w teatrze kilka dni wcześniej - po tym, jak w ministerstwie oznajmiono mi, że jako architekt i budowniczy nie mam do Narodowej Akademii Muzyki żadnych praw, że nie będę nawet zaproszony na otwarcie. Musiałem za własne pieniądze wykupić miejsca w bocznej loży na drugim piętrze, jeśli w ogóle miałem zamiar wziąć udział w uroczystej inauguracji. Gdyby nie Ty, pewnie uniósłbym się dumą i zrezygnował – to Ty przekonałeś mnie, że nigdy nie wolno się poddawać; przywróciłeś mi wiarę w sens mojej pracy. Kiedy po gali publiczność zgotowała mi spontaniczną owację na schodach, podczas gdy próbowaliśmy z Louise wymknąć się niepostrzeżenie, przyznałem Ci rację. Gdybym nie przyszedł, żal i zgorzknienie wypaliłyby mnie od środka. Rozglądałem się za Tobą przez cały wieczór i choć Cię nie zauważyłem, wiem, że też tam byłeś. To była podniosła okazja - jak koronacja albo ślub – jestem pewien, że byłeś dumny z naszego wspólnego dzieła nie mniej, niż ja. Tylko, że Ty – choć zasługiwałeś na to bardziej, niż ktokolwiek inny – nie pozwoliłeś, by ludzie otwarcie docenili twoją pracę. Po 324 latach muszę ci wyznać, Eriku, że tamtej nocy po powrocie z Opery długo siedziałem sam w moim gabinecie, patrząc w wieczne oczy Sophii i wstydząc się przed Nią, że mnie nie udało się Ciebie przekonać, abyś usiadł wraz ze mną w loży dwudziestej szóstej. Moja egińska Sophia tej nocy szeptała w mojej duszy tak, jak mądry doradca szeptał w chwili tryumfu do Cezara: „Pamiętaj, że ty także jesteś człowiekiem” – kiedy oznajmiłeś mi z ironiczną wyższością, że nie skorzystasz z mojego zaproszenia do loży, to Ty wydałeś mi się nadludzki. Po co miałbyś siedzieć gdzieś z boku, wśród napuszonych oficjeli, skoro w każdej kolumnie, w każdej rzeźbie, w każdym kamyku mozaik, których projekty zatwierdziłeś, widoczne były ślady Twojego geniuszu? Po tamtej nocy nie śmiałem już patrzeć na Ciebie jak na podziwianego kolegę z pracy, który – choć tyle lat młodszy ode mnie – przewyższał mnie pod każdym względem. Ty byłeś jak grecki bohater – jak Amfion, który za pomocą podarowanej mu przez samego Apolla liry oczarował martwe kamienie i w jedną noc wybudował Teby. Czy to dlatego wpadłeś na pomysł, by umieścić tę postać w dekoracjach Grand Foyer? Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jesteś nie tylko architektem, ale i muzykiem. Całe szczęście, bo geniusz tej miary może tylko napawać strachem. I tak dla mnie byłeś jak genius loci – opiekuńczy duch tego miejsca, które opinia publiczna szybko przechrzciła na Palais Garnier. Król tego pałacu, najwyższy kapłan tej świątyni sztuki, władczy małżonek tego haremu cudownych rzeźb i obrazów, które się w niej znajdowały. Kiedy spotkaliśmy się ostatnio w Nowym Gulistanie uświadomiłem sobie, że już dawno powinienem był podarować Ci moją Sophię – że od lat patrzyła na mnie ze ściany z wyrzutem, choć nie rozumiałem dlaczego. Że może z jej pomocą miałem szansę przekonać Cię wtedy - zimą 1875 roku – że Ktoś powinien był ściągnąć Cię na ziemię i nie pozwolić, żebyś teraz przeżywał sam to, przed czym mnie ostrzegałeś: żal i zgorzknienie. Zawsze lepiej jest żałować czegoś, co się zrobiło – nawet, jeśli popełniło się błąd - niż czuć niedosyt z powodu czegoś, czego strach lub duma nie pozwoliły nam zrobić. Przepraszam, że zanudzam Was starymi wspomnieniami. Z szacunkiem i miłością, Charles Garnier - To jest wielki artysta i wspaniały człowiek – rzekł Robert Weir kiedy skończyłam czytać list. Westchnęłam. - Miałam taką nadzieję, że dam Erikowi tę przesyłkę dzisiaj, kiedy się spotkamy. Teraz, kiedy wiem co w niej było, tym bardziej żałuję. Myślę, że jeszcze dziś pójdę na pocztę i wyślę to do domu, do Cap-Ferrat. Charles ma rację – ktoś powinien był wtedy ściągnąć go na ziemię. Może gdyby Erik poczuł w pełni radość ze swego sukcesu, nie czułby się teraz tak wypalony... 325 - Ktoś powinien go ściągnąć na ziemię dzisiaj nie mniej, niż w roku siedemdziesiątym piątym! – stwierdził dobitnie profesor. - Wiesz, a może pozwól, żebym to ja wysłała tę paczkę do Nowego Gulistanu – zaproponowała Marina. – I tak muszę się dostać do Louisa, pójdę pieszo, będę miała okazję do spaceru. - Ale obiecasz mi, że wyślesz to jeszcze dzisiaj? - Obiecuję. – Bernardówna uderzyła małą piąstką w drobną pierś, aż zadudniło. Poprosiłam Chana Nadira o nowy arkusz papieru, żeby jeszcze raz zapakować obrazek. Bardzo go zainteresował. - Agia Sophia? – zdziwił się. – Pamiętam ten wspaniały meczet w Stambule, nazywał się Ayasofya. To przypadek? - Chyba nie – powiedziałam. – Chyba za każdym razem chodzi o Mądrość, tak przynajmniej wynika z listu Charlesa. - Byłem w tej świątyni na krótko po tym, jak zakończono tam prace renowacyjne, które zlecił sułtan Abdulmecid. To jest miejsce zdolne rzucić na kolana nawet niedowiarka, a co dopiero tak gorliwego wyznawcę Islamu, jak ja. Stare kolumny wyprostowano, wyczyszczono mozaiki, zniszczone żyrandole zastąpiono nowymi, podwieszonymi na łańcuchach, a u szczytu kolumn powieszono wielkie tarcze z wykaligrafowanymi imionami Allaha, Proroka Muhammada, pierwszych kalifów. Odnowiono minarety, tak aby wszystkie miały jednakową wysokość. - To raczej niezwykłe, że po upadku Bizancjum nowi zdobywcy nie zniszczyli kościoła, a tylko przekształcili go w meczet – skomentował Robert. - Gdyby ktoś ośmielił się zniszczyć coś takiego, popełniłby najgorsze świętokradztwo! – zaprotestował Nadir. – Bóg jest jeden, a Isa był Jego największym prorokiem przed Muhammadem. - Masz na myśli Jezusa, Nadir Chan? – upewniła się Marina. - Tak, Isa syn Maryam, to wasz Jezus z Nazaretu. Pamiętam, jak stałem wpatrzony w przepiękną mozaikową postać Maryam w apsydzie i żarliwie modliłem się o cud. O to, by raczyła wyprosić mi u Allaha cudowne uzdrowienie dla mojego syna, który dość już wycierpiał straciwszy ukochaną matkę. Dziś myślę, że Święta Boża Mądrość zesłała mi wkrótce później cud, chociaż wtedy nie chciałem tego przyjąć do wiadomości. - Twój syn wyzdrowiał? – zapytałam. - Nie, Christine – powiedział smutno Nadir. – Reza żył wprawdzie jeszcze trzy lata, ale potem dołączył w niebie do mojej Rukiji. Cuda, które otrzymujemy, są zazwyczaj całkiem inne niż te, o które się modlimy. Dlatego tak trudno jest nam je zauważyć. – Uśmiechnął się filozoficznie. – Boża Mądrość wie lepiej od nas, czego nam potrzeba, to właśnie sprawia, że jest Mądrością. Ten cud, którego sobie nawet nie życzyłem, wydarzył się następnego roku, kiedy chanum Mahd-e Olia wysłała mnie z misją do Rosji. 326 Na dźwięk imienia chanum zadrżałam, gdyż przypomniałam sobie książkę Hugo; nie chciałam jednak wypytywać Nadira w obecności Mariny i Roberta. - Miałem sprowadzić dla jej rozrywki pewnego magika z Niżnego Nowgorodu, o którym dowiedziała się z ust handlarzy. - Erik? – zgadł profesor Weir. - A jakże! – przyznał daroga. – Wytrzęsłem się w podróży, ale na szczęście udało mi się go odnaleźć przed końcem Wielkiego Jarmarku. Wiele razy później przeklinałem swoje posłuszeństwo wobec szacha, ale dziś – będąc już starym człowiekiem – widzę w tym działanie Bożej Mądrości. - Jaki był wtedy Prospero? – zapytała ciekawie Marina. - Chyba taki sam, jaki został do dziś – odparł z uśmiechem Nadir. – Bezczelny smarkacz, chociaż wtedy zajęło mi sporo czasu, żeby zorientować się jak bardzo jest młody. Pozował na mędrca i czarnoksiężnika, a naprawdę był nastoletnim kapitanem, jak w tej książce Julesa Verne’a. - Doskonałe porównanie! - Robert Weir roześmiał się w głos. – Piętnastoletni kapitan! - Myślę, że nie miał wtedy nawet dwudziestu lat. Mimo to, kiedy go pierwszy raz zobaczyłem, w jego namiocie na jarmarku, sprawiał wrażenie takiego majestatu - tak zimnej, nieustępliwej potęgi - że przy nim młody szach wydawał się po prostu chłopczykiem, chociaż w pałacu padałem przed nim na twarz. Wyobraź sobie – Nadir zwrócił się do Mariny, która z rozmarzoną miną siedziała na wzorzystym dywaniku – wnętrze namiotu było całkowicie czerwone: ściany, kotary zwieszające się z półokrągłego sufitu, dywany. To wyglądało jak... nie wiem, jak coś żywego, jak wnętrze żywej istoty. Jak Jonasz w brzuchu wieloryba? A on siedział wsparty na poduszkach, ubrany w czerń z wyjątkiem białej maski na twarzy, która zdawała się zawieszona w powietrzu. Bawił się od niechcenia jedną z tych swoich dziwnych, mechanicznych zabawek, całkowicie mnie ignorując. Kiedy wreszcie przemówił – żeby mnie wyprosić, oczywiście – dźwięk jego głosu sprawił, że zakwestionowałem obiektywność własnych zmysłów. Może to sprawiło moje zmęczenie, może te niezwykłe okoliczności, ale miałem wrażenie, że słyszę anioła. Albo diabła. – Pers znowu uśmiechnął się do siebie. – A wszystko, co wydarzyło się później, sprawiało tylko, że coraz bardziej nie byłem w stanie rozpoznać z kim mam do czynienia, bo za każdym razem, kiedy wydawało mi się, że go dobrze znam, robił coś, co powodowało, że musiałem zmienić zdanie. - Ja też czasami tak myślę, Nadir Chan – przyznałam ze smutnym westchnieniem. – Byłam pewna, że Erik przyjedzie. Byłam święcie przekonana, że w takiej chwili mnie nie opuści. - Odrobinę zaufania, Christine – powiedziała Marina, chcąc mnie pocieszyć. - Myślisz, że przyjedzie jeszcze jutro, do kościoła? – zapytałam zrezygnowana. - Nie wiem. Być może. Wiem, że Prospero cię kocha. - Miłość bywa czasami bardzo trudna. - Nigdy nie jest łatwa – Robert wziął stronę Mariny. 327 Wróciliśmy do stołu, gdzie Dariusz podał kolejną porcję swoich słodyczy – tym razem o smaku suszonych śliwek. Marina puściła do niego oko i zachwycona zaklaskała w dłonie. - Drogi Dariuszu – zawołała – ty jesteś po prostu niezawodny! Nadir spojrzał na swojego starego służącego, a potem również wybuchnął śmiechem. Mali Weirowie też zaczęli się śmiać – chyba sami nie wiedząc dlaczego. Ja, Robert i Leonora patrzyliśmy na tę scenę zdezorientowani. W końcu profesor zapytał co ich tak śmieszy. - Śliiiwkiii! – zachichotała piskliwie Marina, o mało nie spadając z krzesła na nowy dywan. - Śliwki? – nie zrozumiała Alienor. - Śliwki – przyznał się Dariusz z zadowoloną miną, jakby udał mu się żart. - Po turecku słowo „śliwka” to „erik” – wyjaśnił. Nie chciałam nalegać, żeby przyjaciółka już poszła, ale bardzo zależało mi na tym, żeby jak najszybciej wysłała tę paczuszkę z Sophią do Cap-Ferrat. W sobotni ranek niebo straszyło chmurami i siąpił drobny deszcz, ale do południa rozpogodziło się i wyjrzało słońce. Ponieważ ślub miał się odbyć o czternastej, zdążyłam w spokoju ubrać się w nową suknię, która natychmiast przypomniała mi o Elwirze i o tym, że dzisiaj jej nie zobaczę. Miałam nadzieję, że jest jej chociaż trochę wstyd. Obiecywałam sobie, że jeszcze w pociągu do Nicei napiszę do niej długi list, który tak nią wstrząśnie, że natychmiast wróci do Paryża. Nie miałam jeszcze pomysłu, co dokładnie w nim się znajdzie, ale podróż do domu była na tyle długa, że byłam pewna, że zdołam wysmażyć taki kawał literatury, który stanie w gardle samej Angel Deverell. Clotilde pomogła mi upiąć włosy i we trójkę z Nadirem i Dariuszem pojechaliśmy dorożką do kościoła Saint-Sulpice. Nie zdarzyło mi się być w środku, kiedy jeszcze mieszkałam w Paryżu. Położony na dużym placu z fontanną, gmach imponował swą monumentalną fasadą o dwupiętrowej kolumnadzie ujętej w obramowanie dwóch wysokich wież – bardzo podobnych do siebie, ale nie identycznych. W podcieniu pod żłobionymi kolumnami spotkałam Leonorę z Robertem i dziećmi. Ponieważ doszliśmy do wniosku, że świadkowie powinni zjawić się w kościele jako pierwsi, weszliśmy do środka. Gdy stopniowo gromadzili się goście, siedzieliśmy już w pierwszej ławce przed ołtarzem. Wiedziałam, że Anna mieszkała kiedyś w Paryżu, a Artur był absolwentem, a obecnie wykładowcą, tutejszej uczelni, ale nie spodziewałam się, że na ślub przyjdzie takie mnóstwo ludzi. Aby uprzyjemnić oczekiwanie na rozpoczęcie ceremonii, do której pozostało jeszcze trochę czasu, organista zaczął coś grać. - Boże, co za wspaniała muzyka! – powiedziałam półgłosem do siedzącego obok mnie Roberta. - Saint-Sulpice to piękny kościół i ma zdecydowanie najlepsze organy we Francji – przyznał mi rację. – Byłem tu jako młody chłopak z rodzicami, kiedy je inaugurowano w 1862 roku. Widzieliśmy je potem z bliska - mają ponad piętnaście tysięcy piszczałek i pięć klawiatur. 328 Obejrzałam się dyskretnie za siebie, na zajmujący całą ścianę instrument, który znajdował się na końcu nawy. - Aristide Cavaillé-Coll, który je skonstruował, to największy budowniczy organów na świecie – dodał cicho profesor Weir. – Nazywa ten typ „organy symfoniczne”; potrafią naśladować dźwięki innych instrumentów i harmonijnie je łączyć. To tak, jakby jeden artysta mógł zagrać na całej orkiestrze naraz. Erik byłby zachwycony – pomyślałam ze smutkiem. Poczułam żal i złość, że go tu nie ma. Słuchaliśmy jak zaczarowani, podczas gdy w nasze uszy sączyły się bogate dźwięki o niezwykle różnorodnej fakturze i barwie – przypominały delikatne brzmienia fletów, to znów rożki angielskie, trąbki czy puzony – zmieszane jak na czarodziejskiej palecie. Jakość i zróżnicowanie odcieni przewyższało jakąkolwiek muzykę organową, którą wcześniej słyszałam. Ten niezrównany instrument ozdobiony był z przodu zegarem o dużej tarczy, monumentalnymi kolumnami o rzeźbionych kapitelach oraz figurami świętych i aniołów. - Wiesz może, kto na nich gra? – zapytałam. – To jest przepiękne, a nigdy wcześniej nie słyszałam tej kompozycji. Poza tym wykonanie godne jest największego wirtuoza. - Zapewne profesor Charles-Marie Widor – odpowiedział Robert. – Pracuje w tym kościele jako organista. Był młodym człowiekiem, kiedy ponad dwadzieścia lat temu, dzięki poparciu Cavaillé-Colla i za wstawiennictwem Charlesa Gounoda i Camille Saint-Saënsa otrzymał tę posadę – miał zaledwie dwadzieścia sześć lat, ale już przejawiał olbrzymi talent. To adagio z jego piątej symfonii organowej, napisanej specjalnie z myślą o tym instrumencie. Dwa lata temu zaczął wykładać grę na organach w Konserwatorium. - Fenomenalne! – westchnęłam z uznaniem. – To wspaniałe, że ktoś poznał się w porę na takim geniuszu. - Artystyczny światek jest dość skonsolidowany – powiedział z uśmiechem mój współświadek. – Podobnie zresztą jak inne sztuki, nie mówiąc już o medycynie. Wszyscy znają wszystkich. To wielka szkoda, że wyjechałaś z Paryża i zaprzestałaś śpiewania, bo na tobie pewnie też by się poznali. Saint-Saëns był do 1877 organistą u Marii Magdaleny, gdzie Cavaillé-Coll również zbudował organy, niewiele ustępujące tym z Saint-Sulpice. - W takim razie musiałam go słyszeć! Z pewnością go słyszałam, kiedy przychodziłam na koncerty bożonarodzeniowe do Magdaleny z Profesorem i Ciocią! Boże, pamiętam to do dziś, to było... natchnione! Robert Weir zaśmiał się cicho pod nosem. - Ciekawa opinia, zważywszy, że to ateista. - Saint-Saëns jest ateistą? – zdziwiłam się. – I mimo to grał w kościele? - Może niezupełnie ateistą, ale nieraz pisał, że nauka i sztuka zastąpią kiedyś religię. Z tego, co wiem, interesuje się też okultyzmem i zjawiskami nadprzyrodzonymi. To wszechstronnie utalentowany człowiek – studiował geologię, archeologię, botanikę. Oprócz komponowania i krytyki muzycznej pisał również artykuły o instrumentach muzycznych w starożytności i prawach akustyki. Jest ponadto wybitnym matematykiem. 329 - O tym, że muzyka i matematyka to pokrewne dziedziny, słyszałam już nie raz, od braci Bernardów – przyznałam pogodnie. - To prawda. Saint-Saëns to niewątpliwy geniusz, ale ma trudny charakter. Od paru lat, odkąd usunęli go z Société Nationale de Musique, głównie podróżuje po świecie – był już chyba w Azji, Afryce, Ameryce południowej. - Dlaczego został usunięty? - Jakby ci to powiedzieć... – zaczął ostrożnie Robert, rozglądając się czy nasze szepty nikomu nie przeszkadzają. – To... skandalista. - Co z tego, przecież to geniusz! – Przypomniałam sobie, jak o mało nie zaczęłam uwodzić mojego własnego nauczyciela muzyki śpiewając Dalilę z jego opery. - Masz rację, to oburzające. Założę się, że kiedy umrze i tak pochowają go u Magdaleny z pompą godną króla. Ale on... opuścił żonę. I podobno teraz... zadaje się... z chłopcami – powiedział bardzo cicho profesor. Zarumieniłam się po same uszy, co wywołało grymas rozbawienia na twarzy lekarza. Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, wsłuchując się w cudowną muzykę toccaty Widora. Rozpoczął się ślub. Anna i Artur weszli wspólnie do kościoła, trzymając się za ręce. Nikt jej nie odprowadza do ołtarza, pomyślałam, nikt jej nie oddaje - ona sama się oddaje. Anna weszła radosna i spokojna, ubrana w prostą dwuczęściową sukienkę w kolorze zielonym jak świeże liście. W kolorze nadziei, przyszło mi do głowy. Kiedy stanęli przy ołtarzu, naprzeciwko siwego księdza o oczach pełnych takiej dobroci, jakby był świętym Mikołajem, wszyscy byliśmy głęboko wzruszeni. Większość kobiet dyskretnie ocierała oczy chusteczkami, mnie również zakręciła się łza. Biedne matki z przytułku, którymi lekarka opiekowała się przed wyjazdem do Lannion, chlipały w wełniane chustki pod którymi chroniły śpiące niemowlęta. Tylko kilkuletnie sieroty pod opieką cierpliwych wychowawczyń słały w stronę pani doktor promienne uśmiechy, niby szczerbate aniołki. Anna i Artur powtarzali słowa przysięgi zdecydowanie i głośno, a potem, wraz z Robertem i ze mną, uroczyście podpisali akt ślubu w księdze parafialnej. Podczas komunii mistrz organów znowu zagrał – rozpoznałam fragment Kserksesa Haendla - „Ombra mai fu”... Miałam nadzieję, że goście pomyśleli, że to wzruszenie związane ze ślubem sprawiło, że sięgnęłam do torebki po chusteczkę. Łzy zalały moje oczy jak słone morze, jak Morze Śródziemne widziane z naszego tarasu w Saint-Jean-Cap-Ferrat. W tej muzyce słychać było miłość, grana na symfonicznych organach brzmiała jak spełnienie marzeń. Pewność, z jaką wirtuoz wykonywał tę arię sprawiała, że moje własne niespełnione marzenia zaciskały się wokół mojej szyi jak dusząca obręcz. Prospero... Śpiewałeś mi to tyle razy... Gdybyś tylko mógł teraz usłyszeć, jak on to gra, w aranżacji na całą orkiestrę, która poddaje się dotykowi jego palców... Wybaczyłbyś mi, kochałbyś mnie, nie byłbyś ze mną tylko z konieczności... Nie musiałabym się obawiać, że gdy wrócę do domu zobaczę twoje oczy, jak niebieskie okruchy lodu. 330 Starałam się jakoś opanować. Uśmiechałam się przepraszająco do Artura, do Roberta, który przyjacielsko klepał mnie po plecach. To taka rozczulająca okazja – ślub. W końcu nie tylko ja się rozkleiłam – ale chyba tylko ja nie dlatego, że ujął mnie widok ich szczęścia... Znowu zrobiło mi się wstyd. Po skończonej oficjalnej części ceremonii, zanim jeszcze goście wyszli z kościoła, jedna z wychowawczyń z sierocińca podeszła szybkim krokiem do księdza, który odprawiał mszę weselną i zapytała go o coś, szepcząc do ucha. Twarz kapłana rozjaśnił ciepły uśmiech; skinął ręką na ubranego w granatowy garnitur Artura, który po chwili z entuzjazmem pokiwał głową. Pan młody chrząknął, żeby zwrócić na siebie uwagę i powiedział dość głośno, patrząc w stronę Anny: - Moi drodzy. Jeśli można, zostańcie jeszcze przez chwilę. Przyjaciele mojej żony... – Anna zarumieniła się lekko. – Nasi przyjaciele - poprawił się, co wywołało uśmiechy na twarzach opiekunek – przygotowali dla niej mały prezent. To wiersz autorstwa jej ulubionego poety. Na stopnie przed ołtarzem zbliżył się odświętnie ubrany i ogromnie przejęty chłopczyk, może siedmioletni. Ukłonił się z powagą, niby artysta przed koncertem i zaczął deklamować po francusku: Miłość jak słońce: ogrzewa świat cały I swoim blaskiem ożywia różanym, W głębiach przepaści, w rozpadlinach skały Dozwala kwiatom rozkwitnąć wiośnianym I wyprowadza z martwych głazów łona Coraz to nowe na przyszłość nasiona. Miłość jak słońce: barwy uroczemi Wszystko dokoła cudownie powleka; Żywe piękności wydobywa z ziemi, Z serca natury i z serca człowieka I szary, mglisty widnokrąg istnienia W przędzę z purpury i złota zamienia. Słuchając tej recytacji, Anna podniosła do ust złożone ręce, a w jej oczach – po raz pierwszy od początku uroczystości – pojawiły się łzy wzruszenia. Artur, widząc to, podszedł do niej i opiekuńczo objął ją ramieniem. - To wiersz Adama Asnyka – powiedziała lekarka, częściowo do męża, częściowo do stojącej nieopodal przyjaciółki z sierocińca. – Nie mogę w to uwierzyć. Skąd wiedzieliście? Jak to znaleźliście? 331 - Przetłumaczyłam go dla ciebie – odrzekła ubrana w elegancką spódnicę i żakiet kobieta z gęstą grzywką. Maria podsunęła nam ten pomysł. Anna podeszła do ławki, gdzie siedziała jej stara służąca wydmuchując nos w chusteczkę i serdecznie ją uściskała. - Widzisz, kochanie – powiedziała Maria – mówiłam ci, że wszystko będzie dobrze. Nie wolno tracić nadziei. - Tak, masz rację – przyznała lekarka drżącym głosem. – Ja muszę za to podziękować – dodała nagle, odwracając się w stronę Artura. – Chodź ze mną, muszę podziękować za ocalenie. Wzięła go za rękę i poprowadziła do jednego z bocznych ołtarzy. Ja i Robert poszliśmy w ślad za nimi. Anna złożyła swój ślubny bukiet z bladoróżowych róż przy znajdującym się na ścianie obrazie, po czym uklękła w modlitwie. Obraz przedstawiał dwie postaci w leśnej scenerii, splecione w zażartym pojedynku. - To Walka Jakuba z aniołem pędzla Eugene Delacroix – wyjaśnił cicho Robert. - O co oni walczą? – zapytała półgłosem stojąca z drugiej strony męża Leonora pochylając się bliżej. - O to, o co zawsze się walczy – odparł profesor z lekkim uśmiechem. – O życie. - Po co ktoś miałby się bić z aniołem? Mnie zawsze ta scena ze Starego Testamentu wydawała się niezrozumiała – nie dała się przekonać Alienor. – Anioły się wielbi, a nie okłada pięściami. – Uśmiechnęła się do mnie. Robert objął żonę z rozczulonym wyrazem twarzy. - Może to nie był tylko anioł, ale sam Bóg. Jakub walczył z nim o to, żeby uzyskać błogosławieństwo. I zwyciężył. - Ja też zwyciężyłam – powiedziała półgłosem Anna podchodząc do nas od ołtarza. Wyszliśmy za nowożeńcami na plac przed kościołem. Nad fontanną ozdobioną rzeźbami czterech biskupów jaśniała tęcza. Pierwsze z życzeniami ruszyły dzieci z sierocińca, wpychając się przed wszystkie godniejsze osoby ze śmiechem i krzykiem. Anna i Artur ściskali je serdecznie, a my z Robertem odbieraliśmy skromne kwiaty, które bardzo szybko urosły w olbrzymi bukiet. Następnie ruszyli za nimi studenci medycyny, których uczyli profesor Weir i doktor Bernard – wciskali parze młodej własnoręcznie wykonane prezenty, głównie zabawne obrazki. Popatrzyłam trochę niepewnie na stojącą obok Leonorę, która zagarniała do siebie czwórkę dzieci, żeby nie zgubiły się w tłumie. Na co czeka rodzina Bernardów? Chyba zrozumiała moją minę, chociaż było mi niezręcznie zadać to pytanie. Bardzo dyskretnym ruchem głowy wskazała na ojca, który ustawił się na końcu długiej kolejki młodzieży. Kiedy korowód gratulacji przesuwał go coraz bliżej syna, Jules miał bardzo niepewną minę. Oczy pozostałej siódemki rodzeństwa wpatrzone były w głowę rodu z napiętą uwagą; na twarzach niektórych widać było nadzieję, na innych obawę. Jules senior uściskał syna serdecznie, ale nie powiedział do niego ani słowa, po czym zbliżył się do Anny. Wziął głębszy oddech, zauważyłam, że Artur też. 332 - Witam... – zaczął, ale zawiesił na moment głos, tak bardzo peszyło go to, że znajduje się w centrum uwagi. Odchrząknął. – Witam kolejną córkę – powiedział głośno i wyraźnie, po czym trochę niezręcznie, ale bardzo serdecznie ją uściskał. Tuż za Julesem stała zalękniona Lucie, która dokładnie powtórzyła wszystkie jego gesty. Anna pogłaskała ją czule po policzku, kiedy dziewczyna powiedziała do niej: „Witaj w rodzinie, siostro.” Zaraz za nimi, z wylewnymi życzeniami podbiegła Marina - lekceważąc najzupełniej reguły starszeństwa – a po niej Gustave, Alfred, Louis i Junior, który stanął na wysokości zadania i oficjalnie ucałował nową bratową w oba policzki. Obie Marie, nicejska i paryska, były nieco chłodne, ale bardzo grzeczne. Na końcu podeszła Leonora, rzuciwszy do mnie cicho przez ramię: „Nie rozumiem, jak Elwira mogła zrobić coś takiego.” Ciężko westchnęłam. Raoul de Chagny stał trochę z boku, z wielkim bukietem kwiatów i starał się uśmiechać, chociaż jego oczy wyrażały ogromny smutek. Kiedy wszyscy goście zdążyli już złożyć życzenia, Artur poprosił o chwilę uwagi. W bardzo serdecznych słowach podziękował rodzinie i znajomym za tak liczny udział i przeprosił, że niestety nie zdążyli zorganizować z Anną prawdziwego wesela. Było to zrozumiałe, ponieważ przeprowadzili się do Paryża zaledwie kilka tygodni wcześniej, nie skończyli nawet urządzać mieszkania. Pan młody solennie obiecał zaprosić całą rodzinę na wystawny obiad po wakacjach, kiedy obejmie katedrę na Akademii, a na razie oboje serdecznie zapraszali na skromny poczęstunek w sali jadalnej przylegającego do kościoła seminarium. W towarzystwie rodziny Bernardów i tych spośród przyjaciół państwa młodych, których obowiązki nie odwołały do pracy, przenieśliśmy się do obszernego, jasnego refektarza, prowadzeni przez ojca Rafaela, który udzielał ślubu. Stały tam proste, długie stoły zastawione talerzami z ciastem, jak się dowiedziałam, przygotowanym przez przyjaciółki Anny pod bacznym nadzorem Marii. Podano herbatę i goście rozsiedli się wygodnie tocząc przyjemne, niezobowiązujące rozmowy. Chyba nigdy nie jadłam tak smacznych wypieków! Było tam ciasto z jabłkami na kruchym spodzie, strucla drożdżowa z czarnym, bakaliowym nadzieniem – dowiedziałam się, że zawiera mak, co bardzo mnie zdziwiło – ale niekwestionowanym tryumfem Marii i jej kuchennego zespołu był wprost rewelacyjny sernik. Tę ilość, która znikała momentalnie w gardłach weselników, służąca Anny i dziewczyny z sierocińca musiały piec przez cały dzień. Polka puchła z dumy, kiedy kolejne panie zagadywały ją o przepisy. Nawet Dariusz uścisnął jej serdecznie dłonie i oznajmił, że musi spróbować zrobić te pyszne, egzotyczne słodycze. Nagle do sali wpadł zaaferowany niewysoki mężczyzna w średnim wieku, o mocno przerzedzonych włosach i szpakowatych wąsach; podbiegł do Artura i zaczął go przepraszać. - Ależ panie profesorze – odparł zdumiony doktor Bernard – nie ma pan za co nas przepraszać, przecież wszystko odbyło się doskonale. Grał pan wspaniale, oboje z Anną serdecznie panu dziękujemy. 333 - Jak to? – Teraz wyraz zaskoczenia pojawił się na twarzy niskiego pana z wąsem. – Jak grałem? - Pięknie pan grał – potwierdziła Anna łagodnie. – To pan profesor Charles-Marie Widor – przedstawiła, kiedy zorientowała się, że na nich patrzę. – To on zapewnił nam tę cudowną muzykę na ślubie. A to, panie profesorze, jest nasz świadek, Madame Christine Dulac. - Przecież ja nie grałem! – zawołał profesor, kiedy tylko puścił moją rękę. – Przed uroczystością poszedłem na chwilę do seminarium, do łazienki - i nie mogłem się z niej wydostać aż do teraz! Stukałem, wołałem, ale nikt mnie nie słyszał, bo wszyscy chyba przeszli już do kościoła. A to łotr! – zawołał nagle, jakby niespodziewanie przyszło mu do głowy rozwiązanie zagadki kryminalnej. - Kogo pan ma na myśli? – zapytał Artur. - Ten wisus Louis Vierne, mój asystent! Napraszał się, żebym mu pozwolił dla was zagrać, ale nie wyraziłem zgody. Dopiero się uczy, nie mogłem narażać się na to, że popełni jakiś błąd. To nie do uwierzenia – ten chłopak urodził się z kataraktami na oczach, jest niemal ślepy, ale ma ogromny talent. Gra od drugiego roku życia – i to jak gra! On jest w stanie zagrać wszystko, co choć raz usłyszał, jak Mozart! - Grał naprawdę mistrzowsko, może pan być z niego dumny – powiedziała Anna. – Proszę mu wybaczyć, że zatrzasnął pana w łazience – dodała. – Chłopcy mają niekiedy dziwne pomysły, zwłaszcza jeżeli chcą się popisać. Proszę mi obiecać, że nie będzie się pan na niego gniewał. - Ech – złagodniał profesor Widor i machnął pojednawczo ręką. – Kiedy patrzę na tego młodzieńca, jak dzielnie nie poddaje się kalectwu, aż mnie boli serce. Taki talent... Wiecie, chyba z drugiej strony trochę się cieszę, że Louis skłonny jest czasami do takich żartów. On żyje muzyką, on nie ma w życiu nic, oprócz muzyki. Jak na niego patrzę, to myślę... wiecie o kim myślę? Wszyscy troje pokręciliśmy głowami. - O tym kalekim chłopaku z powieści Victora Hugo... - Aż podskoczyłam. – O tym, który był dzwonnikiem w katedrze, jak mu było? - Quasimodo? – podpowiedział Artur. - Właśnie o nim. Oczywiście, w porównaniu z wyobraźnią literacką pana Hugo, kalectwo Louisa nie jest tak drastyczne, ale on też nie potrafiłby istnieć bez muzyki. Mówicie, że dobrze zagrał? – Spojrzał jeszcze raz w stronę nowożeńców. - Zagrał tak, że byliśmy pewni, że to pan – odpowiedziała Anna. - No to za parę lat ja go wkręcę na posadę głównego organisty do Notre-Dame, a niech stracę! – rozpromienił się profesor. - Niech mu się przydarzy w życiu coś dobrego, nie tak jak temu chłopcu od Hugo. Mam nadzieję, że Louis pozna jeszcze jakąś wspaniałą dziewczynę, która pokocha go bez względu na to, że jest prawie niewidomy. Życzę mu, żeby oczarował ją swoją muzyką. 334 Z całego serca przyłączyliśmy się do tych życzeń jednak, mimo że Anna upierała się, żeby osobiście mu pogratulować występu, psotnego organisty nigdzie nie można było znaleźć – zapewne schował się przed profesorem ze wstydu. Miałam już zapytać Nadira, czy zamierzają wracać na Rue de Rivoli, kiedy poczułam na sobie czyjś wzrok. Raoul de Chagny siedział przy stole nad niedopitą herbatą i smutnie rozgrzebanymi resztkami wspaniałego makowca. Kiedy zauważył, że spojrzałam w jego stronę, wstał i podszedł do mnie. - Przykro mi, że Elwira opuściła tak miłą okazję – powiedziałam łagodnie. - Nawet nie wiesz, jak bardzo mnie jest przykro – westchnął. - Wiem. Rozumiem cię. Też czuję rozżalenie i złość na kogoś, kto obiecał, że będzie tu dzisiaj ze mną i nie dotrzymał słowa. Raoul był jedynym człowiekiem na weselu, któremu mogłam się wyżalić. Wszyscy oprócz niego sprawiali wrażenie doskonale szczęśliwych, nawet Marina promieniała przy boku Augusta Rouzeau. - Twój mąż... – powiedział gorzko Raoul. – I moja żona... Zawiedli nas. Jednego dnia, czyż to nie ironia losu? Poczułam narastającą, głuchą wściekłość, która mieszała się z rozpaczą. Jeszcze ten Haendel w mojej głowie, nie mogłam pozbyć się z pamięci tej melodii. - Ja bym nigdy czegoś takiego... – powiedzieliśmy równocześnie i równocześnie przerwaliśmy, patrząc na siebie zawstydzeni. - Chodźmy stąd gdzieś – zaproponował nagle Raoul. - Dokąd chcesz iść? – zapytałam. Przyszło mi na myśl, że jeszcze tydzień temu taka propozycja napędziłaby mi stracha, ale teraz wcale się nie przestraszyłam. - Nie wiem, wyjdźmy stąd. Jej nieobecność sprawia, że wszystko mnie boli. Bolą mnie spojrzenia jej krewnych, jakby wbijali we mnie igły. Chodźmy do jakiejś herbaciarni, napijmy się herbaty w spokoju. Znam parę miłych knajpek w Dzielnicy Łacińskiej. Korzystając z okazji, że Nadir i Dariusz zbierali się już do domu, pożegnałam się po kolei ze wszystkimi i pozwoliłam im wierzyć, że udaję się na Rue de Rivoli w towarzystwie Persów. Jules junior nie miał jeszcze biletów na jutrzejszy pociąg, więc umówiłam się z nimi, że spotkamy się na dworcu. Najserdeczniej wyściskałam Leonorę i Roberta oraz cztery małe jasnowłose główki, w tym jedną należącą do mojej imienniczki. Odmienny stan Alienor był już trochę widoczny – zastanawiałam się, czy pod jej sukienką ukrywa się mały Eric Weir. Znowu przypomniał mi się Heandel i niewidomy student, który tak pięknie zagrał tę arię podczas ślubu. Zanim wyszłam przez drzwi seminarium – rzuciwszy porozumiewawcze spojrzenie do Raoula de Chagny na znak, że będę czekać za kilka minut przy kościele – dopadła mnie Marina. - Już wracacie? – zapytała patrząc na Nadira, który żegnał się z Bernardami. - Tak, przepraszam. Zrozum mnie, nie mogę dłużej udawać, że dobrze się bawię. - Zaczekaj jeszcze, proszę cię – próbowała mnie zatrzymać. - Na co? – Wzruszyłam ramionami. – Zresztą, mam coś do zrobienia. 335 - Nie jedziesz na Rue de Rivoli? – zapytała Marina zaskoczona. - Nie, przynajmniej nie od razu. Muszę coś zrobić. - Co? – nie ustępowała. Przecież nie powiem jej, że pod nieobecność Elwiry umówiłam się na herbatę z Raoulem de Chagny! Nagle uświadomiłam sobie, że przecież dokładnie wiem, co muszę teraz zrobić. Położyłam przyjaciółce obie ręce na ramionach. - Ty też nie siedź dzisiaj długo, a najlepiej od razu się zapakuj. Jedziesz do Wenecji. Jedziemy razem. Powiedz Juniorowi, że pojadą do Nicei beze mnie. Poproś go, niech powie Erikowi... – Przerwałam. Nie wiedziałam, co chciałam, żeby mu powiedział. Marina uściskała mnie z całej siły, a jej oczy zalśniły jak promyki słońca. - Wiedziałam, że te lekcje u Pedra nie pójdą na marne! – zawołała całując mnie raz po raz w policzki. – A o Erika się nie martw. O wszystkim się dowie, zaręczam ci. Po wyjściu z budynku przeprosiłam Persów, że wrócę sama, ale muszę załatwić bardzo pilną sprawę w teatrze, po czym podeszłam do osłoniętego kolumnadą przedsionka kościoła, gdzie czekał na mnie wicehrabia. - Nie mogę iść z tobą do herbaciarni – powiedziałam – ale jeśli chcesz, możemy pojechać razem do Palais Garnier. Muszę tam zostawić bardzo pilną wiadomość. Raoul przyjął moją propozycję spokojnie, jak coś oczywistego. Bez słowa poszliśmy do czekającego przy placu zamkniętego powozu i pojechaliśmy w stronę Opery. Stróż natychmiast, gdy tylko weszłam, podał mi klucz od garderoby nawet nie obrzuciwszy spojrzeniem mojego towarzysza. Usiadłam na krześle przy toaletce i zaczęłam szukać jakiejś kartki, żeby napisać liścik do Pedra Gailharda informujący go, że po namyśle zgadzam się na jego propozycję. Raoul czekał cierpliwie, siedząc na kanapie. - Zaśpiewaj dla mnie, Christine – poprosił w pewnej chwili. – Przez te wszystkie lata najbardziej tęskniłem za twoim głosem. Zadręczałem się tym, że przeze mnie nie możesz już śpiewać. - To nieprawda. To nie przez ciebie. Mogłam śpiewać już parę miesięcy po wypadku. - Błagam cię, zaśpiewaj coś dla mnie, teraz. - Myślę, że nie jestem w stanie zaśpiewać w tej chwili nic pocieszającego – odrzekłam smutno. - Nie szkodzi, chcę usłyszeć twój głos, to wszystko. Nie liczę na to, żeby ktokolwiek mógł mnie pocieszyć. Sama świadomość, że nie straciłaś z mojej winy swojego talentu będzie dla mnie wystarczającą otuchą – zapewnił mnie. - Nawet, jeśli zaśpiewam coś smutnego? Tylko smutne arie przychodzą mi teraz do głowy. - Zaśpiewaj to, co słyszysz w swojej duszy – powiedział patrząc na mnie z czułością. 336 Westchnęłam i stanęłam opierając się rękami o krzesło. Bezskutecznie starałam się przypomnieć sobie jakąś wesołą, pogodną arię; mojej pamięci uczepiło się tylko jedno Haendel: Caro sposo, amante caro, Dove sei? Deh! Ritorna a' pianti miei! Ukochany mężu, najdroższy, kochany Gdzie jesteś? Błagam, wróć, spójrz na moje łzy! Kiedy zaczęłam śpiewać, niemal nieświadomie odwróciłam się w stronę wielkiego lustra i wyciągnęłam w jego stronę ręce. Przytknęłam palce do chłodnego szkła i wodziłam nimi po obrysie mojej własnej głowy – widziałam odbicie Raoula, który stał za mną z ręką przyciśniętą do piersi. Czy zauważył, że zmieniłam tekst, który oryginalnie mówił o ukochanej małżonce? Dopiero kiedy to śpiewałam, uświadomiłam sobie, że jego ranię tą arią nie mniej, niż siebie samą. Zaśpiewałam kilka razy tę rozdzierającą frazę Haendla, a potem, kompletnie wyczerpana, osunęłam się w dół na podłogę po gładkiej tafli zwierciadła, dusząc się łkaniem. Raoul zbliżył się do mnie i położył mi ręce na ramionach opiekuńczym gestem. Kiedy pomógł mi wstać, z oczu wciąż ciekły mi łzy. Sięgnął do kieszeni po czystą chusteczkę i zaczął wycierać mi twarz, delikatnie i czule, jakby czyścił umorusaną buzię dziecka. Jego łagodna troska sprawiła, że przestałam płakać. Kiedy zauważył, że łzy przestały płynąć, nie odsunął się – stał z moją twarzą w swoich dłoniach, w kompletnej ciszy. - A gdybym cię teraz pocałował? – wyszeptał patrząc mi w oczy. Nie przestraszyłam się, nie czułam też oburzenia. Czułam bijące od niego ciepło. Szczerość za szczerość, pomyślałam i odwzajemniłam jego smutne spojrzenie. - Oboje bardzo potrzebujemy w tej chwili pocieszenia – powiedziałam cicho. Spojrzał na mnie jeszcze raz; jego szerokie, ciepłe dłonie trzymały delikatnie moją twarz. Przysunął mnie w swoją stronę, bardzo powoli. - Być może odwzajemniłabym twój pocałunek, przyjacielu – szepnęłam. – Ale, wierz mi, nie chciałbyś tego. - Skąd możesz wiedzieć, czego chcę? – jego szept był równie cichy, jak mój. - Nie mogę tego zrobić... - Dlaczego? – zapytał gładząc mnie po zabliźnionym policzku. - Bo obawiam się, że zamknęłabym oczy... I wtedy powiedziałabym do ciebie „Erik”, a nie chcę cię ranić. Raoul odsunął się o krok z bolesnym wyrazem twarzy. - Wiesz – powiedział nagle zamyślony – widziałem was kiedyś razem, w tej garderobie. 337 - Jak to? Kiedy? – Aż się poderwałam, ale mimo, że odsunął ręce od mojej twarzy, wciąż stał bardzo blisko. - Pamiętasz, jak pokłóciliśmy się na balu maskowym? Przekupiłem stróża, żeby wpuścił mnie do twojej garderoby, ukryłem się w umywalni. Tak bardzo chciałem cię przeprosić, porozmawiać z tobą jeszcze raz. Przyszłaś tutaj i siedziałaś przy słabym świetle. Coś pisałaś przy toaletce, wyglądałaś, jakbyś na kogoś czekała. - Podglądałeś mnie? - Nie. Chciałem zaraz wyjść, przemówić do ciebie, ale wtedy nagle usłyszałem ten głos. Dochodził jakby zza ściany - łagodny, ale jednocześnie porywający. Bez wątpienia należał do mężczyzny. Zbliżał się, aż znalazł się tuż przed tobą, jakby to śpiewało lustro, w którym mogłem zobaczyć twoje odbicie. Wstałaś z krzesła, a na twojej twarzy odmalowała się taka radość, że aż ścisnęło mi się serce. „Jestem tutaj, Eriku” – powiedziałaś. – „Jestem gotowa. Spóźniłeś się, mój przyjacielu.” Uśmiechałaś się z taką błogością, jaką widzi się niekiedy u ciężko chorych ludzi, którym pielęgniarka wstrzyknie morfinę. Jakby ten głos był krystalicznym źródłem, z którego piłaś szczęście. - Wiesz, rzeczywiście pamiętam, że strasznie bolała mnie wtedy głowa. Ale kiedy tylko go usłyszałam, ból zaraz minął, jak ręką odjął. - Nigdy w życiu nie słyszałem, żeby ktoś śpiewał równie pięknie. Ten głos docierał bezpośrednio do mojej duszy, nawet wbrew mojej woli. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak ja go wtedy znienawidziłem. - Znienawidziłeś? - O tak. Poczułem się, jakbym miał gorączkę; w jednej chwili zrozumiałem, dlaczego wtedy, gdy zastąpiłaś Carlottę jako Małgorzata, odniosłaś taki sukces. To nieznane dotąd, wysublimowane piękno – to on cię tego nauczył! To za jego mistrzostwo, za jego muzykę w twoim głosie tak bardzo cię pokochałem. Nie mogłem tego znieść. Chciałem go zabić, chciałem go uciszyć na zawsze. A zwłaszcza po tym, co wyjawiłaś mi zaledwie godzinę wcześniej, w loży... Poczułem, że coś przeszywa mi serce. Wyszedłem zza zasłony, ale ty nawet tego nie zauważyłaś w półmroku. Stałaś z rękami wyciągniętymi w stronę lustra, skąd niewidzialny, uwodzicielski głos śpiewał duet z Romea i Julii Gounoda. Już nigdy później nie byłem w stanie spokojnie słuchać tej opery – w każdym innym wykonaniu wydawała mi się pospolita, banalna. Stałaś tutaj, a on śpiewał do ciebie tę pogańską scenę nocy poślubnej. Widziałem, jak całe twoje ciało odpowiada na ten śpiew – jak przysuwasz się w stronę zwierciadła, jakbyś chciała rzucić się w ramiona tej drugiej Christine, odbitej w lustrze. Chciałem już pobiec za tobą, pochwycić cię, ale ty nagle zniknęłaś, jakbyś przeszła przez ścianę. Wszystko ucichło i widziałem już tylko moje własne odbicie. Usiadłem na tym krześle i płakałem jak dziecko. - Raoul... – westchnęłam. - To był początek pojedynku. To był moment, w którym uświadomiłem sobie, że ta walka toczy się na śmierć i życie. Zastanawiałem się później wiele razy, czy on wtedy 338 zaśpiewał to dlatego, że zauważył, że ja tu jestem. Czy to była rękawica rzucona mi prosto w twarz. - Masz rację, że Erik nigdy wcześniej nie śpiewał przy mnie tego fragmentu – zamyśliłam się. - Czułem się, jakby zadrwił ze mnie. Jakby cisnął mi pod nogi całe moje szlachetne pochodzenie, majątek, moje wszystkie ideały, nawet to, że w sumie czułem się dość przystojnym mężczyzną. - Byłeś chyba najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego znałam w życiu – przyznałam z łagodnym uśmiechem. – I to się nie zmieniło do dziś. - To wszystko znalazło się na szali wagi, po której przeciwnej stronie on położył tylko swój głos. - Nie, Raoul, nie tylko... Położył na tej drugiej szali całe swoje życie. Odciął sobie drogę ucieczki. A tego wieczora ja go zdradziłam, ja tobie o nim powiedziałam. Ja byłam w stanie paść przed tym lustrem na kolana i błagać go, żeby mi wybaczył. Biedny Erik, jak mogłam zrobić mu coś takiego! A wiesz, że on nawet słowem nie dał mi odczuć, że go zawiodłam? On po prostu przyszedł tu po mnie i zabrał mnie do domu. Może zrozumiał, że nie miałam złych intencji, że byłam tylko tak strasznie naiwna. Ja do końca się łudziłam, że to się uda pokojowo rozwikłać; że wystarczy sobie wszystko spokojnie wyjaśnić i wtedy zrozumiecie mnie – obaj. Ale wy byliście zbyt podobni. Zauważyłam, że Raoul wzdrygnął się. - Podobni? Jak możesz tak mówić! – powiedział półgłosem, z bolesnym zaskoczeniem. - Tak, mój drogi. Wy byliście jak słońce i księżyc – albo nawet nie, jak dwa słońca, które nagle stanęły przeciwko sobie na jednym niebie, rażąc ogniem na olbrzymią odległość. Nie mogą istnieć dwa słońca – ale przez chwilę dałam się oślepić. - Więc z twojej strony to było tylko zaślepienie... – powiedział smutno. - Wybacz mi, przyjacielu. Nie chciałam cię ranić. Chciałam być dla ciebie pogodnym wspomnieniem. Tak się cieszyłam, kiedy Elwira powiedziała mi, że wyznałeś jej miłość. Miałam nadzieję, że przy niej zdołasz zapomnieć to, jak bardzo cię skrzywdziłam. To dlatego nie chciałam, żebyś znowu musiał mnie spotykać. - Rozumiem twoje wahanie, Christine – rzekł Raoul – ale nie musisz mnie przepraszać. Wiesz, ja naprawdę zakochałem się w Elwirze, chociaż początkowo wydawało mi się, że już nigdy w życiu się nie zakocham. Pokiwałam głową. - A wiesz, kiedy ostatecznie zrozumiałem, że to ją kocham? Nie wtedy, kiedy dała mi szczęście, rozkosz - dopiero kiedy sprawiła mi ból. Wtedy dotarło do mnie, że Elwira nie była jedynie lekiem na moją rozpacz po stracie ciebie. - Gdybyś mnie przed chwilą pocałował, mój drogi – powiedziałam bardzo spokojnie – to Elwirę trzymałbyś w swoich ramionach. Raoul patrzył w ziemię. 339 - Obejmij mnie, mój przyjacielu – wyszeptałam i zrobiłam krok w jego stronę. – Wreszcie, po tylu latach, mogę cię objąć. Przycisnął mnie do siebie kurczowo i po chwili siedzieliśmy oboje na kanapie, niezdolni utrzymać się na nogach, płacząc jak dwoje dzieci zagubionych w ciemnym lesie. Jak Jaś i Małgosia – brat i siostra, a nie kochankowie. - Co ja mam teraz zrobić, Christine? – wyszeptał Raoul przez łzy. - Nie wiem, ale myślę, że musisz o nią walczyć. Wiem, że Elwira ciebie kocha, ona tylko tak bardzo boi się siebie samej. Boi się wszystkiego, nad czym mogłaby stracić kontrolę. - Ja tylko chciałem, żeby była szczęśliwa – westchnął Raoul. – Chciałem stworzyć dla niej radosny, spokojny dom, taki jaki znała z dzieciństwa, tylko jeszcze lepszy. Dostatni, pełen książek, które ona tak kocha, pięknych obrazów – ale przecież nie cichy i martwy. Chciałem, żeby było w nim słychać śmiech, muzykę, tupot małych nóżek. Chciałem dać komuś to, czego ja sam nie zaznałem, a o czym marzyłem, kiedy byłem małym chłopcem – pełną, kochającą się rodzinę, a nie los bogatej sieroty wychowanej przez płatnych nauczycieli. - Dlaczego jej o tym nie powiedziałeś? – zapytałam łagodnie. - Bo za każdym razem, kiedy otwierałem usta, żeby jej o tym powiedzieć, Elwira uciekała, wybuchała płaczem, krzyczała, że chcę ją zniewolić i zamknąć jak ptaszka w klatce. Kiedy przyjechaliśmy do pałacu po ślubie oprowadziłem ją po jej nowym domu, pokazałem jej wszystkie zakamarki. Zaprowadziłem ją do sypialni, która kiedyś należała do mojej matki – chciałem jej oddać wszystko, żeby poczuła się tutaj panią. Wiesz, co mi powiedziała? Że pokazuję jej Krwawą Komnatę i że jeśli liczę na to, że wkrótce ona sama spłynie krwią na tym łożu, to się tego nie doczekam. A teraz jeszcze, kiedy Anna powiedziała mi o tym wynalazku – doszła do wniosku, że to nasza wspólna sprawa, więc ja też powinienem o tym wiedzieć. Dlaczego Elwira tak mnie oszukała? Dlaczego pozwoliła mi wierzyć, że teraz już wszystko zmieni się na lepsze? Wiesz, co ona robiła, zanim porozumiała się z Anną? Może mi lepiej nie opowiadaj, pomyślałam spłoszona, ale nic nie powiedziałam. - Powiem ci szczerze, tak jak nie powiedziałbym rodzonej siostrze. I tak zresztą prawie nie widujemy się z moimi siostrami, ze względu na Elwirę. Odsuwała się ode mnie za każdym razem, w sypialni. Od naszej nocy poślubnej, przez cały rok. Nie odmawiała mi swojej bliskości, ale ja czułem się, jakby się mnie brzydziła – jakbym był jakimś wstrętnym potworem, z którym ona musi toczyć nieustanną walkę. Pocałunki, pieszczoty – tak, na to zgadzała się chętnie - potrafiła przekonać mnie o tym, że szczerze mnie kocha, rzucić na mnie urok, jak cudna wróżka. Tylko potem, gdy już wpadłem w jej sieci, ona stawała się ostrożna, chłodna. Od jakiegoś czasu to się zmieniło. Myślałem, że już się mnie nie boi, było nam ze sobą tak dobrze. Teraz się dowiedziałem, dlaczego. Anna wyjaśniła mi wszystko. Elwira po prostu przesunęła swoją linię obrony tam, gdzie nie byłem w stanie nawet 340 odgadnąć, że osłania się przede mną. A kiedy jej powiedziałem, jak bardzo mnie zraniła, ona uciekła zostawiwszy mi list, że mogę wystąpić o separację. Że czuje się winna i że mnie przeprasza, ale że odchodzi. Christine, ja nie wyobrażam sobie, że mógłbym ją stracić! Jeśli chce, nigdy więcej jej nie dotknę – będę ją tulił w ramionach, będę leżał nocą przy jej nagim ciele, ale nie dotknę jej, jeśli mi tego zabroni. Nie chcę nikogo innego – wolę nie mieć mojej Elwiry, mojego czystego anioła, niż być z kimkolwiek innym! - Jedź do niej, Raoul – powiedziałam, odsuwając się nieco od niego. Ujęłam go za ręce, wciąż siedząc na kanapie. – Jedź do niej i powiedz jej to wszystko. Zmuś ją, żeby cię wysłuchała. - Musiałbym wszystko rzucić. Zrezygnować z munduru, z domu, z Lannion... - Czy byłbyś w stanie zrobić to dla niej? – zapytałam. - Tak – odpowiedział poważnie i spojrzał mi w oczy. – Zrobiłbym wszystko. - To zrób to, nic innego nie przychodzi mi do głowy. - Wiesz, tak się składa, że niedawno pewien znajomy pytał mnie, czy nie chciałbym wynająć Château du Cruguil. Nie brałem tego pod uwagę, w końcu co roku jeździliśmy tam na wakacje, a kiedy Artur pracował w Lannion to było bardzo wygodne, ale może powinienem spotkać się z tym chętnym. To cudzoziemiec, arystokrata – jestem pewien, że to człowiek honoru. - Jeśli tak uważasz, myślę, że to dobry pomysł. - To attaché ambasady Hiszpanii, książę Ángel Ramon di Casa Miranda. Podobno jego żona jest Francuzką. Mamy wspólnych znajomych. Powiedziano mi, że bardzo się interesowali wynajęciem jakiejś odpowiedniej posiadłości w Bretanii, stamtąd bliżej by im było do Hiszpanii. - Jeden anioł za drugiego anioła – westchnęłam, odrobinę pogodniej. - No tak, nie przyszło mi to do głowy. Conde Ángel za moją Angel Deverell. Czytałem jej wszystkie książki, wiesz? Pewnie nie zrozumiałem zbyt wiele, są aż gęste od metafor – może jestem na to za głupi. - Nie uważam, żebyś był głupi, Raoul – powiedziałam z przekonaniem. - Jestem głupi i zakochany jak sztubak w cudownej gwieździe, dla której jestem prymitywnym zwierzęciem. Ona będzie szczęśliwa w Cambridge, zdaję sobie z tego sprawę. Przyjmie propozycję prowadzenia ćwiczeń ze studentkami, skończy ten swój zaczęty doktorat, którego od lat nie może doprowadzić do końca, głównie ze względu na rozrywki towarzyskie, do udziału w których ją namawiam. Ja nie jestem jej do niczego potrzebny – ona jest w stanie napisać sobie dużo lepszą miłość, niż cokolwiek, co ja mógłbym jej dać - Nie mów tak, mój drogi, proszę. – Położyłam mu ręce na ramionach. – Ona cię kocha; widziałam to w jej oczach, kiedy patrzyła na ciebie po tym koncercie. Słyszałam to w jej słowach, kiedy mówiła o tobie. Ona cierpi, że ciebie rani. Napisała do mnie list z przeprosinami – chyba czuje się winna, że wyjechała z Paryża zamiast pełnić rolę dobrej 341 gospodyni – tam było napisane, że czuje się zagubiona, bezradna, ale że wróci, bo nie może żyć bez tego, co jest treścią jej życia. Ja myślę, że miała na myśli ciebie. - A nie naukę? - Nie. Do listu dołączyła wiersz – to było tylko o miłości. O pięknej, zmysłowej miłości, takiej jak miłość Romea i Julii... - Znowu ten Romeo i Julia – westchnął Raoul. - Wiesz jak Elle uwielbia Szekspira. Ja myślę, że wybrała ten wiersz trochę bez zastanowienia, ale przez to tym lepiej widać, o czym myślała. Ona chce być porwana, ona czeka, że ty za nią pojedziesz; że udowodnisz jej, że stoisz po jej stronie. Że jej nie zagrażasz, a tylko chcesz ją chronić. Elwira cię kocha, Raoul, kocha i potrzebuje – może wręcz teraz bardziej, niż kiedykolwiek. - Pójdziesz ze mną zobaczyć się z tym attaché? Nie chcę iść sam. - Dobrze, przyjacielu, pójdę. - Jutro? Zaraz wyślę do niego posłańca z prośbą o spotkanie. - Zgoda. Ja też wyślę wiadomość, pomyślałam. Do Pierre’a Gailharda. Poinformuję go, że zgadzam się pojechać z nimi do Wenecji. Muszę zaśpiewać tę Małgorzatę, dla Mariny, dla Pedra, dla mojego ukochanego Palais Garnier. To jest nasz dom, Prospero, nasze Demeure du Lac, o którym nikt nie wie – tak jak nie wiedzą o szyfrze z kompozytorami na fasadzie. Ja nie mogę pozwolić, żeby ktoś podawał w wątpliwość profesjonalizm twojego teatru. Przez wewnętrzne drzwi przeszliśmy z Raoulem na korytarz obok widowni i dalej schodami do głównego wejścia. W westybulu stały cztery wielkie posągi słynnych kompozytorów - Rameau, Lully, Glück i Haendel - reprezentujące muzykę francuską, włoską, niemiecką i angielską. Symbolicznie wyrażony cały świat muzyki. Christoph Willibald Glück i George Frideric Haendel – Orfeusz i Rinaldo. Całe moje życie zapisane w partyturach dawnych oper, pomyślałam. Raoul śpiewał dla mnie kiedyś arię z Orfeusza i Eurydyki, a dzisiaj ja odpłaciłam mu śpiewając tę smutną pieśń z Rinalda, o porzuconym, tęskniącym małżonku. Nie myślałam o tym jak o zemście – po prostu nagle przyszło mi do głowy, że jest w naszych cierpieniach jakaś symetria, podobnie jak w naszym szczęściu, o które oboje musimy walczyć. Jakaś niewidzialna ręka kierowała naszymi losami dyskretnie i niemal niedostrzegalnie popychając nas we właściwym kierunku. Czy przyjazna? Nie wiem. Czy okrutna? Nie wiem. Czy mądra? Miałam nadzieję, że tak. Teraz ta dłoń wypychała mnie znowu na scenę – z miłości do kogoś, kto być może nawet tego gestu nie doceni. Muszę to zrobić, Eriku, dla nas. Potem wrócę do Nowego Gulistanu i opowiem ci o wszystkim. Poczekaj na mój powrót jeszcze parę dni, ja czekałam na ciebie tak długo i tak boleśnie. Przechodząc przez drzwi, które przytrzymał dla mnie Raoul de Chagny, odwróciłam się jeszcze raz w stronę kompozytorów. Nagle uśmiechnęłam się, gdy zrozumiałam ten dyskretny żart, który budowniczowie umieścili u wejścia do teatru – 342 to był na pewno twój pomysł, Prospero. Glück im Handel, ukochany Palais Garnier! – pomyślałam. – Powodzenia w interesach! W niedzielny poranek towarzyszyłam Raoulowi w wyprawie do klubu oficerskiego przy École Militaire, gdzie miał się spotkać z hiszpańskim dyplomatą. Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że Conde di Casa Miranda wraz z małżonką już tam byli. Kamerdyner otworzył przed nami drzwi do salonu i zapowiedział: „Wicehrabia i wicehrabina de Chagny”. Chciałam zaprzeczyć, że nie jestem wicehrabiną, ale pomyślałam, że to przecież nieistotna pomyłka – nie chciało mi się wyjaśniać, co tu robię. Skoro przyjaciel poprosił mnie abym dotrzymała mu towarzystwa, a ja się zgodziłam, nie musiałam się tłumaczyć kim jestem. Hiszpański grand wyglądał dokładnie tak, jak go sobie wyobraziłam. Wysoki, szpakowaty o ciemnych oczach i niedużym zaroście, na oko miał pięćdziesiąt kilka lat. Dżentelmen w każdym calu, wyprostowany i ubrany tak elegancko, jakby właśnie wrócił z rautu w ambasadzie. Ukłonił się nisko i z galanterią pocałował mnie w rękę. - Pozwoli pan, panie hrabio – zaczął Raoul – to moja... Nie zdążył dokończyć – byłam pewna, że nie powiedziałby „moja żona” – kiedy stojąca przy oknie dama w olśniewającej toalecie i ogromnym kapeluszu z piórami wydała z siebie przeciągły, entuzjastyczny pisk: - Christiiine! Spojrzałam na nią niepewnie, nie mając pojęcia, skąd może mnie znać. Dama szerokim gestem ściągnęła z głowy kapelusz i posłała go w powietrzu na jedną z kanap znajdujących się w salonie klubu. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. - Meg Giry? – powiedziałam zaskoczona, patrząc w lśniące oczy mojej dawnej przyjaciółki z Opery. - Nie żadna Meg Giry, tylko Condesa Margarita di Casa Miranda, do usług – zachichotała głośno, po czym rzuciła mi się na szyję. Kiedy już przestała mnie ściskać, odwróciła się do męża, który przyglądał się temu wybuchowi z pobłażliwym uśmiechem. – Widzisz, Ángel, – powiedziała, wymawiając jego imię z hiszpańska przez „h” – mówiłam ci, że to ona. Hrabia uśmiechnął się do Raoula i uścisnął jego dłoń. - Skoro, jak widzę, nasze żony znają się od dawna, może i my dwaj dojdziemy do porozumienia? Odeszli we dwóch do stolika, gdzie już czekał na nich radca prawny z teczką dokumentów dotyczących pałacu w Lannion. Meg – albo raczej Condesa Margarita – odciągnęła mnie na kanapę. - A widzisz, spryciaro – zawołała ze śmiechem, chwytając mnie za ręce – rozgryzłam cię, już dziesięć lat temu cię rozgryzłam. Nikt nie porzuca Opery, jeśli nie ma o wiele lepszych propozycji. Jak to możliwe, że tak długo nie wpadłyśmy na siebie? Ja, odkąd 343 zamieniłam baletki na złote pantofelki Kopciuszka, bryluję w paryskim towarzystwie! Byliście za granicą? - Nie, nie – zaprzeczyłam niechętnie. – Kiedy wyszłaś za mąż? - No jak to kiedy, moja droga? Dokładnie wtedy, kiedy Upiór Opery przepowiedział mojej mamie, że wyjdę. Nie pamiętasz? „1832 – Mademoiselle Marie Taglioni, tancerka, poślubia hrabiego Gilberta des Voisins; 1847 – Lola Montes, tancerka, zostaje morganatyczną żoną króla Ludwika Bawarskiego i hrabiną Landfeld; 1870 – Theresa Hassier, tancerka, poślubia don Fernanda, brata króla Portugalii; 1885 – Meg Giry, tancerka...” Pamiętasz? Pamiętasz? - „Zostaje cesarzową!” – zawołałam wybuchając śmiechem. - No, trochę się nasz wysłużony teatralny duch pomylił, ale to tylko dlatego, że nie odrestaurowano Cesarstwa! – Meg rozciągnęła się na kanapie, całkiem tak samo jak wtedy, kiedy miała trzynaście lat i była najbardziej niesforną tancerką baletu. – Condesa może być, a mama i tak jest przeszczęśliwa. Ona sobie zatrzymała ten stary bilecik na pamiątkę. Zaraz, zaraz, przecież ja mam coś, co należy do ciebie! – zawołała nagle. - Tak? - Ten portrecik, który trzymałaś w swojej garderobie na szczęście. Kiedy cię za-mor-dowa-no, – powiedziała, kładąc nacisk na każdą sylabę tego słowa – a dyrektor Moncharmin kazał posprzątać w twoim pokoju, zabrałam go. No przecież, gdybyś naprawdę nie żyła, moja mama pierwsza by się o tym dowiedziała! - Od kogo? Przesłuchiwali ją na policji? - To też, ale ja mam na myśli Upiora Opery! Przecież, jeśli się ma znajomości w zaświatach, to nic trudnego dowiedzieć się, kto tam ostatnio trafił. Chociaż, niestety, seanse spirytystyczne również ustały po twoim zniknięciu. - Naprawdę wszyscy sądzili, że zostałam zabita? - Oczywiście! Przecież zniknęłaś jak kamień w wodę, nie zjawiłaś się nawet po swoje rzeczy, a wiem, jak cenny był dla ciebie ten portrecik. Chociaż ja się domyśliłam, podobnie jak parę innych osób. Porwał cię z teatru, co? Nie chciał pozwolić, żebyś śpiewała, bo był zazdrosny, więc zrujnował ci karierę, żeby być pewnym, że dyrekcja cię zwolni? Ech, ci mężczyźni! – Puściła do mnie oko filuternie. - Nie całkiem – wyjaśniłam oględnie. - Pamiętam wicehrabiego z tamtych czasów, chociaż on oczywiście nie może pamiętać jednej z wielu małych baletniczek. A wydawał się taki spokojny, uprzejmy... A tu proszę – temperament, że tak powiem, hiszpański! Zupełnie niespodziewanie, Meg zerwała się na nogi, podniosła ręce do góry i zaczęła tańczyć, podśpiewując arię Carmen. Klaskała sobie do rytmu w dłonie. Près des remparts de Séville chez mon ami Lillas Pastia, 344 j'irai danser la seguedille et boire du Manzanilla, j'irai chez mon ami Lillas Pastia. Przy murach Sewilli U mego przyjaciela Lillas Pastii Będę tańczyć seguedillę I pić manzamillę Gdy pójdę do Lillas Pastii. Conde Ángel zbliżył się, chwycił ją z wyciągnięte ręce i pocałował w usta. - Nigdy nie potrafiłam śpiewać, Christine – roześmiała się Meg – ale tańca tak łatwo się nie zapomina. Mon amoureux!.. il est au diable! Je l'ai mis à la porte hier! Mój ukochany! Poszedł do diabła! Wczoraj wyrzuciłam go za drzwi! Zaśpiewała jeszcze kawałek opery Bizeta kręcąc piruety na podłodze; hrabia wydawał się tym szczerze ubawiony. - Tak się cieszę, że jesteś szczęśliwa – powiedziałam, kiedy teatralnym gestem opadła na kanapę. - A czego ma być mi brak? – uśmiechnęła się. – Wyrozumiały, starszy małżonek z hrabiowskim tytułem. Musisz odwiedzić mnie w pałacu. Mama ogromnie się ucieszy i poznasz moją córkę! - Masz córkę? - Jest cudowna! Solange, mój anioł słońca – wdała się w mamusię, zamęcza wszystkie niańki! Wiesz, jak to było? Pewien owdowiały arystokrata poprosił dyrektora Opery, żeby jego znudzona córka mogła brać lekcje tańca... I tak poznałam Rositę, była w moim wieku, nawet o kilka miesięcy starsza. No cóż, bywają przypadki, że córka jest starsza od matki! – Znowu wybuchnęła perlistym śmiechem. – „Pani musi być Cyganką”, powiedział do mnie kiedyś po przedstawieniu Carmen, w Foyer de la Danse. „W pani żyłach płynie hiszpańska krew!” - To prawda? - Ależ skąd! Odpowiedziałam, że wypraszam sobie – ja miałabym być Cyganką!? Moja babka była damą dworu królowej Marii Antoniny, nawet moją mamę nazwano na jej cześć Antoinette! Ale Ángel Ramon nie dał się przekonać. I tak przekonuje mnie do tej pory. 345 Przystojny ten twój wicehrabia. – Rzuciła powłóczyste spojrzenie w stronę Raoula. – Nie dziwię się, że z nim uciekłaś. Musicie nas kiedyś odwiedzić. - To będzie bardzo trudne. - Dlaczego? Skoro obie jesteśmy teraz damami... - Raoul de Chagny nie jest moim mężem – wyjaśniłam cicho. - Co ty powiesz! – zawołała Meg, znowu zbyt głośno. – A to nieładnie; po dziesięciu latach nadal ukrywa się z tobą przed swoją rodziną? - Nie, Meg. Raoul jest mężem mojej przyjaciółki. Przyszłam z nim dzisiaj, bo prosił mnie, żebym mu towarzyszyła w jej zastępstwie. - No cóż, rozstaliście się – tak też bywa... - Nic nie rozumiesz. Nigdy nie byłam związana z Raoulem de Chagny, traktuję go jak brata. - Ale przecież z nim uciekłaś, sama widziałam! Wyskoczył na scenę i... - To nie był on! - Jak to nie on!? - Wtedy, na przedstawieniu Fausta, to nie on wskoczył na scenę. - A kto? - Mój mąż. To znaczy ktoś, za kogo później wyszłam za mąż. - Ale też hrabia? - Nie, Meg. Nie jestem hrabiną, a mój mąż nie jest hrabią. - Ale i tak musisz mi go przedstawić – nalegała Condesa. – Jeśli ktoś porywa damę swego serca ze sceny Palais Garnier, to ja po prostu muszę go poznać! - Nie mieszkamy w Paryżu, a poza tym, niestety, jutro już stąd wyjeżdżam. Do Wenecji – będę śpiewać Małgorzatę w La Fenice. - Więc nie zrezygnowałaś ze śpiewania? - To będzie mój powrót na scenę po dziesięciu latach. - I on tam będzie? To ktoś z zespołu? Jakiś muzyk? – dopytywała się Meg. - Muzyk... w pewnym sensie. I chyba nawet... można tak powiedzieć... z dawnego zespołu. – Uśmiechnęłam się skromnie. – Ale obawiam się, że nie przyjedzie do Wenecji, żeby mnie usłyszeć; chociażby dlatego, że nic o tym nie wie. - Bardzo jesteś tajemnicza. Obiecaj mi przynajmniej, że jeśli jeszcze kiedyś przyjedziesz do Paryża, to mnie odwiedzisz. Dokąd mam ci przysłać twoją pamiątkę? Podałam jej adres Nadira przy Rue de Rivoli. Kiedy Raoul i Conde di Casa Miranda podpisali umowę, na mocy której hrabiostwo wynajęli na pięć lat Château du Cruguil, pożegnaliśmy się serdecznie i wsiedliśmy do ozdobionego herbem powozu. - Zawieź mnie, proszę, do Chana Nadira, Raoul – poprosiłam. – Muszę się spakować przed jutrzejszym wyjazdem. - Ja też wyjadę już jutro. Dziękuję ci. - Co za niezwykłe spotkanie – powiedziałam z uśmiechem. 346 - Nie miałem pojęcia, że hrabina jest byłą tancerką. - Nie zmieniła się ani trochę. 347