nr 6 - PDF Pismo Studenckie PDF

Transkrypt

nr 6 - PDF Pismo Studenckie PDF
LUTY nr 2 (6)/2008 ISSN 1898-3480
k
e
n
a
r
e
l
te
Konkursy
Przepis na wst´p
Gdzie si´ zaczàłem
ROZBIEGÓWK A
redaktor naczelny:
Paweł H. Olek
kierownicy działów:
dziennikarstwo – Alicja Bobrowicz
fotografia – Edyta Ganc
kultura – Anna Grzywacz
Dokładnie przeczytaj ostatni
numer miesięcznika „Press”
(okładka obok) i odpowiedz na
3 poniższe pytania:
1. Radio WAWA zaprzestanie
nadawać w 15 miastach,
pozostanie jednak w dwóch.
O które dwa miasta chodzi?
2. Jak nazywa się najpopularniejszy
zagraniczny serwis
społecznościowy web 2.0?
3. Wymień choć jeden spot
telewizyjny, który został uznany
za nieetyczny przez Komisję Etyki
Reklamy.
zespół redakcyjny:
Emil Borzechowski, Tomasz
Betka, Jan Dąbkowski, Anna
Grzywacz, Agnieszka Juskowiak,
Magdalena Karst, Marcin
Łączyński, Alicja Matyja, Joanna
Sawicka, Maria Skorupska,
Agnieszka Wójcińska, Wioletta
Wysocka
współpraca:
Jan Brykczyński, Tomasz
Borowski, Łukasz Cwojdziński,
Anna Częścik, Urszula Ginalska,
Kasper Grubba, Marzena Indra,
Patrycja Mic, Maciej Pisuk,
Maria I. Szulc
stały felieton:
Andrzej Zygmuntowicz
projekt graficzny i skład DTP:
Karol Grzywaczewski
na okładce wykorzystano zdjęcie
z programu „Dzień Dobry TVN”,
fot. TVN
Spośród prawidłowych odpowiedzi,
nadesłanych przed 15 marca 2008
roku, rozlosujemy jedną półroczną
prenumeratę miesięcznika
„Press” oraz książkę „Grand Press.
Dziennikarskie hity”.
Na zgłoszenia czekamy pod
adresem: [email protected]
Grand Press 2002-2006
– zbiór najlepszych materiałów
dziennikarskich (materiały
telewizyjne, radiowe na
dołączonych CD), nominowanych
i nagrodzonych w konkursie
dziennikarskim Grand Press,
organizowanym przez
wydawnictwo Press. Można je
zamówić na stronie wydawnictwa
www.press.pl/prenumerata,
e-mail: [email protected]
lub telefonicznie 061 861 66 14
UWAGA! Dla studentów specjalna
oferta rocznej prenumeraty
miesięcznika „Press” – 12 numerów
w cenie 5 (69 zł).
Wygraj podwójne zaproszenie
do teatru!
Odpowiedz na pytanie, ile przedstawień teatralnych jest w repertuarze Teatru Wytwórnia?
Spośród poprawnych odpowiedzi
nadesłanych przed 15 marca rozlosujemy 5 podwójnych zaproszeń. Na
zgłoszenia czekamy pod adresem
mailowym: [email protected]
z dopiskiem „teatr” i wybranym przedstawieniem z poniższej listy.
13, 14, 15, 16 „Zamarznięta”
reż. Paweł Sala 20.00
14, 15, 16 „Denaturat” reż. Natalia Fijewska Zdanowska 18.00 (mała sala)
18, 19 „Polowanie na szczury”
reż. Thomas Harzem 20.00
27 wernisaż, grupa artystyczna
Czuły Bodziec Graficzny, wystawa
multimedialna 19.00
28, 29 „Nocne próby” (premiera)
reż. Michał Walczak 20.00
Nie ma pieni´dzy
czy dziennikarzy?
Polski rynek medialny jest rozwinięty, często innowacyjny, ale
jeszcze nie można o nim powiedzieć jak o dojrzałym. To, że nie
ma w Polsce tygodnika kulturalnego jest o tyle zrozumiałe, że potencjalna grupa reklamodawców
i odbiorców jest zbyt mała wobec
kosztów, by przedsięwzięcie się
kalkulowało. Niezrozumiały jest
natomiast zastój w segmencie
prasy ekonomicznej. Radio PIN
otrzymało koncesję na nadawanie poza Warszawą, TVN uruchomił kanał ekonomiczny, a w TV
Biznes inwestuje Polsat. Onet.pl
stworzył polskojęzyczną wersję
„Financial Times”. A prasa? 3 miesięczniki („Manager Magazyn”,
„businessman.pl”, „Forbes”) i jeden
dziennik („Puls Biznesu”) to, jak na
40-milionowy kraj bogacący się
i inwestujący w szalonym tempie,
zdecydowanie za mało. „Businessman.pl” ukazuje się od zaledwie
5 miesięcy, „Manager Magazyn”
od ponad 2 lat, a „Puls Biznesu”
od dłuższego czasu nie drukuje
reklam, zmniejszył wynajmowaną
powierzchnię redakcyjną, zatrudniając przy tym liczne, bo tańsze,
grono studentów. AWR Wprost ani
myśli o reaktywowaniu tygodnika
„Business Week”, a Bauer po rocznym utrzymywaniu 50-cioosobo-
W młodości miałem plan, żeby
napisać coś genialnego, a potem
szybko umrzeć. Chciałem zostać
pisarzem. Na studia poszedłem
głównie po to, żeby wymigać się od
wojska. To były czasy, kiedy trudno
się było identyfikować z państwem
polskim. Może nie broniłbym się tak
przed służbą w wojsku, gdyby ustrój
był inny. Poszedłem na polonistykę.
Wydawało mi się, że te studia mają
coś wspólnego z pisaniem. Błąd.
Polonistyka nie jest absolutnie
kierunkiem dla przyszłych pisarzy.
W moich czasach kształciła głównie
pedagogów. Właściwie nie dała mi
żadnego zawodu, bo nauczycielem
nie chciałem być w żadnym wypadku. Ale zawalił się ustrój i pojawiły
się nowe perspektywy.
wej redakcji nieistniejącego tygodnika ekonomicznego też szybko
nie zdecyduje się na powrót do
tej idei. „Dziennik”, przeżywający
poważne turbulencje ze sprzedażą (według niektórych będących
początkiem końca tego tytułu) od
blisko roku, wydaje w formie dodatku „The Wall Street Journal Polska”. Dodatkowo od kilku miesięcy
swoje wydania poszerza o ekonomiczny dodatek weekendowy. Te
ruchy wydawałyby się, że są zapowiedzią stworzenia przez Axel
Springer Polska nowego dziennika
ekonomicznego. Jeśli taki powstanie, to najwcześniej za rok. Problemem mogą okazać się nie tylko
pieniądze (vide kłopoty „Dziennika”), ile skompletowanie redakcji.
Potrzeba przynajmniej 50 do 100
dziennikarzy rozumiejących, czym
jest akcja, stopa WIBOR, rozróżniających PKB od PNB. A tych jak na
lekarstwo. Dlatego niektóre szkoły wyższe uruchomiły specjalizacje
bądź studia podyplomowe „dziennikarstwo ekonomiczne”. Kolejny
ruch będzie należał do koncernów
medialnych. Dlatego wydawcy
– odwagi! Nawet miłośnicy kotów
mają dwa miesięczniki.
Dziennikarzem
zostałem
przez przypadek. Skończyłem
studia, musiałem czymś się zająć.
Chciałem zarabiać na życie pisaniem, a ponieważ nie było popytu
na prozę, pomyślałem, że zacznę
pisać felietony na tematy polityczne. Zrobiłem przegląd tytułów
dostępnych w kioskach. Było tego
niewiele. Właściwie tylko „Gazeta Wyborcza” i jej rozmaite klony.
„Wyborcza” nie podobała mi się od
samego początku. Czułem, że jest
w tym jakiś szwindel, za duża jednomyślność. Był jeszcze „Tygodnik
Solidarność”, który też mi się nie
podobał. Byłem fanem „Solidarności” jako podziemnego ruchu, ale
uważałem, że żaden związek zawodowy nie jest predestynowany do
tego, by wprowadzać wolnorynkowe reformy. Wybrałem „Najwyższy
Czas”. Wydawcą gazety był Janusz
Korwin-Mikke, którego zauważałem już wcześniej. Wydawał mi się
człowiekiem niebanalnym i ciekawym. Podobnie postrzegałem jego
tygodnik. Oczywiście dostrzegałem też wady tego pisma, np. legalizm, nakazujący z szacunkiem
pisać o Jaruzelskim per „pan prezydent”, i inne tego typu wygłupy. Ale
przymknąłem na to oko, napisałem
kilka felietonów i udałem się do
redakcji. Tak się szczęśliwie złożyło, że Korwin właśnie pokłócił się
z autorem, który pisał felieton na
ostatnią stronę. Zrobiło się wolne
miejsce. Pieniędzy na tym nie zrobiłem, ale zacząłem pracować na
własne nazwisko. I mogłem pisać
absolutnie wszystko, bo to była
jedyna gazeta, w której nie obowiązywało nic takiego jak „linia pisma”.
W „Najwyższym Czasie” można było
napisać, że Korwin-Mikke jest głupi.
I on ten tekst puszczał, tyle że z nim
polemizował.
Paweł H. Olek
redaktor naczelny
korekta: Joanna Sawicka
WYDAWCA:
Instytut Dziennikarstwa
Uniwersytetu Warszawskiego
koordynator wydawcy:
Grażyna Oblas
druk: Agora
nakład: 10 tys. egz.
adres redakcji:
PDF pismo warsztatowe
Instytutu Dziennikarstwa UW
ul. Nowy Świat 69, pok. 51
(IV piętro),
00-046 Warszawa,
tel. 022 5520293,
e-mail: [email protected]
dyżury redakcyjne:
wtorek, środa, czwartek
14:00-18:00
Kolegia: każda środa godz. 19:00
Zapraszamy do współpracy
w redakcji i biurze reklamy
więcej tekstów w portalu
internetowym: www.redakcja24.pl
redakcja: Edyta Ganc
pod kierunkiem Andrzeja
Zygmuntowicza
02
scenariusz: Uuulala
dodatek specjalny nr 1/2008
Jako felietonista zacząłem
wyrabiać sobie markę. Zwrócił
na mnie uwagę nieżyjący już Jerzy
Mikke, starszy pan o chadeckich
przekonaniach, który chciał stworzyć poważny tygodnik chadecko-konserwatywny. Chyba był on
z Korwinem spokrewniony, ale na
pewno nie podzielał jego poglądów.
Mikke zaprosił mnie na łamy pisma,
które tworzył. Pismo nazywało
się „Polska Dziś”. Na początku lat
dziewięćdziesiątych podejmowano
wiele prób poszerzenia dyskursu
w mediach, ale większość z nich
kończyła się fiaskiem. Tak było
i w tym wypadku. Zabrakło pieniędzy. Ale przede mną pojawiła się
nowa szansa. Do Mikkego zgłosił
się Wojciech Reszczyński, który
właśnie zakładał Radio Wawa i miał
problem ze znalezieniem adeptów
zawodu dziennikarskiego. Szukał
ludzi, którzy mieliby przygotowanie polityczne i wiedzę historyczną, a nie tylko bezmyślnie czytali
na antenie to, co napisała „Gazeta
Wyborcza”. I tak trafiłem do radia.
Pracowałem tam przeszło rok, najpierw jako serwisant, a potem szef
zmiany, któremu podlegały newsy.
To była praca na pełnych obrotach,
ponad dwadzieścia dyżurów w miesiącu. Wybierałem informacje, przygotowywałem dzienniki. Prawdziwa
szkoła dziennikarstwa. Odszedłem
z przyczyn finansowych, gdy pojawiły się kolejne propozycje.
Piotr Wierzbicki zaprosił mnie
do współpracy z „Gazetą Polską”.
Chciał, żebym pokierował działem
kultury. Sam był melomanem i miał
nadzieję, że znam się na muzyce
klasycznej. Szybko wyprowadziłem
go z błędu. Zostałem kierownikiem
działu „Cywilizacja”, ale pisałem
też teksty publicystyczne. Był moment, że „Gazeta Polska” całkiem
dobrze prosperowała, niestety tego
nie wykorzystano. Były pieniądze,
trzeba było pismo unowocześnić,
tak, jak w tym czasie zrobiła „Polityka”. Ale Wierzbicki był człowiekiem
starej daty. Uważał, że ludzie kupują gazetę dla treści, a nie dlatego,
że jest poręczna i ładnie wygląda.
A to nie do końca prawda. „Gazeta Polska” mogła wyjść z niszy, nie
udało się.
Niezależnie od współpracy
z „Gazetą Polską”, wraz z kolegami wydawałem pismo fantastyczne „Feniks”, gdzie byłem redaktorem naczelnym. Zrzekłem się tej
funkcji, gdy podjąłem decyzję, której pozostaję wierny do dziś, że nie
chcę pracować na etacie w żadnej
redakcji. Nadal współpracowałem
z „Gazetą Polską”. Odszedłem, gdy
Piotr Wierzbicki zaczął grzebać
w moich tekstach. To był gwałt na
mojej niezależności.
Pierwszy przełom w mojej
dziennikarskiej karierze nastąpił
wtedy, kiedy zostałem rzecznikiem prasowym Unii Polityki Realnej. Na scenie politycznej było
wtedy wiele ugrupowań, a telewizja dla zabezpieczenia pluralizmu,
starała się mieć ludzi z każdej partii,
także przedstawiciela tzw. prawicy. Dziś jest odwrotnie – dobrze jest
mieć jakiegoś lewicowca w studiu.
Jako rzecznik prasowy występowałem w mediach elektronicznych
niejako z urzędu. Ale moje rzecznikowanie nie trwało długo. Korwin
bywał mocno poirytowany tym, że
gdy walnął coś głupiego, ja natychmiast zaczynałem prostować. Tymczasem jego zamiarem było walnąć
rys. Maria I. Szulc
REDAKCJA
ROZBIEGÓWK A
Rafał Ziemkiewicz:
Wkurzam,
wi´c jestem.
wysłuchała Magdalena Karst
coś głupiego i wszystkich poruszyć.
Nie potrzebował rzecznika. Niemniej dzięki temu epizodowi zacząłem być kojarzony jako prawicowy
oszołom, który jednak ma ciekawe
poglądy i nawija do rzeczy. To zaprocentowało. Ale dziś zdecydowanie odradzałbym dziennikarzom
rzecznikowania i angażowania się
w politykę. To grób dla dziennikarza. Mnie się upiekło, bo czasy były
inne. Poza tym UPR to nie była partia z prawdziwego zdarzenia, raczej
zgromadzeniem ludzi szalonych na
punkcie pewnej idei.
Drugim przełomem było przyznanie mi w 2001 roku Nagrody
Kisiela. Mówiąc szczerze, nie pamiętam, czy dostałem jeszcze jakąś inną
nagrodę w dziedzinie dziennikarstwa. Nie przywiązuję do tego szczególnej wagi. Cień człowieka nie rośnie
tylko dlatego, że na jego półce stoją
bloki pleksiglasu czy inne figurki. Ale
ta jedna nagroda miała dla mnie duże
znaczenie, bo pozwoliła mi wyjść z
szuflady. Przez całe lata dziewięćdziesiąte funkcjonowałem w niszy.
Odium publicysty prawicowego
wykluczało mnie z głównego nurtu
mediów. Nagroda Kisiela zmieniła to
i pozwoliła zaistnieć w mediach wysokonakładowych. Dobrze, bo ta
nisza prawicowa coraz bardziej się
w ostatnich latach rydzykowała
i sam miałem ochotę stamtąd drapnąć. Zaczynało się robić nieciekawie.
Jeśli któremuś dziennikarzowi
wydaje się, że zmienia rzeczywistość, to znaczy że ma silną megalomanię i powinien pogadać
z lekarzem. Bo rzeczywistość jest
trudno zmienić nawet przy użyciu
bomby atomowej, a co dopiero przy
użyciu słów. Czasami spotykam
czytelników, którzy mówią mi, że
zmieniłem ich sposób myślenia,
że wpłynąłem na ich postrzeganie
pewnych zjawisk. Poczytuję to za
sukces. Wiem także, że dla niektórych środowisk jestem człowiekiem
nieopisanie irytującym. To też jest
coś. Bo jeżeli ich wkurzam, to znaczy, że nie mogą sobie ze mną tak
łatwo poradzić.
Kiedy zaczynałem pracować
jako dziennikarz, młodym ludziom
chyba łatwiej było się przebić niż
obecnie. Dziś panuje w redakcjach
system korporacyjny. Dziennikarz
ma pracować na redakcję, a nie na
własne nazwisko. Bo jak zdobędzie
pozycję i popularność, zacznie stawiać warunki, a tak można się go
pozbyć bez większej straty, gdy tylko zacznie podskakiwać. Nie wiem,
co musiałby zrobić młody dziennikarz, który dziś chciałby się przebić
do czołówki. Zabicie prezydenta
pewnie zagwarantowałoby publicity, ale co dalej? •
03
Raport
Raport
DZIENNIK ARSTWO
DZIENNIK ARSTWO
pasmo telewizji śniadaniowej. Lekka tematyka,
znani i lubiani prowadzący, porady. Tylko kto
właściwie ogląda telewizję od świtu?
Marcin Łączyński
poprzedniego. Dzięki temu, że
każdy zespół prowadzących i redaktorów przygotowuje program
zawsze na ten sam dzień tygodnia,
mamy przynajmniej siedem dni na
zaplanowanie i realizację kolejnego
odcinka – mówi Marek Zając, prowadzący środowe wydanie „Kawy
czy herbaty”. – Oczywiście czasem planuje się konkretne odcinki
z dużo większym wyprzedzeniem,
rusza „Puls o poranku”, a o 7.10
„Dzień dobry Polsko” w Superstacji. „Dzień dobry TVN” rozpoczyna
się o 8.30, a „Pytanie na śniadanie”
o 9.00. Oglądalność tych programów nie jest oszałamiająca. Około
400 tys. widzów „Dzień dobry TVN”
to zaledwie jedna dziesiąta widowni
największych hitów tej stacji: „Faktów” czy „Na Wspólnej”. Ale to wciąż
duże audytorium, zwłaszcza, biorąc
pod uwagę nietypową godzinę nadawania, kiedy teoretycznie większość widzów powinna być albo w
szkole, albo w pracy. Dla kogo właściwie zaczynają przed świtem swoją
pracę zespoły „Kawy czy herbaty”
czy „Dzień dobry TVN”?
Poplątane tropy
fot. TVN.
Telewizja śniadaniowa to amerykański wynalazek. Stworzona
w latach pięćdziesiątych XX wieku, szybko i na dobre zadomowiła
się w ramówkach większości stacji
telewizyjnych na świecie. Polscy
widzowie musieli czekać na nią
dość długo, bo pierwsza tego typu
audycja ruszyła dopiero na jesieni
1992 roku. „Kawa czy Herbata”,
stworzona i do dziś nadzorowana
cieszące się popularnością – opowiada Sylwia Paszkowska, prowadząca „Puls o poranku”.
Kiedy już wiadomo, o czym będzie kolejny odcinek i kto zostanie
zaproszony do studia, wydawcy
i prowadzący przystępują do pracy
nad szczegółowym scenariuszem.
– Najpóźniej na wieczór przed naszym programem robimy ostatnią
próbę czytaną, a scenariusz jest
dopięty najczęściej już dwa dni
wcześniej. Oczywiście nie wszystko
można zaplanować, w końcu jest to
program na żywo, z udziałem gości
i widzów, często nadajemy też spoza warszawskiego studia – opowiada Marek Zając.
Każde wydanie, poza prowadzącymi i redaktorami, angażuje
także liczną ekipę techniczną: realizatorów dźwięku, obrazu, oświetleniowców, wizażystów i prowadzą-
Codziennie „Dzień dobry TVN” ogląda 400 tys. osób
przez Halszkę Wasilewską, długo
nie miała żadnej konkurencji. Uruchomione w TVP 2 „Pytanie na śniadanie” (2004) dodatkowo wzmocniło dominację telewizji publicznej
w porannym paśmie. Pierwsza komercyjna telewizja śniadaniowa ruszyła we wrześniu 2005 roku. Dzień
Dobry TVN” początkowo nadawany
tylko w weekend szybko zdobył
uznanie widzów. Dlatego od kilku
miesięcy emitowany jest również
w dni powszednie, stając się konkurencją dla nadawanego o tej samej
porze „Pytania na śniadanie”. Niedawno pasma śniadaniowe pojawiły się także w innych telewizjach
komercyjnych: odnowionej TV Puls
i Superstacji.
Początek: tydzień wcześniej
Mimo iż telewizja śniadaniowa wygląda na nieskomplikowaną
produkcję, każde wydanie to efekt
pracy licznego zespołu i drobiazgowego planowania redaktorów.
– Produkcja każdego odcinka zaczyna się zaraz po zakończeniu
04
na przykład wtedy, kiedy trzeba
przygotować wydanie nadawane
spoza studia, albo kiedy zapraszamy wyjątkowo zapracowanego
gościa. W takiej sytuacji uzgadniamy termin i temat nawet kilka
miesięcy naprzód. Podobnie pracuje ekipa „Dzień dobry TVN”, gdzie
poszczególne zespoły obsługują
zawsze ten sam dzień tygodnia,
a audycje planuje się z dużym wyprzedzeniem.
Nieco inaczej wygląda przygotowanie „Pulsu o poranku”. Informacyjny charakter pasma (nawiązujący do amerykańskiego formatu) wymusza też bardziej elastyczne planowanie programu. – Nasi
reporterzy przygotowują materiały
filmowe obrazujące aktualne wydarzenia i tematy, które poruszamy
w programie. Prowadzący w studiu
komentują je z zaproszonymi gośćmi. W zależności od tematu, są
nimi dziennikarze specjalizujący
się w danej tematyce, osoby zawodowo związane z daną sprawą
i oczywiście artyści oraz osoby
cych. Dodatkowo, oprócz swoich
wydawców, dobierających tematykę i gości, każdy dzień tygodnia
ma swojego reżysera i kierownika
produkcji, którzy koordynują pracę
ekipy w studiu.
– Wchodzimy zawsze o szóstej, ale cała ekipa jest na swoich
miejscach przeważnie pół godziny wcześniej. Niestety zdarza się,
że jakieś problemy pojawiają się
tuż przed godziną wejścia. Pamiętam, jak podczas przygotowań do emisji programu z rynku
w Krakowie, polewaczka zerwała
kabel zasilający cały nasz sprzęt,
i na dwadzieścia minut przed wejściem na wizję musieliśmy znaleźć awaryjne źródło zasilania. Na
szczęście się udało, ale zwłaszcza,
kiedy nadajemy z terenu, musimy
być przygotowani na takie wypadki
– opowiada Marek Zając.
„Kawa czy herbata” zaczyna
się najwcześniej ze wszystkich
pasm śniadaniowych – o 6.00 rano,
a program nadawany jest do 8.00
z przerwami na wiadomości. O 7.00
Telewizje bardzo niechętnie
dzielą się aktualnymi i dokładnymi
wynikami badań swoich audytoriów.
Trudno im się dziwić, skoro jest to
tak ważne narzędzie oceny jakości
i popularności programu, a także
podstawowy miernik atrakcyjności
dla reklamodawców. Poproszeni
o opinię eksperci są jednak zgodni
– podstawowa grupa odbiorców,
czyli ludzie pozostający w domu
w porze nadawania programu, to
w przeważającej większości zajmujące się domem kobiety, emeryci,
ale także rosnąca grupa przedstawicieli wolnych zawodów i wielkomiejskiej klasy średniej. – Odbiorcy
tych programów w żadnym wypadku nie stanowią homogenicznej grupy, nie można powiedzieć, że „telewizja śniadaniowa” jest produktem
przeznaczonym dla określonej klasy
czy warstwy społeczeństwa – mówi
dr Paweł Możdżyński, socjolog.
– W zasadzie jedynym kryterium jest
tutaj wolny czas, który można rano
przeznaczyć na oglądanie telewizji.
Audytorium porannych pasm
jest bardzo zróżnicowane pod
względem dochodu, stylu życia czy
miejsca zamieszkania, ale prawie
trzy czwarte tej grupy stanowią kobiety. – Myślę, że jest to akurat najbardziej przewidywalna prawidłowość w przypadku tej kategorii odbiorców programów telewizyjnych
– tłumaczy dr Możdżyński. – Nawet, jeśli praca zarobkowa kobiet
od dawna nie jest niczym nowym
w polskim społeczeństwie, to jednak ciągle bardzo duży ich odsetek
zajmuje się przede wszystkim domem i nie pracuje zawodowo, albo
robi to w ograniczonym zakresie.
Siłą rzeczy jest to naturalna grupa
odbiorców dla telewizji śniadaniowych. Podobnie chyba zapatrują
się na to producenci programów,
w których dominuje tematyka skierowana raczej do płci pięknej. Są to
głównie treści z gatunku human
interest, porady prawne, kulinarne
czy zdrowotne, ciekawostki krajoznawcze, konkursy i wywiady ze
sławnymi lub ciekawymi osobami.
Z tej konwencji wyłamuje się
TV Puls, gdzie pierwsza godzina
programu ma charakter bardziej
informacyjny – Do 7.30 poruszane
są tematy stricte newsowe. Omawiamy szeroko najważniejszy temat, wydarzenie dnia, które interesuje Polaków, które ma dla nich
duże znaczenie. Może to być np.
zapowiedź na dany dzień blokady największych polskich miast
przez kierowców TIR-ów, czy też
ogromne spadki na giełdach – mówi
Olga Ptasińska, prowadząca „Puls
o poranku”. – W drugiej godzinie
oglądają nas już przede wszystkim
kobiety, które zostają w domach,
dlatego też program jest nieco lżejszy, jest w nim więcej tematów kulturalnych, life-style’owych.
Podobnie jak Olga Ptasińska,
pozostali rozmówcy zwrócili także uwagę, że z perspektywy pory
nadawania i tematyki, można wyróżnić dwie albo trzy szczególne
grupy widzów. Dobrze widać, że
„Kawa czy herbata”, „Pytanie na
śniadanie” i „Dzień dobry TVN” nie
są kierowane do tych samych odbiorców – mówi Paweł Możdżyński
– jedną grupę stanowią ludzie, którzy wstają wcześnie do pracy i oni,
jeśli w ogóle włączają telewizor, to
oglądają raczej „Kawę czy herbatę”,
czy pierwszą godzinę programu
TV Puls.
Drugą grupą są gospodynie domowe i emeryci, którzy oglądają cały
program, i kiedy kończy się „Kawa
czy herbata”, przełączają telewizor
na TVN. – Dla tych osób telewizja
śniadaniowa często jest stałym porannym rytuałem i bywa, że są to
ludzie, którym włączony telewizor
towarzyszy potem przez cały dzień
– opowiada dr Możdżyński.
W końcu trzecia, najtrudniejsza
do uchwycenia kategoria widzów,
to ci, którzy są z pewnym zastrzeżeniem zaliczani przez socjologów
do „klasy średniej”. Są to ludzie,
którzy często wykonują wolne zawody, mieszkańcy dużych miast, no
i przede wszystkim raczej nie wstają
o 6.00 na „Kawę czy herbatę”. Jednocześnie, jak mówi prof. Tadeusz
Kowalski, ekonomista mediów, jest
to najbardziej atrakcyjna kategoria
odbiorców, bo dysponuje sporym budżetem i chętnie sięga po nowe produkty, także te z wyższej półki. Obaj
eksperci przestrzegają jednak przed
mitologizowaniem tej grupy jako najważniejszych widzów „Dzień dobry
TVN” czy „Pytania na śniadanie”, a
więc tych programów, których z powodu późniejszej pory nadawania nie
oglądają ludzie chodzący codziennie
do pracy. Dużą grupę w obu przypadkach stanowią ci sami widzowie,
którzy zaczynają dzień „Kawą czy
Interes?
Mimo zaskakującej aktywności i pomysłowości widzów,
trudno przeoczyć fakt, że telewizja śniadaniowa nie dorównuje
Kiedy rozpoczęła się Twoja przygoda z żeglarstwem?
Moje poważne żeglowanie zaczęło się od
trzytygodniowego rejsu po Mazurach
w lipcu 1998 roku, choć już wcześniej
rodzina zabierała mnie na jednodniowe
pływanie w okolicach Olsztyna.
Dlaczego żagle, co pociąga Cię
w tym sporcie?
W żeglarstwie najwspanialsze jest
poczucie wolności, towarzyszące
okrywaniu nieznanych, tajemniczych
miejsc, a także możliwość sprawdze-
Co dalej?
Ewa Kotlewska jest jedną z prowadzących informacyjne poranne pasmo w TV Puls
środków do utrzymania domu,
kosmetyków, produktów dla dzieci, artykułów medycznych i wielu
innych towarów – stwierdza prof.
Kowalski. – Dodatkowo programy
nadawane w późniejszych porach
w TVN czy TVP 2 mogą być nośnikiem dla reklam skierowanych do
nieco zamożniejszej klasy średniej,
chociaż jest to tylko część ich audytorium. Do tego telewizja uchodzi za najskuteczniejsze medium
reklamowe. Praktycznie nigdy nie
ma problemu z reklamą, a popyt
na czas antenowy niemal zawsze
przewyższa podaż, na czym korzystają także mniej popularne pasma
jak telewizja śniadaniowa.
Telewizje komercyjne nie mają
takiego problemu, ale TVP 1 i 2
mają ustawowy zakaz przerywania
programów reklamami. Rozwiązanie jest dość proste: „Kawa czy
herbata” jest przerywana, tyle, że
wiadomościami co pół godziny,
a zaraz przed i po nich znajduje się
przyklejony blok reklamowy.
nia swoich umiejętności w różnych warunkach
pogodow ych
i na nowych szlakach. Wspaniałym doznaniem
jest także kontakt z dziką naturą, co pozwala
zapomnieć
o wielkim, szybk im
świecie
i ukoić nerwy. Co
więcej, dzięki żeglarstwu można
poznać wielu ludzi, a także sprawdzić się we współpracy
z nimi.
Giblartarze. Odkryłem tam zakątki
zupełnie różne od rodzimych stron,
niezwykle fascynujące, zarówno pod
względem przyrody, wody, jak i wspaniałych ludzi.
Jesteś laureatem XII edycji konkursu „Grasz o staż”. Dlaczego
zdecydowałaś się na udział w tym
projekcie?
Udział w konkursie „Grasz o staż”
był jedną z nielicznych możliwości,
aby spróbować swoich sił w dziedzinie, która mnie interesowała. Bardzo
chciałem pracować w branży reklamowej, jednak byłoby mi ciężko dostać się do niej ze względu na nieadekwatny profil moich studiów. „Grasz
o staż” dał mi możliwość poznania
tej branży od kuchni i zakorzenienia
się w niej na dłużej. Oprócz tego, konkurs daje szansę zdobycia cennego
doświadczenia i rozpoczęcia kariery
zawodowej.
Jakie było najciekawsze miejsce,
po którym żeglowałeś?
Żeglowałem po wielu niezwykłych
miejscach. Uwielbiam odwiedzać
jeziora mazurskie oraz inne polskie
wody. Najciekawszym jednak miejscem, po jakim miałem okazję pływać,
była okolica Cieśniny Gibraltarskiej.
Rejs był na trasie Malaga – Lizbona, a sylwester, który akurat miałem
okazję tam spędzić – „na kotwicy” w
Jakie cechy charakteru powinien
posiadać prawdziwy żeglarz?
Cierpliwość, bo nigdy nie wiadomo,
kiedy minie sztorm. Zaradność,
aby rozwiązywać problemy, które
się pojawiają podczas żeglugi. Rozwagę, aby nie przeceniać swoich
umiejętności. Ważne jest również,
by czuć respekt dla sił natury, bo to
właśnie one rządzą naszym losem na
wodzie.
Czy masz jakieś inne pasje? Jak
spędzasz wolny czas zimą?
Oprócz żeglarstwa mam wiele innych
zainteresowań. Kiedy za oknem mróz,
lubię wybrać się na squasha. W sezonie zimowym staram się też znaleźć
czas na wypad w góry, by pojeździć
na snowboardzie. Z zajęć bardziej
„spokojnych”, interesuję się fotografią
czarno-białą. Fascynuje mnie szukanie ciekawych motywów, które,
po uwiecznieniu, tworzą niezwykłe
obrazy.
Jakie cechy, umiejętności pomogły
Ci w osiągnięciu tego sukcesu?
Kreatywność przydała się przy wymyślaniu koncepcji zadań konkursowych. Pewność siebie dała mi wiarę
w to, że mam takie same szanse,
jak każdy inny uczestnik konkursu.
Pracowitość i sumienność to cechy potrzebne w każdym zawodzie
i pokutujące w osiąganiu niemalże
wszystkich celów zawodowych, a zatem przydały mi się również na etapie
W 2007 roku ruszyła internetowa biurowa telewizja śniadaniowa
– 10am.tv. Wprawdzie był to tylko
projekt promocyjny producenta
pieczywa Schulstad, ale zdobył
sympatię internautów. Zdaniem
dr. Możdżyńskiego wraz ze zmianą
przyzwyczajeń odbiorców, tego
typu projekty mają szansę zaistnieć także jako normalne przedsięwzięcia komercyjne. – W Polsce
ten trend nie jest jeszcze widoczny
i rozwija się bardzo powoli, ale w
zachodniej Europie i Skandynawii
coraz więcej osób wybiera życie bez
telewizora w domu. Jednocześnie te
sami ludzie korzystają z Internetu,
w domu i w pracy. Forma programu
śniadaniowego, gdzie to widz decyduje, co chce oglądać i o jakiej porze,
może przełamać podstawową barierę normalnej telewizji, czyli jej niedostępności w miejscu pracy – mówi
dr Możdżyński. – Ale nawet, jeśli
młodsi odbiorcy zaczną korzystać
z telewizji przez sieć, to nie sądzę,
żeby w istotny sposób wpłynęło to
na liczbę widzów porannych pasm.
Przyzwyczajenia zmieniają się wolniej niż mody, a TV śniadaniowa ma
przed sobą jeszcze przyszłość.
Póki co, telewizja śniadaniowa
pozostaje najbardziej konserwatywnym formatem, otwartym na
pomysły widzów, ale w swojej zasadniczej koncepcji odpornym na
drastyczne zmiany. Najbliższy czas
nie zapowiada też żadnej rewolucji
na polskim rynku. Polsat, który jako
jedyny nie ma jeszcze TV śniadaniowej, nie spieszy się z jej wprowadzeniem, oferując rano popularne
seriale. Wiosenna ramówka obfituje w produkcje wysokobudżetowe,
a przedstawiciele stacji dementują plotki o rychłym wprowadzeniu
swojej odpowiedzi na zyskujące na
popularności „Dzień dobry TVN”. •
udziału w konkursie. Optymizm zaś
sprawił, że podszedłem do kwestii
ewentualnego zwycięstwa jak do
czegoś, co jest w moim zasięgu. To
z kolei wpłynęło na pozytywne myślenie o udziale w „Grasz o staż”, dzięki
czemu cała moja praca była bardziej
efektywna.
W jaki sposób zwycięstwo w konkursie „Grasz o staż” wpłynęło na
Twoją drogę zawodową?
Zwycięstwo w konkursie „Grasz
o staż” wpłynęło na moje zawodowe
życie znacząco. Dzięki niemu rozpocząłem swoją przygodę z dorosłym
życiem i zrobiłem pierwszy krok
w karierę z prawdziwego zdarzenia.
Dzięki temu pracuję teraz w firmie,
która daje mi duże możliwości samorealizacji i stałego podwyższania swoich kompetencji zawodowych.
Igor Ruczyński,
Laureat XII edycji „Grasz o staż”
Pracuje w agencji reklamowej
jego pasją jest żeglarstwo.
05
a r t y k u ł p r o m o c y j ny
Program telewizyjny startuje zazwyczaj około
5.00 rano. O 6.00 lub 8.00 rozpoczyna się
popularnością
najgłośniejszym
programom swoich stacji, a nawet najlepsze jej odcinki nigdy nie
goszczą w cotygodniowym zestawieniu dziesięciu najchętniej
oglądanych programów. Ale trudno
chyba podejrzewać, że nadawcy,
zwłaszcza komercyjni, nie kierują
się przy tworzeniu telewizji śniadaniowej kalkulacją ekonomiczną.
- To, co jest charakterystyczne dla
tego pasma, to możliwość tworzenia atrakcyjnego programu za
ułamek kosztów innych produkcji
– mówi prof. Tadeusz Kowalski, do
2006 roku przewodniczący Rady
Nadzorczej TVP. – Studia i sprzęt
i tak stoją o tej porze nieużywane,
więc można z nich korzystać bez
kolizji z innymi ekipami.
Goście i eksperci przeważnie
chętnie korzystają z zaproszenia
do studia, a celebrytom nie trzeba płacić za występ, bo oni sami
traktują go jako okazję do promocji
i pokazania się w miłej atmosferze
porannej pogawędki. Dekoracje
w studiu zmienia się rzadko, bo widzowie, zwłaszcza starsi, są do nich
przyzwyczajeni i nie przepadają za
zmianami.
Jak widać, w porównaniu
z choćby z serialami czy teleturniejami, telewizja śniadaniowa jest
formatem bardzo tanim w produkcji.
No, ale co komu po niskich kosztach,
jeśli i tak nie znajdzie się kupiec? Jak
chętnie kupowany jest czas reklamowy w porannym paśmie?
Telewizja śniadaniowa faktycznie ma relatywnie niewielką oglądalność, ale jej widzowie,
wbrew pozorom, stanowią dość
atrakcyjną grupę dla reklamodawców. – Przede wszystkim, skoro
w grupie odbiorców przeważają
niepracujące czy zajmujące się
domem kobiety, to naturalnie będzie to dobre medium reklamowe dla producentów wszystkich
fot. Puls TV
Oglàdanie na Êniadanie
herbatą”, a odsetek oglądających
mężczyzn jest nadal niski i nie przekracza trzydziestu procent.
Redakcje wszystkich telewizji
śniadaniowych skrzętnie korzystają z każdej okazji do kontaktu
ze swoimi odbiorcami. – To jest
właśnie najprzyjemniejsza część
tej pracy. Mamy niesamowicie aktywnych i pomysłowych widzów,
otrzymujemy setki listów i maili
z uwagami, komentarzami i pomysłami do naszych programów. Staramy się z nich w miarę możliwości
korzystać i dopasowywać tematykę do oczekiwań odbiorców – mówi
Marek Zając. Zaskakuje zwłaszcza
wielka aktywność widzów o tak
wczesnej porze. – Kiedy ogłaszamy
na antenie konkurs esemesowy,
to najpóźniej po minucie mamy już
pierwszą prawidłową odpowiedź.
A jeśli nagrywamy program w terenie, mieszkańcy schodzą się na plan
od 6.00, a o 7.00 przeważnie jest
już tłum ludzi. Większość z nich to
nasi stali widzowie, którzy dobrze
znają program i prowadzących.
W takiej sytuacji często zostajemy na planie po skończeniu nadawania do 10.00 czy nawet 11.00,
tak żebyśmy mogli porozmawiać
z każdym, kto ma na to ochotę. TVN
i telewizja publiczna organizują także elektroniczne formy kontaktu
z widzami. Fora internetowe, kawiarenki czy czaty z zaproszonymi
gośćmi cieszą się dużą popularnością, zwłaszcza w wydaniu „Dzień
dobry TVN”, na którego stronach
internetowych można znaleźć zapisy czatów widzów między innymi
z Anną Dereszowską czy Pawłem
Małaszyńskim.
Zapisz to, Kisch!
Mi´dzy słowami
DZIENNIK ARSTWO
DZIENNIK ARSTWO
Kontakt
z bohaterem musi
być prawdziwy.
Reporter nie może
ukrywać emocji,
a czasem powinien
wyjaśnić rozmówcy, na czym polega
reportaż – mówi
Włodzimierz Nowak, autor książki
„Obwód głowy”.
■ „Mój warszawski szał”, jeden
z reportaży z pana książki „Obwód
głowy”, to opowieść o Powstaniu
Warszawskim… widzianym oczami drugiej strony, czyli żołnierza
Wehrmachtu. To zupełnie inna
perspektywa.
Włodzimierz Nowak: Jesteśmy
wychowani na historiach o bohaterskich powstańcach, dzielnych
sanitariuszkach i harcerzach. Opowiedzenie tego z drugiej strony dodaje autentyzmu. W relacji żołnierza
Wehrmachtu Polacy są kimś nieznanym. On nie wie, czy strzela do
partyzantów, regularnej armii, czy
dziwnie ubranych bandytów. Nawet
nie wie do końca, że trafił do Warszawy, bo był pewien, że wysyłają go do
okupowanej „spokojnej” Francji. To
nie jest opowieść z bohaterską tezą.
To relacja kogoś, kto strzelał do Polaków, bił się z nimi na noże czy na
bagnety w ciemnych piwnicach.
■ I miał 17 lat.
Uderzyło mnie, że każdą walkę wpisywano mu do książeczki wojsko-
06
Dlaczego by si´
nie rozpłakaç?
z Włodzimierzem Nowakiem rozmawiała Agnieszka Wójcińska
fotografia Tomasz Kamiński
wej. Po piętnastu żołnierz awansował. Potem polscy chłopi spod
Gniezna, którzy uratowali mu życie,
zlitowali się nad nim i zamurowali
tę książeczkę w ścianie, żeby nie
świadczyła na jego niekorzyść. Dali
mu szansę na drugie życie.
■ Skąd taki pomysł na reportaż
o tamtych wydarzeniach i jak pan
dotarł do swojego bohatera?
Nie szukałem specjalnie takiego
człowieka. W Internecie znaleźliśmy z Angeliką Kuźniak informację
o filmie dokumentalnym o Schenku, który jako młody chłopak, saper,
pacyfikował Powstanie Warszawskie. Pozostało do niego dotrzeć
i namówić na rozmowę.
■ Jak to się udało? On w którymś
momencie wspomina, że nigdy
nikomu tak dokładnie nie opowiadał tej historii, jak wam.
Na początku trochę się nie zrozumieliśmy. On liczył na rozmowę
o tym, jak go Polacy uratowali, wybaczyli mu, a potem on im pomagał
w latach osiemdziesiątych, przywożąc paczki do Polski. A my pojechaliśmy po relację z Powstania.
Przez pierwsze dwa dni było takie
krążenie koło tematu. Mówiliśmy,
o co nam chodzi, on uciekał w stronę łatwiejszych dla siebie wątków.
W końcu powiedzieliśmy jasno
– przyjechaliśmy tutaj po relację
z Powstania Warszawskiego.
■ Nie wystraszył się?
Powtarzał, że Warszawa 1944
to najstraszniejsze chwile w jego
życiu. Przez 60 lat o tym myślał,
pamięć nie dawała mu spokoju,
próbował to nawet jakoś odpokutować. Czuliśmy, że chce komuś to
wszystko wreszcie opowiedzieć,
ale nie ma odwagi, więc na początku grał z nami, uciekał od trudnych
pytań. Żartował, schodził na bok.
■ Jak sobie z tym poradziliście?
Przekonywaliśmy, że jako Polacy
mamy prawo go pytać. Że po to
przyjechaliśmy te prawie tysiąc
kilometrów. I że nie wpadliśmy po
kilka sensacyjnych historyjek, tylko
chcemy wysłuchać go do końca. No
i pokazaliśmy, że umiemy słuchać.
W końcu dał się przekonać.
■ Jak docieraliście do szczegółów? Pytaliście go o to, gdzie
siedzieli, co jedli, pili?
Pytaliśmy na przykład, co robili
między
atakami.
Chcieliśmy
wciągnąć go w rozmowę i pomóc
uwolnić pamięć, więc pytaliśmy,
co jedli, gdzie się myli, gdzie spali
czy wygłupiali się, śpiewali. Opowiadał, jak pili wódkę przed atakiem, jak uczył się strzelać. Wtedy
wstawał z fotela i pokazywał, że
strzelał z odwrotnej pozycji, czym
w walkach ulicznych zaskakiwał
przeciwnika. Są takie momenty,
kiedy pamięć się rozpędza. Bohater poddaje się historii, opowiadaniu. To jest bardzo ważne, wtedy
oczywiście nie należy mu przerywać, tylko uważnie słuchać.
Były też chwile, kiedy on się zacinał, nie mógł opowiedzieć jakiejś
strasznej sceny.
■ I co wtedy? Pan naciska takiego bohatera, czy czeka?
Staram się mu pomóc. Próbowaliśmy zaproponować jakiś inny wątek, łatwiejszy. Zakładaliśmy, że do
tamtego wrócimy za jakiś czas. Na
taką rozmowę nie przeznacza się
przecież pięciu minut. Każde trudne pytanie trzeba dobrze umotywować, przekonać rozmówcę, że
to, o czym mówimy, jest ważne, że
tego nie można obejść. Trzeba też
czasami zrobić bohaterowi wykład,
czym jest reportaż.
■ Nagrywał pan rozmowę
z Schenkiem?
Nie miał żadnego problemu z magnetofonem, ale nie lubię nagrywać. Zwykle notuję, nieraz bardzo
skrótowo, jakieś hasła, ważniejsze
myśli, żeby mieć haki dla pamięci.
Potem po rozmowie to uzupełniam.
Ale jeśli to jest wciągająca historia,
a przecież takich szukam, to mogę
powtórzyć ją słowo w słowo.
■ Cenna umiejętność.
Wyćwiczona. To mi pozwala uważnie słuchać. Magnetofon mnie
rozprasza. Sprawdzam, co chwilę
czy nagrywa. Maszyna przecież
zawodzi, a człowiek się zwalnia od
odpowiedzialności. Nieraz takie
zwolnienie się powoduje, że rozmowa nie wychodzi. Pozwala się za
bardzo gadać rozmówcy, nie próbuje zrozumieć tego, co mówi, wrzuca
się do worka maszyny całą pamięć.
A potem się okazuje, że brak w tym
dociekliwości, niektóre myśli są
niedokończone.
■ Wracając do Schenka, jak długo
z nim rozmawialiście?
Chyba z tydzień. Zatrzymaliśmy
się w motelu w jego miasteczku.
Przychodziliśmy dwa razy dziennie.
Przed południem na 2 godziny i po
południu aż do wieczora. Jeździliśmy też z nim po okolicy i do rodziny.
Pokazywał nam, gdzie poznał żonę,
gdzie była granica. Takie podróże
są niezwykle ważne, dzięki temu
pojawiają się nowe, bardzo ciekawe
wątki. Zauważyłem na przykład,
że w restauracji wybierał zawsze
miejsce przy ścianie, albo w kącie
– z dwóch stron osłonięte. Mówił, że
zostało mu to z Powstania.
■ Jak sobie radziliście z ciężarem
emocjonalnym historii Schenka?
Mam wrażenie, że jak się słucha
takich opowieści, trudno się nie
rozpłakać.
A dlaczego by się nie rozpłakać?
■ Myśli pan, że reporter może tak
okazywać emocje?
Myślę, że ma obowiązek. To musi
być prawdziwa rozmowa, reporter nie może udawać. Trzeba cały
czas myśleć i wiedzieć, po co się
przyjechało, ale jeśli jest coś, co
mnie wzrusza, to nie mogę tego
ukrywać. To zakłamuje kontakt.
Potem oczywiście chcę, żeby to
zabolało czytelnika. Ale kiedy pracuję nad tekstem, tracę te emocje.
Przy pisaniu historii Schenka już nie
wiedziałem, jak ta opowieść będzie
działać na czytelnika. Czy porazi go
tak samo, jak poraziła mnie. Pamiętam, że wysłałem tekst do redakcji.
I cisza. Po jakimś czasie dzwonię,
co jest? Okazuje się, że jeden z redaktorów przerwał czytanie w połowie i wyszedł, żeby się uspokoić.
Drugi zamknął się w redakcyjnym
pokoiku, bo wstydził się łez. Byłem
zaskoczony.
■ Pan mówi o swoim wzruszeniu.
Ale domyślam się, że dla Schenka też było to duże przeżycie. Co
się dzieje później z takim bohaterem? Jest z nim jakiś kontakt?
Tego w tej robocie nie lubię – porzucania ludzi, bohaterów reportaży. Przecież wielu z nich staje się
ważnymi osobami w moim życiu,
zostają we mnie. Ale nie sposób
ze wszystkimi utrzymywać stały
kontakt. Z Schenkiem akurat mieliśmy kontakt później, bo reżyser
Sławomir Fabicki na podstawie
tego reportażu chce nakręcić film
fabularny.
■ Jak Schenk zareagował na
tekst, gdy się ukazał?
Był zadowolony. A różnie bywa
z bohaterami reportaży. Niektórzy się obrażają, niektórzy w ogóle
się nie odzywają, zrywają kontakt.
Chociaż potem często te reportaże
zajmują ważne miejsce w ich domowych archiwach, a czasem nawet
wiszą oprawione na ścianie.
To niezadowolenie wynika z tego,
że „autoportret”, który nosimy
w sobie, różni się często od naszego zewnętrznego obrazu, jaki widzi
i szkicuje reporter. I trudno rozstrzygać, który portret jest prawdziwszy. Czasem myli się reporter,
czasem nasz „autoportret” jest
bardzo zafałszowany. Jako reporter
mam prawo opisać historię tak, jak
ją widzę, jak ją zrozumiałem.
■ W którym momencie w przypadku Schenka miał pan takie
poczucie, że dotarł wystarczająco głęboko? Kiedy zakończyć
rozmowę z bohaterem?
Tego nigdy nie wiem. Przy każdym
reportażu mam wrażenie, że to
jeszcze nie koniec, że trzeba jeszcze gadać. Dopiero jak wszystko
spiszę, zaczyna mi się to układać,
widzę – dobrze jest.
■ Jak pan sprawdzał wiarygodność Schenka? Nie było przecież
innych świadków wydarzeń,
o których opowiadał.
Opowieść Schenka daliśmy do przeczytania historykom, ekspertom od
Powstania Warszawskiego. Okazało się, że wszystko się potwierdza.
Jego historia świetnie lokuje się
w znanych relacjach z powstania.
Druga sprawa to odpowiedni sposób rozmowy. Jeśli rozmawiam z
nim tydzień, to ciągle wracam do
pewnych wątków. To nie jest przesłuchanie, ale dopytuję, bo czegoś
nie zrozumiałem, brakuje pewnego
szczegółu, nie mogę sobie tego wyobrazić. I okazuje się, że wszystko
zaczyna się dopełniać.
■ Reportaże zebrane w książce
„Obwód głowy” dotyczą tematów polsko-niemieckich. Pisze
pan dużo takich tekstów. Skąd
taka specjalizacja?
Jestem chłopak z ziem zachodnich.
Urodziłem się w małym miasteczku
niedaleko Poznania, studiowałem w
Poznaniu. Potem wyjechałem na kilka lat do Pszczewa - małej miejscowości przy dawnej granicy polskoniemieckiej z roku 1919. Tam była
przed wojną gmina żydowska, gmina ewangelicka, Niemcy i Polonia
przy kościele katolickim. Po wojnie
zamieszkali tam ludzie ze wschodu,
którzy nie znali historii tego miejsca, nie wiedzieli, czyj był ten dom,
czyja była ta ulica. Docierałem do
tych historii i im je opowiadałem.
Przywracałem pamięć miejsca. Tam
było aż gęsto od różnych opowieści
polsko-niemieckich. Nabrałem na
nie apetytu. Gdy zacząłem pisać
w „Gazecie Wyborczej” reportaże,
ten apetyt zaczął procentować. W
naturalny sposób wszedłem w tę
tematykę. W mojej książce „Obwód
głowy” zebrałem najważniejsze
teksty. Czytane razem nabierają
dodatkowych znaczeń. Teraz ciekawie będzie zobaczyć, jak odbierze to
czytelnik niemiecki, bo książka jest
właśnie tłumaczona.
■ Pan pisze o sprawach polskoniemieckich, a na przykład Mariusz Szczygieł o Czechach. Czy
taka specjalizacja ma dla reportera sens?
Nie czuję się specjalistą od spraw
polsko-niemieckich. Przecież piszę
także o Białorusi. Interesują mnie
koszty polskiej transformacji. Ale
skupienie się na pewnej tematyce
i wydanie książki, która jej dotyczy,
wynika chyba z tego, że pracując
jako reporter w codziennej gazecie,
ma się pewien niedosyt. Bo weszło
się w coś bardzo głęboko, a to żyje
dwa, trzy dni, potem trochę w Internecie i umiera. Ma pani poczucie,
że wielu rzeczy nie opisała. I właśnie, żeby przekroczyć ramy gazety,
potrzeba książki. Mam wrażenie, że
dotyczy to wszystkich moich kolegów reporterów, którzy piszą po
kilkanaście lat. Trudno napisać tylko jeden tekst, gdy się odkrywa coś
wspaniałego, co nas wciąga.
■ W „Obwodzie głowy” są teksty
opowiadające o nieodległych
w czasie zdarzeniach i takie, jak
„Mój warszawski szał”, które dotyczą wydarzeń sprzed wielu lat.
W mojej książce jest tyle wątków
historycznych chyba dlatego, że
o wielu sprawach można opowiedzieć dopiero teraz, 60 lat po traumie wojennej. Myślę, że 20 lat temu
ani Schenk nie odważyłby się tak
szczerze opowiedzieć swoich przeżyć z Warszawy, ani ja nie umiałbym
tego wysłuchać i zrozumieć.
■ Nad czym pan teraz pracuje?
Chcę napisać książkę o Włodzimierzach Nowakach. Jest Włodzimierz
Nowak ksiądz, Włodzimierz Nowak
aktor, jest Włodzimierz Nowak generał brygady, jest Włodzimierz Nowak fryzjer, stolarz, prokurator.
■ Siedem żyć Włodzimierza
Nowaka?
A może dwanaście. Cała Polska,
a właściwie różne Polski. To mnie
najbardziej pociąga, żeby to był
portret kraju. Ludzie z różnych
miejsc, różnych zawodów, różne
historie. Gdzie teraz jesteśmy, jak
to wygląda z różnych perspektyw,
co myślimy. Przecież IV RP była dowodem na to, że nie wiemy jaka ta
nasza Polska jest. •
Włodzimierz Nowak
Co czyta Włodzimierz Nowak?
(ur. 1958) — od 15 lat reporter „Gazety Wyborczej”. Z wykształcenia kulturoznawca. Mieszka w Poznaniu. Laureat Nagrody SDP
im. Kazimierza Dziewanowskiego za cykl reporta˝y z Białorusi;
Grand Press 2004 w kategorii reporta˝ prasowy za „Mój warszawski szał”; ten reporta˝ otrzymał równie˝ wyró˝nienie SDP
2005. Współautor ksià˝ek: „Anna z gabinetu bajek”; „Reporta˝e
roku. Warszawa 1999”; „Portrety. Wysokie Obcasy”, „Nietykalni.
Reporta˝e roku 1999”, „Zły dotyk. Reporta˝e roku 2000”, „Twarze.
Wysokie Obcasy”, „Cała Polska trzaska. Reporta˝e Gazety Wyborczej 2001–2004”. Jego teksty znalazły si´ w szwedzkiej antologii
polskiego reporta˝u („Ouvertyr till livet”, Brombergs 2003), francuskiej („La vie est reportage”, Noir sur Blanc 2005) i niemieckiej
(Von Minsk nach Manhattan, Zsolnay 2006). W styczniu 2007 w
wydawnictwie Czarne ukazał si´ zbiór jego polsko-niemieckich
reporta˝y „Obwód głowy”. Niemieckà wersj´ ksià˝ki wyda w tym
roku berliƒski Eichborn Verlag.
Niedawno na stypendium w Berlinie łyknàłem sobie „Dojczland” Andrzeja Stasiuka, bo za Odrà czułem si´ chwilami
jak „rumuƒski kierowca ci´˝arówki, który zagubił si´ w du˝ym
niemieckim mieÊcie”. Do poduszki czytałem „Podró˝e
z Herodotem” Ryszarda KapuÊciƒskiego. Teraz czytam wolno
wydany niedawno przez Znak „Czarny Ogród” Małgorzaty
Szejnert, która jest mojà „Panià Profesor od reporta˝u”, i przypominam sobie smak reporta˝u literackiego. Powtarzam te˝
sobie KapuÊciƒskiego za „Gazetà Wyborczà”, podglàdajàc
kuchni´ reportera (teraz „Busz po polsku”). Przygotowujàc si´
do wywiadu z Gunterem Wallraffem, czytam jego „Wst´pniak”
i „Na samym dnie”. Na biurku, jak wyrzut sumienia (bo dawno
nie pisz´ o Białorusi) czeka „Ograbiony naród”, druga ju˝ białoruska ksià˝ka Małgorzaty Nocuƒ i Andrzeja Brzezieckiego,
reporterów „Tygodnika Powszechnego”.
Nie
rób
tego,
co
Kisch!
rys. Łukasz Cwojdziński
■ Naprawdę? Tak wprost?
Tak. Ludzie mają skłonność do przymiotników. Myślą, że wystarczy
powiedzieć o kimś: dobry, uczciwy,
odważny. Nie chcę wierzyć na słowo, żądam przykładu. Żeby czytelnik, któremu tę opowieść przekażę,
sam mógł wyrobić sobie opinię.
Przypominam więc czasami mojemu rozmówcy, że piszę reportaż, a
nie analizę czy rozprawę historyczną. Próbuję czytelnikowi przekazać
coś w rodzaju surowego doświadczenia. On musi czuć, że przenosi się w tamte czasy, rozumieć,
dlaczego nasz bohater robi to, co
robi. Żeby mógł sobie wyobrazić,
przeżyć to. Tylko wtedy opowieść
ma swoją siłę i sens, bo może czytelnika poruszyć, wywołać głębszą
refleksję. Taka argumentacja zazwyczaj działa.
Zbigniew Żbikowski
Opowiadanie o tym, jak to
młody Egon Erwin Kisch wynalazł reportaż, należy wręcz
do kanonu dziennikarskiej
dydaktyki. Ściślej – do kanonu
przeniesionego z tzw. minionej
epoki. A jeszcze dokładniej – do
dydaktyki, która opierała się na
tzw. słusznych wzorach. Kisch
zaś był w swoim czasie jak najbardziej słuszny. Nie dlatego, że
mieszkał i tworzył w Pradze, że
był pobratymcem innego wybitnego prażanina, Franza Kafki,
ani tym bardziej, że pisał po
niemiecku i publikował w praskiej prasie niemieckojęzycznej.
Przede wszystkim dlatego, że
był komunistą i piewcą stalinizmu (w połowie lat dwudziestych odwiedził Rosję Sowiecką
i po powrocie opublikował zbiór
słusznych reportaży), piewcą
kierowanych z Moskwy Brygad
Międzynarodowych, biorących
udział po słusznej stronie w
hiszpańskiej wojnie domowej,
zwolennikiem rewolucji meksykańskiej i wyłonionego z
niej systemu, który dał „ostro
popalić” Kościołowi (i – jak sądził
Kisch – słusznie). O Meksyku
też napisał tom reportaży, po
tym, jak w tym kraju spędził
dłuższy czas w okresie II wojny
światowej. Po wojnie wrócił do
Pragi i wspierał, jak mógł, czechosłowackich komunistów w
marszu do władzy. Zmarł akurat
wtedy, kiedy Komunistyczna
Partia Czechosłowacji osiągnęła jedynowładztwo, okrągłe 60
lat temu, i nie było już mu dane
cieszyć się z tego zwycięstwa.
Minęły dziesięciolecia, upadły
najpierw systemy, które Kisch
zwalczał, następnie te, które
budował, no i „wynalazca reportażu” pod względem politycznym stał się jak najbardziej
niesłuszny. Pozostało po nim
określenie „szalejący reporter”
(tytuł tomu reportaży z 1924 r.)
i zwrot „zapisz to, Kisch!” (tom
reportaży z 1929 r.), ale tomu
„o popach i bolszewikach” lepiej
nie wspominać. Czy jednocześnie niesłuszny stał się też jego
wynalazek?
Z grubsza biorąc, polegał on
na tym, że o ile przed Kischem
za reportaż uważało się raport
dziennikarza z tego, co sam
widział, co przeżył i usłyszał,
słynny prażanin wpadł na
pomysł (podobno przypadkowo, bo spóźnił się na miejsce
pożaru), że wystarczy odpytać
świadków zdarzenia i z ich
wypowiedzi ułożyć relację.
Rozwijając potem ten pomysł
doszedł samodzielnie do tzw.
reportażu literackiego. I co
w tym niesłusznego? Nic, bo
metoda ma to do siebie, że jest
apolityczna i nieideologiczna.
Dopiero zastosowana do konkretnych zadań, może służyć
osiąganiu celów takich czy
innych. Kisch swój wynalazek
zastosował do takiego opisu
świata, w którym jego opcja
ideowa wypada nie tylko lepiej,
słuszniej, bardziej postępowo,
ale jest wręcz jedynie dobra,
słuszna i postępowa. Korzystając z tego samego warsztatu,
można pokazać świat, w którym komuniści są okrutni i źli, a
budowana przez nich rzeczywistość jest nieludzka.
Bo Kisch zarówno pokazał, jak
w czysto dziennikarski sposób
dotrzeć do wiedzy, jak i to,
jak ją wykorzystać w sposób
ideologicznie uprzedzony. No i
powstał problem – uczyć się na
Kischu czy nie? Pewne znane
powiedzenie mówi: „uczyć się,
choćby od diabła”. Potrzebny
tylko ktoś, kto tę tak zdobytą
wiedzę pomoże postawić z
głowy na nogi. Solidnie i metodycznie, a nie tylko wołając:
a Kysz! •
07
Bilet za recenzj´
REKLAMA
Napisz recenzję książki, filmu,
płyty muzycznej, które miały
premierę w ciągu ostatnich
3 miesięcy! Za każdą recenzję
otrzymujesz bilet do kina lub
teatru. Partnerzy akcji: Teatr na
Woli, Teatr Dramatyczny, Teatr
Buffo, Laboratorium Dramatu,
Teatr Montownia,
Teatr Wytwórnia, Kinoteka.
Regulamin dostępny na stronie:
www.redakcja24.pl
dodatek specjalny nr 1/2008
• Nagroda Zdjęcie Roku 2007 | Tim Hetherington, UK, dla magazynu Vanity Fair | Żołnierz amerykański odpoczywa w bunkrze, Korengal Valley, Afganistan, 16 września 2007
World Press Photo to najwa˝niejsze
wydarzenie bran˝owe, w którym biorà
udział fotoreporterzy z całego Êwiata.
Zdj´cia nagradzane w konkursie stajà si´
cz´sto obrazami-ikonami, a kolejne jego
edycje wyznaczajà trendy w fotografii
prasowej. Nagroda w World Press Photo to
tak˝e wielka nobilitacja dla wyró˝nionego
fotografa. Zdj´cia do konkursu mogà zgłaszaç
profesjonalni fotoreporterzy, jak równie˝
reprezentujàce ich agencje fotograficzne
oraz redakcje dzienników i magazynów.
Mi´dzynarodowe jury oceniajàce zgłoszone
prace składa si´ ze znanych, cenionych
fotoreporterów, fotoedytorów oraz
przedstawicieli presti˝owych agencji
fotograficznych. Klasyfikacja przebiega
w kilkunastu kategoriach obejmujàcych
fotografie pojedyncze i reporta˝e.
Sà to: zdj´cie roku, zdarzenia, ludzie
w zdarzeniach, sportowe sytuacje, ludzie
sportu, ˝ycie codzienne, portrety, sztuka
i rozrywka oraz przyroda. Tegoroczna,
51 ju˝, edycja to a˝ 80 535 zgłoszonych
prac i 5019 fotografów ze 125 krajów.
08
Konkurs legenda
Edyta Ganc
Krótka historia
wielkiego konkursu
Początki World Press Photo
sięgają 1955 roku. Najpierw był
to konkurs lokalny, organizowany przez Holenderski Związek
Fotografów Prasowych.
W planach organizatorów miejscowe Zilveren Camera miało
zostać uzupełnione o edycję
międzynarodową. Tak narodziło
się World Press Photo. Konkurs
miał jednoczyć środowisko
fotoreporterów z różnych stron
świata i umożliwić im zapoznanie się z projektami realizowanymi przez innych fotografów,
często w odległych rejonach
naszego globu. Pierwsza,
inauguracyjna edycja WPP,
wywołała burzliwą dyskusję
na temat roli i przyszłości
fotografii prasowej. Pojawiły się
przy tym kontrowersje natury
politycznej. Co należy pokazywać, czego nie, a co wypada po
prostu przemilczeć.
Zaczęła się światowa
dyskusja na temat roli fotografii prasowej i jej miejsca we
współczesnym, zmieniającym
się świecie. Pośród skrajnych
opinii jury reprezentującego
różne kraje, będące często we
wzajemnym konflikcie, konkurs
pozostawał niezależny na przestrzeni ostatniego półwiecza,
co stanowiło o jego sile
i autonomii.
Ważnym etapem w rozwoju
idei WPF było utworzenie fundacji World Press Photo
w 1960 roku. Nagroda stopniowo zyskiwała coraz większy
prestiż i znaczenie w środowisku, a z czasem przyjęła
funkcję „konkursu podróżującego”, gdzie, w ramach objazdowej wystawy pokonkursowej,
nagrodzone zdjęcia ma okazję
obejrzeć szersza publiczność.
WPP stało się instytucją samą
w sobie, zatrudniając pracowników zajmujących się sprawami
bieżącymi. Obecnie konkurs
to z jednej strony największa
coroczna wystawa fotografii
prasowej, z drugiej towarzyszące mu warsztaty i seminaria.
Od 1990 roku są elementem
właściwego konkursowi jako
nieodłączny element edukacji
młodych, rokujących fotoreporterów.
W 1994 roku zorganizowano I edycję warsztatów
Joop Swart Masterclass dla
utalentowanych fotografów. Organizowane do dziś
gromadzą młodych, aktywnych
fotoreporterów, chcących
zmierzyć się z opiniami profesjonalistów na temat własnych
projektów. To właśnie w trakcie
tych warsztatów tegoroczny
laureat konkursu, Rafał Milach,
skonsultował swój nagrodzony
cykl o artystach cyrkowych. •
I
I nagroda w kategorii Wydarzenia
w zbliżeniu - zdjęcie pojedyncze.
fot. John Moore, USA, Getty Images.
Zamach na Benazir Bhutto, Rawalpindi
w Pakistanie, 27 grudnia 2007
Pełna lista laureatów
World Press Photo 2008
• Zdjęcie roku 2007
fot. Tim Hetherington dla
magazynu „Vanity Fair”, Wielka
Brytania. Amerykański żołnierz,
walczący w Afganistanie, w dolinie
Korengal odpoczywający
w bunkrze.
• Wydarzenia w zbliżeniu
- zdjęcie pojedyncze
1. John Moore, USA, Getty Images
2. Bold Hungwe, Zimbabwe,
Zimbabwe Independent
3. Stephen Morrison, Canada,
European Pressphoto Agency
Wyróżnienie: Emilio Morenatti
Spain, The Associated Press
II nagroda w kategorii
Wydarzenia w zbliżeniu
- seria.
Fot. Roberto Schmidt,
Kolumbia/Niemcy,
Agence France-Presse.
Zamieszki po wyborach
w Kenii, Nairobi, 29-31
grudnia 2007.
I nagroda w kategorii Wydarzenia ogólne – seria.
Fot. Balazs Gardi, Węgry, agencja VII Network.
Operacja wojskowa Skalista Lawina, Afganistan, październik 2007.
• Wydarzenia w zbliżeniu
I nagroda w kategorii Ludzie i wydarzenia - zdjęcie pojedyncze.
Fot. Yonathan Weitzman, Izrael.
Sukienka afrykańskiej dziewczynki wisząca na płocie granicznym
oddzielającym terytorium Egiptu i Izraela, 20 sierpnia 2007.
- reportaż
1. John Moore, USA, Getty Images
2. Roberto Schmidt, Colombia
/ Germany, Agence France-Presse
3. Mike Kamber, USA,
The New York Times
I nagroda w kategorii Sport - akcja - zdjęcie pojedyncze.
Fot. Ivaylo Velev, Bułgaria, agencja fotograficzna Bul X Vision.
Zawody narciarskie, zawodnik Philippe Meier ścigany przez lawinę, Flaine,
Francja, 15 marca 2007.
• Wydarzenia ogólne
- zdjęcie pojedyncze
1. Balazs Gardi, Hungary,
VII Network
2. Stanley Greene, USA, Noor
3. Takagi Tadatomo, Japan
Wyróżnienie: Christoph Bangert
Germany, Laif
• Wydarzenia ogólne - reportaż
1. Balazs Gardi, Hungary,
VII Network
2. Tim Hetherington, UK
for Vanity Fair
3. Cédric Gerbehaye, Belgium,
Agence Vu
• Ludzie i wydarzenia
II nagroda w kategorii
Wydarzenia ogólne – zdjęcie
pojedyncze
Fot. Stanley Greene, USA,
agencja Noor
Plan ataku narysowany na
piachu, granica Czadu
z Sudanem, styczeń 2007
- zdjęcie pojedyncze
1. Yonathan Weitzman, Israel
2. Carol Guzy, USA,
Washington Post
3. Daniel Berehulak, Australia,
Getty Images
• Ludzie i wydarzenia
- reportaż
1. Philippe Dudouit, Switzerland,
for Time magazine
2. Francesco Zizola, Italy,
Noor for Internazionale
3. Oded Balilty, Israel,
The Associated Press
• Sport - akcja
- zdjęcie pojedyncze
1. Ivaylo Velev, Bulgaria, Bul X
Vision Photography Agency
2. Frank Wechsel, Germany,
Spomedis
3. Miguel Lopes Barreira
Portugal, Record
II
I nagroda w kategorii Ludzie i wydarzenia - seria. Fot. Philippe Dudouit dla magazynu Time, Szwajcaria.
Partyzant z terytorium południowego Kurdystanu, Północny Irak.
III
• Sport - akcja - reportaż
I nagroda w kategorii Natura - pojedyncze zdjęcie.
Fot. Fang Qianhua, Chiny, Nangfang Dushi Daily
/ Southern Metropolis Daily.
Zagrożony gatunek rośliny rosnącej w ogrodzie świątyni
w mieście Wanzhou - Chiny.
1. Tim Clayton, Australia,
Sydney Morning Herald
2. Fei Maohua, China,
Xinhua News Agenc
3. Chris Detrick, USA,
The Salt Lake Tribune
• Sport - prezentacje - pojedyncze zdjęcie
1. Andrew Quilty, Australia, Oculi for Australian
Financial Review Magazine
2. Miguel Riopa, Spain, Agence France-Presse
3. Tomasz Gudzowaty & Judit Berekai,
Poland/Hungary, Yours Gallery/Focus
Fotoagentur
• Sport - prezentacje - reportaż
1. Erik Refner, Denmark, Berlingske Tidende
2. Erika Larsen, USA, Redux Pictures for Field
& Stream Magazine
3. Travis Dove, USA
• Problemy współczesności
- pojedyncze zdjęcie
1. Brent Stirton, South Africa, Reportage
by Getty Images for Newsweek
2. Zsolt Szigetváry, Hungary, MTI
3. William Daniels, France, for Science & Vie
I nagroda w kategorii Sport - akcja - seria. Fot. Chris Detrick, USA, The Salt Lake Tribune. Portfolio- sport.
• Problemy współczesności - reportaż
I nagroda w kategorii Problemy współczesności - pojedyncze zdjęcie.
Fot. Brent Stirton, Afryka Południowa, reportaż Getty Images dla „Newsweeka”.
Usuwanie zwłok goryla górskiego z Parku Narodowego Virunga, wschodnie Kongo.
1. Jean Revillard, Switzerland, Rezo.ch
2. Lorena Ros, Spain, for Fundació La Caixa
3. Olivier Culmann, France, Tendance Floue for Le
Journal/The Guardian/Esquire Russia
• Życie codzienne - pojedyncze zdjęcie
1. Justin Maxon, USA, Aurora Photos
2. Benjamin Lowy, USA, VII Network
3. Vladimir Vyatkin, Russia, Ria Novosti
II nagroda w kategorii Natura - seria.
Fot. Paul Nicklen, Kanada, „National Geographic Magazine”.
Arktyczna kość słoniowa - polowanie na Narwala. Nunavut, Kanada.
• Życie codzienne - reportaż
1. Pieter ten Hoopen, The Netherlands, Agence Vu
2. Carolyn Drake, USA, Panos Pictures
3. Christopher Anderson, Canada, Magnum
Photos for National Geographic Magazine
• Portret - pojedyncze zdjęcie
1. Platon, UK, for Time magazine
2. Chuck Close, USA, New York Magazine
3. Simona Ghizzoni, Italy, Agenzia Contrasto
• Portret - reportaż
1. Vanessa Winship, UK, Agence Vu
2. Benjamin Lowy, USA, VII Network
for The New York Times Magazine
3. Lana Slezic, Canada, Panos Pictures
I nagroda w kategorii Sport - prezentacje - pojedyncze zdjęcie. | Fot. Andrew Quilty, Australia, Oculi dla Australian
Financial Review Magazine. | Dzieci oglądające wyścigi konne Maxwelton country races, Australia.
• Sztuka i rozrywka
- pojedyncze zdjęcie
1. Ariana Lindquist, USA
2. Stefano de Luigi, Italy, D La Repubblica
delle Donne
3. Qi Xiaolong, China, Tianjin Daily
• Sztuka i rozrywka - reportaż
1. Rafal Milach, Poland, Anzenberger Agency
2. Massimo Siragusa, Italy, Agenzia Contrasto
3. Cristina García Rodero, Spain, Magnum Photos
• Natura - pojedyncze zdjęcie
1. Fang Qianhua, China, Nangfang Dushi Daily
/ Southern Metropolis Daily
2. Jeff Hutchens, USA, Reportage
by Getty Images for CNN
3. Damon Winter, USA, for The New York Times
• Natura - reportaż
1. David Liittschwager, USA,
National Geographic Images
2. Paul Nicklen, Canada,
National Geographic Magazine
3. Paul Nicklen, Canada,
National Geographic Magazine
IV
I nagroda w kategorii Sport - prezentacje - seria. | Fot. Erik Refner, Dania, Berlingske Tidende.
Linia mety maratonu w Kopenhadze, 18 maja 2007.
V
I nagroda w kategorii Życie codzienne - seria. Fot. Pieter ten Hoopen, Holandia, Agence Vu.
Kitezh, miasto niewidoczne, Rosja.
I nagroda w kategorii Życie
codzienne - pojedyncze
zdjęcie. Fot. Justin Maxon,
USA, Aurora Photos. Mui,
bezdomna nosicielka wirua
HIV i jej syn kąpią się nad
brzegiem Czerwonej Rzeki
- Hanoi, Wietnam.
I nagroda w kategorii Portret - seria.
Fot. Vanessa Winship, Wielka Brytania, Agence Vu.
Uczennice prowincjonalnej szkoły ze wschodniej Turcji.
I nagroda w kategorii Sztuka i rozrywka
- pojedyncze zdjęcie.
Fot. Ariana Lindquist, USA.
Dziewczyna przebrana za postać
z anime (japońskiego filmu
animowanego) - Szanghaj, Chiny.
Nic na sił´
W fotografii wszystko już było. Warto wyjść poza
Po naciśnięciu spustu
własne upodobania i pomyśleć, co zainteresuje
migawki niewiele
innych. A potem zrobić to tak, jak nikt nigdy
można już zrobić. To
wcześniej tego nie robił. I wtedy można już zostać
komponowanie kadru,
laureatem World Press Photo.
wyczekanie momentu
z Rafałem Milachem rozmawiała Edyta Ganc
oraz poszukiwanie
najlepszej perspektywy
i światła są istotą
fotografii. Kto tego
nie rozumie, nie jest
fotografem.
Wierny fotograf
z Tomaszem Gudzowatym rozmawiała Edyta Ganc
■ Pana zdjęcie z cyklu realizowanego wspólnie z Judit Berekai
zdobyło III miejsce w kategorii
Sport – zdjęcie pojedyncze. Czy
na konkurs został zgłoszony
cały, dotychczas zrealizowany
cykl, czy tylko wybrane zdjęcia?
Tomasz Gudzowaty: Odkąd zajmuję się zawodowo fotografią,
czyli od ponad 10 lat, pozostaję wierny jednemu gatunkowi
– fotoreportażowi prasowemu
w klasycznej formie, która ukształtowała się jeszcze w XIX wieku
w USA i do dzisiaj w jakimś sensie definiuje ten gatunek. Mówiąc
najkrócej, jest to kilka lub kilkanaście fotografii przedstawiają-
VI
cych rzeczywiste sceny i sytuacje,
uporządkowane pod względem
rytmu i dramaturgii. Taki właśnie
charakter mają prawie wszystkie
moje dotychczasowe projekty. Jury
konkursu World Press Photo ma
jednak prawo do nagrodzenia pojedynczego zdjęcia i z tego prawa
skorzystało.
■ Jakie są losy tego projektu? Od
jakiego czasu jest realizowany
i jak długo zamierza się pan nim
zająć?
Reportaż o jodze jest fragmentem
większego projektu, nad którym
pracuję od ośmiu lat, poświęcając
mu praktycznie większość moje-
Tomasz Gudzowaty wraz z Judit Berekai zajęli III miejsce w kategorii Sport
go zawodowego życia. Ma to być
czterdzieści esejów o różnych dyscyplinach sportu. Interesują mnie
głównie sporty peryferyjne: egzotyczne, niszowe, uprawiane w kręgu jakiejś małej wspólnoty.
Praca nad jogą zabrała sporo czasu
– nie tylko same zdjęcia, również
poszukiwanie właściwych ludzi
i miejsc. Większość fotografii powstała w Benares (Varanasi). Jest to
miejsce o szczególnym znaczeniu
dla wyznawców hinduizmu. Jogę
postrzegamy na Zachodzie jako
rodzaj zaawansowanej gimnastyki,
ale w Indiach jest ona formą ascezy,
nieodłączną od religijnej treści.
■ Nagrodzone zdjęcie ma staranną i dopracowaną kompozycję
wewnątrz kadru. Czy zwraca pan
szczególną uwagę na ten estetyczny aspekt fotografowania?
Robienie zdjęć w sensie technicznym jest utrwalaniem chwilowego obrazu tego, co przypadkiem
znajdzie się na wprost obiektywu.
O prawdziwej fotografii jednak możemy mówić dopiero wtedy, kiedy
za obiektywem znajdzie się człowiek, który ma do przekazania pewne treści. Nie da się powiedzieć nic
znaczącego, jeśli nie posługujemy
się językiem, fotografia jest więc
rodzajem języka. Reguły fotoreportażu wykluczają traktowanie zdjęcia jako tworzywa dla obrazu, który
nigdy nie zaistniał w rzeczywistości.
Innymi słowy, po naciśnięciu spustu
migawki w zasadzie niewiele można
już zrobić. Jednak komponowanie
kadru, poszukiwanie najlepszej perspektywy, oświetlenia, wreszcie
wyczekanie momentu – to wszystko ma związek z tym, jak pani to
określiła, aspektem estetycznym.
Gdybym nie zwracał na to uwagi, to
po co właściwie byłbym potrzebny?
■ Czy tak prestiżowe nagrody jak
wyróżnienie w WPP coś zmieniają
w pana pracy i motywują do realizacji kolejnych projektów?
Czy zmieniają? W dosłownym sensie kolejna nagroda nie może wiele
zmienić w statusie fotografa, ale
stanowi potwierdzenie, że robi się
rzeczy dla kogoś znaczące. Co dalej? Jestem zaledwie – albo już, zależy jak na to patrzeć – w połowie
pracy nad „Sport Features”. Od czasu jogi zrealizowałem kolejny projekt, tym razem poświęcony polo,
i przygotowuję się do następnego.
Tegoroczne wyróżnienie na WPP to
już „przedwczoraj”. Satysfakcja pozostanie, jednak najważniejsze jest
to, co czeka nas jutro. •
■ Pierwsze miejsce w konkursie
World Press Photo (WPP) to chyba najwyższe wyróżnienie, jakie
może otrzymać fotograf…
Rafał Milach: W fotografii prasowej
faktycznie to najważniejszy konkurs. Z drugiej strony jest wiele innych konkursów, nagród, jak również
fundacji, które dysponują specjalnymi grantami dla fotografów realizujących projekty. Jednak konkursy są
rzeczą uboczną w pracy fotografa.
Zdjęć nie robi się przecież po to, aby
wysyłać je na konkursy. To nie jest
cel sam w sobie. Nagroda jest na
pewno czymś miłym, ale nie powinna być celem. Warto podkreślić, że
konkursy są subiektywnie rozstrzygane i nie powinno się wartościować
zdjęć pod kątem tego, czy dostały
jakieś nagrody, czy nie. Wyróżnienie, jakie otrzymałem, mobilizuje do
dalszej pracy. Muszę teraz postawić
poprzeczkę jeszcze wyżej, gdyż
oczekiwania wobec mnie na pewno
wzrosną. To wszystko nie ma jednak
wpływu na to, że przestanę realizować projekty, które rozpocząłem
i te, które jeszcze są przede mną.
■ Jak długo powstawał nagrodzony cykl zdjęć?
Realizacja zajęła mi około trzech
miesięcy, choć temat cyrkowy realizuję od 2005 roku. Pracowałem nad
tym w ramach dwóch niezależnych
cykli. W pierwszym fotografowałem
artystów cyrkowych w ich bazie
w Julinku, zaś w drugim byłem
z aparatem w ich domach, dbając
o to, aby pojawił się w kadrze jakiś
kontekst cyrkowy, przykładowo np.
strój czy jakiś rekwizyt.
■ Czy istnieje jakaś niepisana
zasada dotycząca długości czasu,
w jakim można zrealizować cykl
dokumentalny?
Nie ma reguły co do czasu realizacji
cyklu. Najtrudniejszy jest na pewno
moment zakończenia, gdyż należy
w końcu zdecydować, że dany cykl
kończymy. Czasami po prostu coś
odkładam na później i potem wracam do danego tematu. Jeśli mam
wątpliwości, konsultuję swój pomysł
na dany cykl.
■ Kto najczęściej konsultuje Pana
projekty?
Koledzy fotografowie. Jeśli chodzi
o nagrodzony w Word Press Photo cyrk, to konsultacji i edycji zdjęć
dokonał sam Jan Grarup. Działo się
to w ramach warsztatów WPP Masterclass.
■ Jak szukać tematów?
W moim przypadku działa zasada
przypadku, a tematy przychodzą
I nagroda w kategorii Sztuka i rozrywka - seria. Fot. Rafał Milach, Polska, Anzenberger Agency.
Emerytowany artysta cyrkowy, Polska.
same. Jeśli coś interesującego
się pojawia, realizuję to. Przede
wszystkim jednak szukam tego,
co mnie interesuje. Większość
tematów faktycznie już była, została przez kogoś dotknięta i sfotografowana. Warto sobie zadać
pytanie: co realizować i jakie tematy fotografować, aby wzbudziły zainteresowanie potencjalnego
widza. Fotograf może zreinterpretować dany temat i pokazać go w
nowym świetle. Wtedy tworzymy
coś zupełnie nowego, nie powielając utartych schematów. Należy szukać. Tematów szuka się w
sobie, a nie na zewnątrz, stosując
podstawową zasadę: temat nie
musi szokować; ważne jest to,
aby go czuć. Nie sugerujmy się
więc tym, że to już było, gdyż temat powinien odpowiadać naszej
osobowości. Robienie tematów
i projektów „na siłę” mija się z sensem.
■ Nad czym Pan aktualnie pracuje?
W dalszym ciągu nad materiałem pt.
„Młoda Rosja” i na pewno zajmie mi
to jeszcze jakiś czas. Drugi temat,
jaki realizuję już w Polsce, to środowisko Wietnamczyków. Oba projekty są tworzone równolegle.
■ Kwestią nurtującą tych, którzy
zaczynają swą przygodę z fotografią, są niepewne finanse.
Z czego Pan „żyje”?
Na co dzień pracuję dla takich tygodników jak „Przekrój” czy „Newsweek”. Współpracuję również z magazynami kobiecymi. Utrzymuję się
głównie z fotografii portretowej. Jeśli chodzi o projekty dokumentalne,
to na pewno nie jest to źródło mojego utrzymania. Aby je kontynuować,
realizuję inne formy fotograficzne.
Na dokumencie nie zarabiam. •
VII
Sta˝e, szkolenia
R EK L A M A
Konkurs, a jeszcze
bardziej jego pokłosie
w postaci wystawy,
wpisał się w naszą
świadomość jako stały
element współczesnej
kultury wizualnej.
choćby małego miejsca na przetrwanie. Czy obcy na tej trudnej ziemi są
w stanie nad nią zapanować?
...
Andrzej Zygmuntowicz
Ogłoszeniu wyników zawsze
towarzyszy pewne podniecenie,
szczególnie wśród ludzi mediów. Jaki
obraz będzie symbolizował miniony
rok, jakie przesłanie zostanie wysłane w naszą stronę przez jurorów
konkursu… Od lat zdjęcie roku jest
mocno nagłaśniane i niemal zawsze
wzbudza zdecydowanie sprzeczne
komentarze, a ogólna ocena konkursu powstaje na podstawie dwóch
pierwszych kategorii poświęconych
wydarzeniom. Mimo że konkurs rozgrywany jest w dziesięciu kategoriach, te następne rzadziej są analizowane, stąd uważa się że World
Press Photo przesycony jest obraza-
I nagroda w kategorii Portret - pojedyncze zdjęcie.
Fot. Platon, Wielka Brytania, magazyn Time.
Prezydent Rosji Wladimir Putin.
Podobnie nietypowe sposoby
budowania fotograficznych opowieści znajdziemy i w innych kategoriach. W kategorii people in the news
wygrał fotodokument Philippe’a Dudouita z obozu powstańców kurdyjskich. Prawie wszystkie kadry zdominowane są przez zieleń przyrody i
dostojeństwo nieodległych gór. Żołnierze powstania – mężczyźni i kobiety w mundurach – są małą częścią
tej dzikiej i prawie nietkniętej przez
człowieka przestrzeni. Wegetują
gdzieś na uboczu problemów tego
świata, pozostawieni samym sobie,
bez większych szans, by wywalczyć
własne kurdyjskie państwo. Kategorię sport action wygrał Tim Clayton
reportażem ze sportu ekstremalnego jakim są skoki, z własnoręcznie
zbudowanej wieży, ze stopami przywiązanymi do niej za pomocą lian. Ta
dość szczególna forma rytualnych
skoków na odległej wyspie w Azji,
opowiedziana została oryginalnymi,
czarno-białymi kadrami, zawierającymi wewnętrzny niepokój idealnie
pasujący do tematu.
Nowa estetyka
mi wojen, zamachów, rzezi plemiennych i tragedii wywołanych naturalnymi kataklizmami,
takimi jak powódź, tsunami, trzęsienie ziemi
czy wybuch wulkanu. Warto zanurzyć się
w całym zbiorze zdjęć tworzących wystawę,
by zobaczyć o czym opowiada i w jakim miejscu jest współczesna fotografia prasowa.
...
Jurorzy konkursu – fotografowie, edytorzy i wydawcy - siedząc niejako wewnątrz
powstającej i publikowanej dziś fotografii,
ukazującej rzeczywistość tworzoną przez
człowieka i dziejącą się wokół niego, zauważyli już dawno, że to nie dzienniki czy tygodniki są głównym miejscem publikacji obrazów
rzeczywistego świata. W prasie dominują
pojedyncze zdjęcia, będące prostą informacją – główka ważnej osobistości, uścisk
dłoni, przecięcie wstęgi, parada bramkarza.
Te ambitniejsze wielozdjęciowe formy, jak
fotoreportaż, fotoesej czy fotodokument,
odnalazły się w Internecie, w albumach i na
wystawach (nie tylko w galeriach, ale też
w przestrzeni miejskiej). Nowe miejsca prezentacji i związany z nimi inny sposób percepcji spowodował zauważalną zmianę estetyki
materiałów fotograficznych opisujących rzeczywistość.
...
s p o n s o r dzi a łu fo to
VIII
Tegoroczny konkurs jest tego ewidentnym
dowodem. Warto zajrzeć na internetową
stronę fundacji organizującej konkurs
www.worldpressphoto.org i poznać cały
zbiór zdjęć przyjętych przez jury. Dopiero, poznawszy całość, widać, jakie sposoby budowania wypowiedzi wielozdjęciowej dominują w dzisiejszej fotografii
rzeczywistości. Już pierwsza nagroda we
wręcz podstawowej kategorii general news
– fotoreportaż Balasza Gardiego z Afganistanu – zbudowany jest w bardzo szczegól-
ny sposób. Czarno-białe fotografie, często
o panoramicznym, rozciągniętym w poziomie
kadrze, bazują na kompozycji zderzających
się dużych ciemnych plam lasów, gór i wnętrz
z niewielkimi polami wypełnionymi światłem
padającym na nieliczne postaci pojawiające
się w kadrze. Żołnierze NATO i Afgańczycy
wyłaniają się z półmroku i pozostają nie do
końca rozpoznani. Z tych zdjęć więcej dowiadujemy się o zamęcie, niepewności, surowych warunkach życia i stałym napięciu towarzyszących od lat tym, którzy znaleźli się
na zdominowanej przez góry ziemi afgańskiej,
niż z klasycznych, czytelnych reportaży z jakiegoś konkretnego wydarzenia. Ten materiał
mówi o skomplikowaniu sytuacji w Afganistanie, trwającej już niemal trzydzieści lat, gdy
przedstawiciele cywilizacji judeo-chrześcijańskiej, w postaci żołnierzy Armii Czerwonej,
zaopatrzeni w duże ilości broni, postanowili
tu zagościć. Niepotrzebne są dramatyczne
obrazy, pełne krwi i ludzkich bezwładnych ciał
(do których niestety nazbyt się już przyzwyczailiśmy), byśmy poznali to, co od lat dzieje
się na tym odległym od nas azjatyckim terenie. Ostatnie, zamykające reportaż zdjęcie
Gardiego, jest mocno symboliczne – rozległy,
pozbawiony roślinności obszar, rozświetlony
promieniami słońca a na nim wąska ścieżka
z pojedynczymi postaciami, surowy bezkres
natury i ludzki drobiazg poszukujący w nim
• Europejska Nagroda dla Młodych
Dziennikarzy
Do 15 marca młodzi dziennikarze z całej Europy mogą zgłaszać teksty na tematy europejskie
do konkursu o Europejską Nagrodę dla Młodych
Dziennikarzy. Zwycięzcy 27 krajowych edycji pojadą w czerwcu na wspólną dziennikarską podróż po
Bałkanach, a na koniec wezmą udział w konferencji
w pełniącej przewodnictwo w Unii Słowenii. Kontekstem publikacji może być proces rozszerzenia
Unii Europejskiej, jej wartości czy kwestia poczucia obywatelstwa europejskiego. Tekst do 2000
słów powinny być napisany stylem dziennikarskim
i może prezentować osobistą perspektywę autora
w kontekście jego/ jej kraju. Polskich zwycięzców
wybiorą Jacek Żakowski, Marcin Przeciszewski
i Maciej Wierzyński. Organizatorami konkursu są
Europejska Organizacja Młodych Dziennikarzy i Komisja Europejska.
www.EUjournalist-award.eu
[email protected]
• Prawa człowieka w mediach
Amnesty International zaprasza studentów
i studentki, którzy pracują w mediach lub wiążą swoją przyszłość z pracą dziennikarza/ki
na warsztaty „Prawa człowieka w mediach
czyli jak pisać i mówić bez dyskryminacji”
w weekend 8-9 marca 2008 r. Tematyką warsztatów będzie pisanie i mówienie o prawach
człowieka. Będą poruszane kwestie z zakresu
teorii i języka praw człowieka, roli dziennikarza
w przeciwdziałaniu dyskryminacji, oraz działalności
AI. Odbędzie się także spotkanie z doświadczoną
w kształceniu młodych dziennikarzy publicystką
Haliną Bortnowską – członkinią-założycielką „Ot-
wartej Rzeczypospolitej – Stowarzyszenia przeciw
Antysemityzmowi i Ksenofobii”, Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka i animatorką warsztatów dziennikarskich „Polis”.
Zgłoszenia do 4 marca 2008 r.
www.amnesty.org.pl
[email protected]
• X Konkurs Fotografii Studenckiej
Pstrykaliada
Do 4. marca można zgłosić zdjęcia w kategoriach:
1. Smutek/Szczęście, 2. Oblicza Miasta, 3. Fotoreporter, na konkurs fotograficzny Pstrykaliada. Do
wygrania się m.in. aparaty firmy Olympus, roczny
kurs fotograficzny w Europejskiej Akademii Fotografii czy praktykę fotoreporterską u boku profesjonalisty.
www.pstrykaliada.art.pl
[email protected]
• V edycja PRaktykuj za granicą
Do 4. kwietnia można składać prace w I etapie
konkursu PRaktykuj za granicą, w którym nagrodami głównymi są miesięczne staże w agencjach
Fleishman-Hillard w Londynie, Hill&Knowlton
w Brukseli i Weber Shandwick w Brukseli wraz
z przelotami i rocznymi prenumeratami magazynu
„Brie”. Uczestnikami konkursu mogą być studenci
znający język angielski, a ich zadaniem jest przygotowanie strategii czy koncepcji na jeden z trzech
tematów związanych z Fundacją Anny Dymnej
„Mimo Wszystko”. Organizatorem konkursu jest
Instytut Monitorowania Mediów.
http://www.instytut.com.pl/konkurs08
[email protected]
R EK L A M A
...
Ciekawą formę nadał także swoim zdjęciom Pieter ten Hoopen, laureat pierwszej
nagrody w kategorii daily life za reportaż
z „nieistniejącego” miasta gdzieś w Rosji.
Miasto, nieodnotowane na mapach, a więc
takie trochę nierealne, zostało ukazane przy
wykorzystaniu niepokojącego światła w kadrze, padającego jedynie na małą jego część,
i mrocznego wypełnienia ciemnymi plamami większości pola kadru. Niepełna ostrość
i drażniące kolory dopełniają zespół zastosowanych środków fotograficznych. Także
kolor i niepokojące światło dominują w fotodokumencie Rafała Milacha, który wygrał kategorię arts and entertainment, a opowiada
o emerytowanych artystach cyrkowych.
...
Te kilka przykładów mówi o poważnych
zmianach, jakie nastąpiły we współczesnej fotografii rzeczywistości. Skończyły się
wyraźne podziały na fotoreportaż – materiał dla prasy, fotoesej – materiał do albumu
i fotodokument – materiał do galerii lub naukowej analizy antropologa czy socjologa.
One wszystkie są dzisiaj pełnoprawnymi
i równowartymi sposobami opowiadania
o kondycji człowieka usiłującego znaleźć swoje miejsce w skomplikowanym i pełnym napięć
świecie. Środki fotograficzne, po które sięgają dzisiejsi fotografowie, często pochodzą
z obszarów bliższych sztuce czerpiącej z wyobraźni niż z klasycznego dokumentu, bazującego na wierności wobec tego, co widoczne. Mają na to wpływ nie tylko nowe miejsca
upubliczniania fotografii o charakterze reporterskim, ale także i to, że dzisiejsza sztuka garściami czerpie z dokumentalnych tematów,
wskazując inne rozwiązania ujmowania tematów opowiadających o rzeczywistości. •
W środku, oparty o drzewo: przewodniczący jury
WPP Gary Knight
17
Case study
Trendy
PUBLIC RELATIONS
PUBLIC RELATIONS
Tutaj rzàdzà kobiety
Komunikator chce wi´cej
„Złoty Spinacz” za
najlepszą kampanię
w kategorii PR korporacyjny otrzymała
agencja Partner of
Promotion za przeprowadzenie działań
PR w związku z debiutem giełdowym
spółki Gadu-Gadu.
Do piątej edycji
konkursu organizowanego przez ZFPR
zgłoszono rekordową
liczbę 73 projektów.
Genesis PR
– czternaście kobiet,
żadnego mężczyzny.
Headlines PR
– dwadzieścia kobiet,
pięciu mężczyzn.
Euro RSCG Sensors
– trzydzieści kobiet,
ośmiu mężczyzn.
fot. Partner of Promotion
R EK L A M A
Maria Skorupska
Działania
Kampania:
„Więcej niż komunikator”
Klient: Gadu –Gadu S.A.
Agencja:
Partner of Promotion
Okres działania: 4 miesiące
Agencja
Zespół ma już ośmioletnie doświadczenie. Przygotowuje strategie komunikacyjne, oferuje budowanie i utrzymywanie relacji z
mediami, kreowanie oczekiwanego
wizerunku firmy oraz kompleksową
obsługę w zakresie doradztwa strategicznego. Na potrzeby kampanii
„więcej niż komunikator” agencja
prowadziła działania komunikacyjne
skierowane do inwestorów i dziennikarzy ekonomicznych, planowała
i koordynowała kampanię reklamową w prasie i Internecie oraz opracowywała materiały informacyjne
dla inwestorów i dziennikarzy.
Klient
Pierwszy polski komunikator
internetowy GG wystartował 7 lat
temu. Ułatwia komunikację i łączy
prawie 6 milionów użytkowników
Internetu. Dzisiaj GG to już nie tylko komunikator, lecz także serwis
społecznościowy MojaGeneracja.pl,
internetowe Gadu radio, rozgłośnia
dla użytkowników komunikatora, telefonia Gadu NaGłos, umożliwiająca
tanie lub bezpłatne rozmowy głosowe, blogi, fora i czaty. To również
platforma Muzango, gdzie artyści
amatorzy mogą zamieszczać swoje
utwory bez cenzury wytwórni fonograficznych, czy serwis EduNacja,
oferujący obszerną bazę opracowań,
kursów językowych itp. Kolejnym
wyzwaniem, jakie postawił sobie zarząd spółki, był debiut na Giełdzie Papierów Wartościowych w Warszawie.
Działań promujących pierwszą ofertę publiczną akcji podjęła się agencja
Partner of Promotion.
10
Eksperci sceptycznie podchodzili do debiutu GG na giełdzie.
Spółkę postrzegano jako niewielką
(z uwagi na stosunkowo małe przychody i zyski oraz niewysoką wartość posiadanych przez niż środków
trwałych, takich jak nieruchomości,
flota samochodowa itp.) i posiadającą ograniczone perspektywy
rozwoju. Uchodziła także za bardzo
drogą inwestycję. W „Życiu Warszawy” można było przeczytać, że „w
tym tygodniu Spółka Gadu–Gadu,
która zamierza z publicznej emisji
akcji pozyskać kilkadziesiąt milionów
złotych – kilka razy więcej niż wynoszą jej roczne przychody – ustaliła
cenę emisyjną na 21 złotych za akcję. Przy takiej cenie jej Cena/Zysk
wynosi aż 76 – co najmniej cztery
razy więcej niż wartość uważana
za przyzwoitą”. Mimo początkowo
sceptycznych opinii obserwatorów
rynku, m.in. w efekcie kampanii PR
sprzedano wszystkie oferowane
akcje po maksymalnej cenie z proponowanych widełek (15-21 zł), a na
otwarciu pierwszego dnia notowań
PDA spółki GG S.A. wzrosły o 35%,
do 28,3 złotych. Wpływy z emisji zostały przeznaczane na inwestycje
mające na celu zwiększanie przychodów z reklamy czy rozwój infrastruktury serwerowej.
Sukces kampanii opierał się na
strategii promocyjnej agencji, rozłożonej na cztery miesiące działań.
Faza wstępna rozpoczynała się w
listopadzie 2006 roku szkoleniem
przeprowadzonym dla zarządu, dotyczącym wystąpień publicznych
i kontaktów z mediami. Istotą kolejnego etapu, Inwestor Relations,
było budowanie, a następnie utrzymywanie relacji z potencjalnymi
inwestorami spółki (zarówno instytucjonalnymi, jak i indywidualnymi).
Zajęło to dwa miesiące. W ramach
tego procesu organizowano cykle
spotkań one-to-one z inwestorami instytucjonalnymi i kluczowymi
dziennikarzami finansowymi, przygotowywano prezentacje korporacyjne i redagowano pakiety informacyjne na potrzeby spotkań z
dziennikarzami. Co za tym idzie, podjęto działania z zakresu Media Relations, opierające się na organizacji
konferencji i wydarzeń specjalnych,
tworzeniu i dystrybucji materiałów
informacyjnych, kontakcie z przedstawicielami mediów oraz media
alert w oparciu o bieżący monitoring
mediów. Końcowym etapem, rozpoczynającym się w lutym 2007 roku,
była tzw. pierwsza oferta publiczna,
czyli wprowadzenie akcji spółki do
obrotu giełdowego. Ukoronowaniem kampanii był bankiet prasowy
zorganizowany dla dziennikarzy najważniejszych mediów ekonomicznych w dniu debiutu Spółki na GPW.
Wszelkie działania komunikacyjne
skierowane były głównie do inwestorów giełdowych, zarówno instytucjonalnych, jak i indywidualnych.
Miały one na celu poinformowanie i
wzmocnienie wizerunku Gadu-Gadu
jako korporacji. Najlepszym dowodem na to, że agencji udało się zbudować wizerunek Gadu-Gadu, również
jako dobrze rokującego przedsiębiorstwa, była rekordowa liczba odnotowanych zapisów na akcje. Redukcja
zapisów wynosiła ponad 99%. Taka
ilość mogła zniechęcić inwestorów,
zatem zmniejszyć popyt. Zainteresowanie inwestorów i mediów przed
zamknięciem zapisów było jednak
tak duże, że agencja na jakiś czas
zdecydowała nawet wstrzymać
działania komunikacyjne.
W czasie kampanii ukazało
się około 1300 obszernych publikacji dotyczących spółki, z czego
około połowa poświęcona była
wyłącznie ofercie publicznej. Wg
„Gazety Prawnej” „Wszyscy chcą
akcji Gadu-Gadu”, a na łamach
„Gazety Wyborczej” czytaliśmy:
„Gadu-Gadu hula po parkiecie”.
Projekt, wyróżniony przez jury konkursu, zdobył uznanie także
w oczach międzynarodowych specjalistów przyznających nagrody w
światowym konkursie IPRA Golden
World Awards. Kampania zrealizowana dla Gadu-Gadu została uznana
za najlepszy projekt IPO w Europie
i otrzymała nagrodę za wsparcie
wprowadzenia do obrotu giełdowego akcji spółki.
Konkurs
Konkurs „Złote Spinacze” ma
charakter otwarty, jednak skierowany jest głównie do agencji PR i innych
podmiotów realizujących kampanie
PR w Polsce. Agencje walczą o statuetki m.in. w kategoriach kampania
edukacyjna, CSR, PR produktu i kampania społeczna. Prace zgłoszone
do konkursu ocenia trzydziestoosobowe jury, w skład którego wchodzą
członkowie PKPP Lewiatan, Wydawnictwa Polskapresse, Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich oraz innych
firm czy instytucji. W pierwszym
etapie konkursu spośród wszystkich
zgłoszeń jury wybierze po 3 najlepsze projekty w każdej kategorii. Nad
tajnością głosowania i zgodnością
konkursu z regulaminem czuwa
KPMG, oficjalny partner konkursu.
Jak każda środowiskowa nagroda,
tak i „Złote Spinacze” mają podnosić
profesjonalizm branży PR, wyznaczać trendy oraz promować najciekawsze i najbardziej wartościowe
krajowe projekty. •
Katarzyna Przewuska, dyrektor zarządzający Euro RSCG Sensors
Emil Borzechowski
Jedna z wielu firm PR, poniedziałek, dziewiąta rano. Biurka powoli zapełniają się pracownikami…
a właściwie pracowniczkami. Mężczyzn jest zaledwie garstka. Czy
niedługo mężczyźni zupełnie znikną z agencji public relations? – Faktycznie, niekiedy częściej spotyka
się kobiety PR-owców, ale zależy
to także od branży, czy np. FMCG
czy IT. Myślę, że te różnice wynikają
z naturalnych biologicznych predyspozycji – mówi Mariusz Skocz
z Business Consulting Systems,
firmy doradztwa personalnego
zajmującej się rekrutacją w branży
HR. Bo do PR nie każdy się nadaje.
Jest to zajęcie cięższe, niż mogłoby się wydawać. Dlatego też wiele
osób rezygnuje z własnej woli, po
zaledwie kilku miesiącach. Czemu
to właśnie kobiety zostają? – Public relations to przede wszystkim
kontakt z ludźmi. A kobietom, choć
może to podejście stereotypowe,
przypisuje się większe zdolności
interpersonalne – wyjaśnia Dorota
Tuszyńska, Communications Manager z Euro RSCG Sensors. Ogromne
R EK L A M A
Eliza Misiecka, prezes Genesis PR
znaczenie ma skrupulatność i cierpliwość. – Faceci nie lubią czekać.
Dla nich najważniejszy jest szybki
i efektowny rezultat pracy. Co innego kobiety – dodaje Eliza Misiecka,
prezes Genesis PR. Kobieta rozkłada obowiązki na poszczególne etapy, skrupulatnie dążąc do celu i nie
oczekując natychmiastowych wyników. W tym zawodzie to ogromna
zaleta. – Zbieranie i opracowywanie
materiałów to długie, żmudne i niezbyt pasjonujące zajęcie. Mężczyźni zbyt szybko zaczynają się nudzić,
a to wpływa na zmniejszenie efektywności ich pracy – tłumaczy Jarosław Tomasiuk z On Board PR.
Charakter to plus
Konsekwencja i planowanie
są równie ważne, a dominują one
w większym stopniu u kobiet. Końcowy rezultat to w rzeczywistości
tylko fragment ciężkiej drogi, jaką
PR-owiec ma do przebycia. Początki są zawsze najgorsze – kampanie
PR często wymagają wiedzy pozaksiążkowej – rzadko zdarza się, by
ktoś był w stanie zrealizować jakieś
przedsięwzięcie
bez mozolnego
zapoznania się
z tematyką, o
której nie ma się
pojęcia. – Kobiety lepiej odczytują mowę ciała,
mimikę twarzy,
wszelkiego rodzaju sygnały.
Mężczyźni
w
rozmowie koncentrują
się
bardziej na faktach, liczbach,
konkretach – komentuje Mariusz
Skocz. Nie są w
stanie
skupić
się na tyle, aby
szybko i sprawnie przyswoić
informacje. W
tym
kobiety
okazują się o
wiele lepsze – są
bardziej wytrwałe i uparte w drodze do celu. – Ponadto, lepiej radzą sobie z ludźmi, są życzliwsze,
lepiej potrafią porozumieć się z
klientem – mówi Aleksandra Pac
z Alert Media Communications.
Wojna kobiet
Tam, gdzie spotykają się same
kobiety, czasem dochodzi do spięć.
– Choć, jak wiadomo, wszystko zależy od człowieka, z którym pracujemy, jego charakteru – zastrzega
Eliza Misiecka.
Kochają rozmawiać o codzienności – modzie, fryzurach, perfumach. Żalą się na mężczyzn, żalą
się na kobiety. – Wciąż powtarzają
się te same tematy. Z samymi kobietami można po prostu oszaleć.
Osobiście lubię pracować także
z mężczyznami, zespół uzupełnia
się wtedy – mówi Aleksandra Pac.
– Najgorsze kłótnie i nieporozumienia
powstają, gdy stykają się poglądy
przełożonej i ambitnej, pełnej energii
podwładnej, która jest od niej atrakcyjniejsza fizycznie – dodaje Magdalena Żmijewska z Headlines Porter
Novelli. W takich właśnie sytuacjach
wybuchają najgorsze spory. – Wygląd jest ważnym elementem ich
samooceny, mają ciągłe kompleksy
i zastrzeżenia, nad którymi pracują, żeby jak najlepiej wyglądać w
oczach innych. Uważam, że to może
być przesłanką, dlaczego akurat
one częściej zajmują się szeroko pojętym PR-em – mówi Mariusz Skocz.
Ambicja i zawziętość tylko zaogniają konflikt. – Są po prostu zazdrosne,
patrzą spode łba na swoje rywalki.
Faceci najpierw się pokłócą, a po
skończonej pracy pójdą razem na
piwo. Kobiety tak nie potrafią – mówi
Jarosław Tomasiuk.
Jednak, jak podkreślają ludzie
związani z PR, w większości sytuacji
po prostu nie ma czasu na kłótnie.
Jest zbyt dużo pracy i obowiązków
do wykonania. – Nie powinna być
więc niczym nadzwyczajnym zupełna cisza, jaka często panuje wśród
pracowników, nie można tracić czasu na niepotrzebne konflikty – mówi
Magdalena Żmijewska.
Anna Garwolińska - założyciel i prezes Glaubicz Garwolińska Consultants
Mężczyźni wśród dam
Spojrzenie w przyszłość
Mimo iż nieliczni, pośród kobiet
radzą sobie bardzo dobrze. – Już
po wysyłanych CV widać znaczne
dysproporcje między ilością mężczyzn i kobiet, chcących pracować
w PR. Tych drugich jest znacznie
więcej – stwierdza Eliza Misiecka.
Gdy już jakiś mężczyzna zdecyduje
się na podjęcie pracy w otoczeniu
samych kobiet, musi nauczyć się
ich spojrzenia na rzeczywistość.
– Osobiście bardzo lubię pracować
z kobietami, czuję się bardzo komfortowo – mówi Stefan Bogucki
z Partner of Promotion. Praca z
kobietami nie jest dla nich problematyczna – doskonale odnajdują się
w sytuacji, wnosząc do pracy inny,
męski punkt widzenia.
Jak będzie wyglądała branża za
kilka, kilkanaście lat? Czy kobiety
jeszcze mocniej zdominują ten sektor rynku? Tu zdania są podzielone:
jedni twierdzą, że kobiety wyprą
totalnie mężczyzn – jak mówi Eliza
Misiecka – bo wykazują się lepszymi zdolnościami przywódczymi.
– To nie byłoby dobre rozwiązanie.
Męskie podejście często okazuje
się bardzo pomocne – przekonuje
Aleksandra Pac. – Proporcje się wyrównają – ocenia Dorota Tuszyńska.
– Duże korporacje kierują się przy
doborze pracownika zasadą uzupełnienia cech brakujących w całym zespole, dlatego mężczyźni nie
znikną z rynku PR – mówi Mariusz
Skocz. Poza tym, większość właścicieli agencji to mężczyźni. A oni
niechętnie oddadzą władzę. •
Kobieta – Mężczyzna
O ile na niższych szczeblach
kariery w public relations to kobiety
stanowią większość, to na wyższych
stanowiskach sprawa wygląda nieco
inaczej. Tam decydujący głos należy w znacznej ilości przypadków do
mężczyzn. Jeżeli szefem jest jednak
kobieta, zachowuje duży dystans
wobec podwładnych, nie dopuszczając do bliższych pozazawodowych
znajomości. – Szef-kobieta bardzo
nieprzychylnie patrzy na mężczyzn,
którzy okazują sympatię. Chodzi
tutaj głównie o pieniądze – agencje
generują bowiem duże zyski, a każdy taki związek, to ogromne ryzyko
– mówi Magdalena Żmijewska. Ucina
się więc tego rodzaju znajomości już
na samym początku.
R EK L A M A
11
Amerykaƒski PR
Faktografia
PUBLIC RELATIONS
Polecamy
Kiedy w 2006 roku Tom Mattia dołączył do
Coca-Cola Company jako dyrektor odpowiedzialny za sprawy związane z public affairs i
komunikację, postawił sobie za cel poprawienie
komunikacji wewnątrz korporacji. Z pomocą
przyszedł testowany w tamtym okresie projekt „This is My Drop”. Pracownicy przy użyciu
dowolnej techniki, mieli za zadanie w formie
kropli przedstawić swoją funkcję i jej wpływ na
sukces całego przedsiębiorstwa. Następnie,
wykorzystując powstałe wizualizacje, byli
zachęcani do tworzenia dużych kropli, które
odzwierciedlają ich środowisko pracy. Ma to na
celu lepsze zrozumienie działania struktury,
w której pracują i poprawy jej funkcjonalności.
Te małe korporacyjne dzieła sztuki nie dość,
że integrują ludzi w obrębie firmy, to jeszcze
przekazują pracownikom główne cele, jakie
stawia sobie Coca-Cola. Projekt cieszy się
dużym powodzeniem – aż 87% pracowników
biorących udział w projekcie rekomenduje go
swoim kolegom. •
W rytmie Zen
Zadaniem agencji Newman Communications z Bostonu było wypromowanie
produktów firmy Zen&Now. Jednym z nich
był zegar Zen, który budził użytkowników
delikatnym dźwiękiem tybetańskich dzwonów. Czy można ograć PR-owo coś tak niepotrzebnego? Okazuje się, że tak. Agencja
postawiła na unikalny design, modę na Zen
i niechęć do tradycyjnego dźwięku budzików. Newman Communications rozesłała
zegary do wszystkich zainteresowanych
dziennikarzy i zorganizowała kilka wywiadów radiowych z szefem Zen&Now. Efekt
był piorunujący. Kojąca siła tybetańskich
dzwonów przekonała miłośników religii
Zen i ludzi pragnących posiadać coś wyjątkowego. W wyniku działań pojawiło się
kilkanaście publikacji w kluczowych gazetach, a zyski firmy poszybowały w górę o
15%. (Koszt kampanii $45,000) •
Jazz wychodzi z podziemi
Druga odsłona trzcinowej kolekcji nie
jest może muzycznym odkryciem
na miarę Pink Floyd, lecz nie ma się
tu czemu dziwić. Płyta, jeśli miała
być rewolucyjna, to na pewno nie
dzięki swojej oryginalności. Całość
utrzymana jest w lekkim, jazzowym
brzmieniu (w szczególności, jeśli
chodzi o drugą płytę), choć zdarzają
się piosenki, które odstają nieco od
reszty, co nie jest w tym przypadku
żadną wadą. Sekcja instrumentalna
brzmi bardzo ciepło, a poszczególne
instrumenty doskonale ze sobą
współgrają. Nie jest to oczywiście
zasługa samej płyty, lecz artystów,
którzy współpracowali przy jej
nagraniu – utwory uzupełniają się
12
Ju˝ nic nie zmieniam
wzajemnie i współbrzmią między
sobą, dzięki czemu album jest bardzo
spójny, zarówno pod względem
samego brzmienia, jak i klasy
zaprezentowanych kawałków. Mimo
iż jest to album zaliczany przez
wielu do kategorii „pop”, znacząco
odstaje od innych krążków z tej półki.
Proponuje zamianę prostych riffów
gitarowych i sampli, na ambitniejsze
aranżacje zarówno gitarowe, jak i
na pianino, z doskonałymi popisami
wokalnymi. Oczywiście, każdy
kawałek ma swój indywidualny
klimat. Każdy grany jest przez
innych ludzi, na innym zestawie
instrumentów, z innym wokalistą, czy
też bez niego. Razem jednak tworzą
bardzo dobry zestaw.
Płyta doskonała do codziennego
słuchania przy obiedzie i podczas
spotkań ze znajomymi. Niecodzienny,
ambitny album,
na pewno będzie miał wielu
zwolenników.
Jedyny w swoim rodzaju
Od momentu pojawienia się cyfrowych
aparatów fotograficznych, rynek foto
znacznie się rozrósł. W dzisiejszych czasach
sztuką jest wypromowanie nowego modelu
aparatu, który w zasadzie niewiele się różni
od produktów konkurencji. Jednak dodanie
„cyfrowy” przed słowem aparat umożliwiło
producentom, pozycjonowanie swoich urządzeń również w pismach komputerowych,
a także life-style’owych. Walka o ilość pikseli
dobiegła końca i agencje PR coraz częściej
zmuszone są podkreślać inne walory promowanych urządzeń. Dzisiaj aparaty cyfrowe
to nie tylko narzędzia do robienia zdjęć,
ale gadżety dla prawdziwych facetów lub
kolorowe i subtelne ozdoby dla pań. Innym
pomysłem jest promowanie aparatów jako
prezentów na specjalne okazje np. jako
podarunki ślubne. •
Jak wypromować Dodge’a
Nałogi św. Mikołaja
Promocja samochodu zazwyczaj opiera
się na masowej kampanii reklamowej. Bardzo
często jednak ginie ona w natłoku billboardów i reklam w telewizji, nie przynosząc
pożądanych rezultatów. Firma Chrysler wraz
z agencją ClearBlue postanowiła zorganizować zawody w dryblowaniu piłką do kosza
w czasie trwania narodowego święta „Tracków”. Główną nagrodą był Dodge Ram 1500.
Za pomocą strony internetowej i portalu
MySpace udało się pobudzić dyskusję na
temat zbliżającego się eventu. Na stronie
zarejestrowało się 100 uczestników,
a zwycięzca odbijał piłkę ponad szesnaście
godzin. Wydarzenie spotkało się z ogromnym
zainteresowaniem ze strony mediów, które
dotarły do 21 milionów osób i przyczynił się
do wzrostu sprzedaży samochodów typu
Ram 1500 o 37% w ciągu miesiąca. (Koszt
kampanii $485,605) •
Agencja DVA Advertising & PR, zajmująca
się na co dzień promocją innych firm, postanowiła tym razem wypromować siebie,
a przy okazji zademonstrować światu potęgę marketingu wirusowego. Środkiem osiągnięcia do celu były niedoskonałości Świętego
Mikołaja. Zamiast idealizować postać świętego, agencja rozpoczęła kampanię na rzecz
ochrony jego sadła – „Keep Santa Fat”. Dzięki
stronie www.keepsantafat.com, spotom
pokazującym odchudzającego się Mikołaja
na youtube.com i blogom, udało się wzbudzić
duże zainteresowanie mediów i internautów.
Akcja odbiła się szerokim echem w takich
tytułach, jak ABC World News, New York
Times, a stronę internetową odwiedziło ponad 20,000 osób z ponad stu krajów świata.
Kampania zachęcała do datków o skromnej
wysokości 1 funta dla organizacji charytatywnej „America’s Second Harvest”. Udało
się w ten sposób zebrać ponad 18,000 funtów jedzenia. Przewrotny i zabawny pomysł
świetnie wpisał się w świąteczną atmosferę
przynosząc agencji rozgłos i jednocześnie
wspomagając potrzebujących. (Koszt kampanii $35,000) •
opracowanie: Tomasz
Borowski na podstawie
„PR Week US” z 3, 10, 17
grudnia 2007 oraz 7, 14,
21 stycznia 2008.
■ W pani najnowszej książce zdumiewa to, że dokonując autoanalizy, spogląda na samą siebie niejako z zewnątrz. Pisząc o sprawach
osobistych, nawet na moment nie
traci pani obiektywizmu.
Jadwiga Staniszkis: Ta książka miała być początkiem serii pokazującej
drogę intelektualną, jaką w swoim
życiu przeszli polscy uczeni różnych
profesji. Autorem kolejnej publikacji
ma być profesor Maciej Król.
Przez dłuższy czas nie mogłam
zacząć pisać tej książki, bo nie potrafiłam w wystarczającym stopniu
zainteresować się sobą. A potem
pomyślałam, że człowiek żyje tak
bezrefleksyjnie, więc może warto
potraktować siebie jako problem
do analizy. Spróbować wyjaśnić
swoje reakcje emocjonalne, pewien
problem z pamięcią w relacjach
z ludźmi, który posiadam.
zależnej prasie pod własnym nazwiskiem, to jednak sama świadomość, że ktoś mógł pomyśleć, że
byłabym zdolna do współpracy ze
służbami, była dla mnie nie do zniesienia. W moim przekonaniu oznaczało to, że dostrzeżono we mnie,
w mojej biografii, jakąś rysę, której
sama wcześniej nie dostrzegłam. I
pisząc tę książkę, szukałam tej rysy.
Było to tym trudniejsze i bardziej
bolesne, że żyję w ciągłym „teraz”
i nie pamiętam siebie z przeszłości. Więc zaczęłam się przed sobą
usprawiedliwiać, plątać w faktach,
biczować za niepopełnione winy.
Ale dzięki temu, że to wszystko
opisałam, poczułam oczyszczający
gniew i powiedziałam sobie „dość”.
I to mnie wyzwoliło z szoku tej historii, pozwoliło uporać się z tym
problemem. Choćby z tego powodu
warto było tę książkę napisać.
■ W książce sformułowała pani
koncepcję własnej tożsamości
opartą na nieustannym przepoczwarzaniu się i braku pamięci
siebie sprzed kolejnego przepoczwarzenia. Na czym polega
istota pani tożsamości?
To jest bardzo taoistyczne, bo
w taoizmie tożsamość rozumiana
jest jako cała przestrzeń naszych
możliwości trwania i przebudowy.
Natomiast w rozumieniu zachodniej kultury to jest jeden niezmienny
punkt. Istotą mojej tożsamości jest
ciągłe balansowanie i brak tożsamości twardej. Moje życie polega na
tym, że nieustannie zdarza się coś,
co zmusza mnie do przebudowy całej konstrukcji. Ta przebudowa, czyli
przepoczwarzenie, powoduje, że
staję się kimś innym, pozostając jednocześnie sobą. Załóżmy, że ludzka
tożsamość jest piramidą. Każdy
człowiek się zmienia, ale większość
ludzi zmienia się poprzez dokładanie do istniejącej konstrukcji jakichś
nowych elementów. Ja natomiast
przebudowuję całą konstrukcję.
■ Czy tylko dlatego?
Promocja książki dała mi możliwość
rozmawiania z ludźmi, z którymi
przedtem nie miałam możliwości
porozmawiać. Na spotkania autorskie przychodzą osoby, które
dotąd nie spodziewały się, że możemy mieć sobie cokolwiek do powiedzenia. Znalazły się wśród nich
Kazia Szczuka i Jacek Dehnel. Podczas tych spotkań nie rozmawiamy
o tym, o czym zwykle rozmawiam
z ludźmi, czyli o polityce i władzy. Ta
książka była dla wielu ludzi zaskoczeniem, bo nie spodziewali się, jak
ważna jest dla mnie kultura. Wręcz
boję się ludzi, którzy żyją bezpośrednio i nie mają żadnej mediacji
między sobą a rzeczywistością.
■ Jak pani wpadła na pomysł tej
koncepcji?
Pisałam recenzję książki Czarka
Michalskiego i nagle w wyniku
olśnienia wydobyłam moment, jak
stabilne są struktury, które nie
mając stałego oparcia, które potrafią przerzucić problem z jednej
płaszczyzny na inną. Zrozumiałam,
fot. Prószyński i S-ka
Kropla do kropli...
KULTURA
z Jadwigą Staniszkis rozmawiała Magdalena Karst
że tak jest też w moim przypadku.
A potem, przyglądając się sobie,
spostrzegłam, że na identycznej
zasadzie funkcjonują niektóre instytucje np. Unia Europejska. Bo,
w przypadku Unii, Traktat zakreśla jedynie pewną przestrzeń.
W ramach tej przestrzeni każdy kraj
może sam wybrać poziom efektywności norm i sposób istnienia
danego prawa. I tak, jak w moim
wypadku, tak również w wypadku
Unii, konflikt świadomie wprowadzony, napędza przekształcenia.
■ Pisze pani: swoje pozornie
słabe punkty wykorzystuję jako
rodzaj siły. Najpierw sama stwarzam problem, czyli buduję tunel
i gubię do niego mapę, a potem
robię podkop i wychodzę z kłopotu silniejsza.
Lepiej rozumiejąc siebie, zaczynam
lepiej rozumieć świat. I na odwrót.
■ Skoro, jak pani mówi, mając
problem na jednej płaszczyźnie,
potrafi przerzucić go na inną,
dlaczego tak trudno jest pani
uporać się z szokiem, że własne
nazwisko znalazła na „liście
Wildsteina”?
W pierwszej chwili, gdy pojawiła się
ta lista, nie bardzo było wiadomo,
czym ona dokładnie jest. I ruszyła lawina domysłów. Choć przyznano mi status pokrzywdzonej
i de facto nic złego nie zrobiłam,
wręcz przeciwnie – działałam
w podziemiu, publikowałam w nie-
■ O czym więc rozmawiacie?
O podróżach i o tym, czego się dzięki nim nauczyłam. O literaturze.
Obiecałam Jackowi Dehnelowi, że
pożyczę mu książki mojego ulubionego pisarza, Mishima. A z Kazią
Szczuką rozmawiamy o kotach, bo
obie mamy koty i uwielbiamy te
zwierzęta.
■ Zastanawiam się, dla kogo ta
książka była większym zaskoczeniem – dla tych, którzy znają panią
tylko z politycznych analiz, czy dla
tych, którzy znają prywatnie?
Niewątpliwie ta książka była szokiem dla tych ludzi, którzy myśleli,
że mnie znają. Natomiast dla tych,
którzy mnie nie znali prywatnie,
jest próbą przybliżenia pewnej formuły tożsamości, która może nie
jest zbyt powszechna, ale jednak
się zdarza. Tej grupie czytelników
być może książka pomoże dostrzec
ludzi, którzy mają podobną strukturę emocjonalną do mojej i lepiej
ich zrozumieć.
■ Gdzie, pisząc tę książkę, wyznaczyła pani sobie granice
szczerości?
Jestem osobą konsekwentną, więc
dostrzeżenie pewnych rzeczy i zjawisk zmusza mnie do dokonania
zmian we własnym życiu. Pisząc
tę książkę, nie zadałam sobie wielu
pytań, bo wiem, że odpowiedziałabym na nie szczerze. A ta szczerość
z kolei zmusiła mnie do tego, żeby
coś w swoim życiu zmienić. A ja już
nie mam ochoty na zmiany. •
Jadwiga Sztaniskis
„Ja. Próba rekonstrukcji”
Prószyński i S-ka, Warszawa 2007
Jadwiga Staniszkis – socjolog,
politolog, publicystka, profesor
Uniwersytetu Warszawskiego i Instytutu
Studiów Politycznych PAN. Wykładała
w Stanach Zjednoczonych, Chinach,
Japonii i na Tajwanie. W czasach PRL-u
działała w podziemiu, publikowała
w prasie konspiracyjnej, brała udział
w protestach studenckich Marca’68.
Uwielbia podró˝e i wyznaje zasad´,
˝e podró˝ jest wartoÊcià samà w sobie
Raz w tygodniu ucieka od codziennych
obowiàzków – wykładów, wyst´pów
w mediach, politycznych analiz – do
jednego ze swoich kilku mieszkaƒ
rozsianych po całej Polsce. Do którego
– decyzj´ podejmuje w ostatniej chwili,
bo wszystkie klucze nosi zawsze przy
sobie. Stały adres: Podkowa LeÊna.
Ulubiona ksià˝ka: „W drodze” Jacka
Kerouaca.
R EK L A M A
Sygnowano Fabryka Trzciny
vol. 2, 2007, Various Artists
Emil Borzechowski
21
19
Sub–kultura
Sponsor działu
Dziennikarz kulturalny
KULTURA
KULTURA
Stój, policjant!
Dzień dobry.
Dodzwonili się Państwo
do Komendy Głównej
Policji. Niestety, w tej
chwili nie możemy
odebrać telefonu.
Jeśli byliście Państwo
świadkami jakiegoś
przestępstwa, bądź
też jego sprawcami
– prosimy podać
numer telefonu i
rodzaj popełnionego
wykroczenia po
usłyszeniu sygnału.
Podejmiemy
odpowiednie kroki
najszybciej, jak to
będzie możliwe.
Dziękujemy.
Komendant Emil B.
Naród
zniewolony,
naród szcz´Êliwy
Rosja, rok 2027.
Świat poszedł
naprzód, a wraz
z nim zmienił się
układ sił świata.
Chiny przejęły rolę supermocarstwa,
a Rosja odwróciła się od całej Europy, odgradzając się od niej
murem. Kreml zmienił właściciela
– nową Rosją rządzi od tej pory wier-
Prawie ojciec
chrzestny
Stany z przełomu lat 60. i 70.,
handlarze narkotyków na każdym
rogu, bezwzględni mafijni bosowie, skorumpowani policjanci. To
już było i ileż można? A jednak
„American gangster”, najnowszy
film Ridleya Scotta, nie przynosi
rozczarowania czy znużenia.
To opowieść o pojedynku dwóch
osobowości. Z jednej strony mamy
Franka Lucasa (Denzel Washington), ambitnego czarnoskórego
gangstera, który postanawia
przejąć narkotykowe imperium
po śmierci swego szanowanego
w Harlemie mentora. Z drugiej,
Richie’ego Robertsa (Russel Crowe), nieskazitelnego i jedynego
sprawiedliwego wśród szeregu
skorumpowanych funkcjonariuszy. Klasyczna historia o walce
dobra ze złem. Choć nie do końca,
bo postacie są tak zbudowane,
że widz nie może się zdecydować,
komu kibicować. Czy gangste-
ny prawosławiu i tradycji Monarcha.
A z nim – powołani po raz pierwszy
od niemal 500 lat oprycznicy – wierni i poddani władcy.
Obraz przedstawiony przez Soronina to przerysowana do granic możliwości wizja antyutopii państwa.
Widziana oczyma funkcjonariusza
Komiagi, tytułowego oprycznika. Przeżywamy jeden dzień jego
ciężkiej pracy na rzecz Monarchy,
oraz narodu rosyjskiego. Służba ta
przepełniona jest brutalnością, niesprawiedliwością i łapówkarstwem.
Wszelkie przekroczenie norm moralnych przez opryczników tłumaczone jest ich pozycją, przywilejami.
W tym restrykcyjnym – jak mogłoby
się wydawać na pierwszy rzut oka
rowi, który mimo tego, że potrafi
być brutalny i zalewa amerykańskie ulice tanimi, sprowadzanymi
z Wietnamu narkotykami, dba
o rodzinę? Czy uczciwemu glinie,
który z kolei swoją rodzinę zaniedbuje?
W „American gangster” wyraźne
są odniesienia do klasyki gangsterskiego kina. Wielbiciele „Ojca
Chrzestnego”, zatem na pewno
obejrzą film z przyjemnością.
Przyjemnością dla oka są też fantastyczne zdjęcia, które przenoszą w klimat tamtego świata. Bez
wątpienia jednak ten film tworzą
niebanalne postacie i to dzięki
świetnej grze oskarowych aktorów „American gangster” zyskuje
kolejnych widzów. •
American Gangster
USA 2007, dramat; kryminał, 155
minut, reżyseria: Ridley Scott,
obsada: Denzel Washington, Russel Crowe, premiera: 25 stycznia
2008
Alicja Bobrowicz
– państwie, żyje im się znakomicie.
Każdy zakaz da się przecież obejść,
aparat państwowy nie musi ściśle
trzymać się zasad. Od tego są przecież obywatele, czyż nie?
Okrutna i obsceniczna wizja przyszłości jest przestrogą przed chorym nacjonalizmem. Pokazuje, jak
naród zniewolony przez aparat
państwowy zatraca się w pełnej absurdów rzeczywistości. Czas zatem
zacząć nowy dzień, wódka sama się
nie wypije… •
„Dzień oprycznika”
Władimir Sorokin
w.a.b. Warszawa 2008
Emil Borzechowski
07 na scenie
Demony i anioły pulsują we śnie
dziewczyny, tocząc zaciekłą walkę, w której stawką jest szczęście,
a nawet życie. Pozorny infantylizm
zdarzeń, baśniowa oczywistość,
obecność alegorii, a zarazem rozbudowana symbolika, to główne
cechy konstrukcji utworu. Za ich
pośrednictwem Grzegorz Jach usiłuje dostarczyć młodym ludziom
narzędzi do uporządkowania ich wewnętrznego, niespokojnego świata,
a zarazem pobudzić uśpioną często
wrażliwość.
„Potęga złego leży w niemożności
jednoznacznego wyodrębnienia go
spośród wielu możliwych dróg postępowania” – zauważa znany psycholog Philip Zimbardo na łamach
„Charakterów”. Tymczasem, jak
widzimy, niezwykle trudno opisać
14
świat za pomocą tych dwóch wyrazistych kategorii. Mimo istnienia
w powszechnej świadomości destrukcyjnej potęgi gniewu oraz
twórczej mocy prawdy i miłości, nie
przywykliśmy postrzegać w barwach
czarno-białych rzeczywistości, z którą bezpośrednio się stykamy. To, co
niejasne, zamiast miejsca na jednej
z dwóch szal, zyskuje nową kategorię.
Tak wyraża się głębia człowieczeństwa, ale tak też powstaje etyczny relatywizm, na którego kanwie, z pomocą nieszczęśliwych splotów zdarzeń,
wiją się kolejne czarne scenariusze
i kolejni młodzi ludzie marnują swoje
åwierçtony
wygwizdane
na wykopkach
Niepozorni eleganci
Przystojny mężczyzna, ubrany
w garnitur i kapelusz, siedzi na
krześle z założonymi rękoma.
Ten, wydawałoby się, model
reklamujący ubranie na czarnobiałej fotografii, to używający
wulgarnego języka włamywacz
i paser, oskarżony także o odpalanie i rzucanie rac, działający
w latach 1910-30 w Sydney.
Takie zdjęcia australijscy policjanci robili osadzonym w odrapanych celach zaraz po zatrzymaniu. Funkcjonariusze, mający
do dyspozycji nowoczesną
technikę, bezwiednie ujawniali
talenty artystyczne i tworzyli
podziwiane dziś fotografie.
Przestępcy z tamtych czasów
nosili garnitury, suknie, futra
– taka była moda, eleganckie
ubrania były dostępne i osiągalne w sklepach (jednak część
z portretowanych zatrzymano właśnie za kradzieże ubrań
z magazynów czy mieszkań).
Wiele zdjęć jest całkiem ostrych,
co zapewne trudno było osiągnąć przy długim czasie naświetlania wielkoformatowych fotografii. Każdy ruch mógł rozmyć
postać. Fotografowani pewnie
o tym nie wiedzieli, bo wszystko, co utrudnia identyfikację,
pomaga przestępcom. Dlatego
niektórzy sydnejscy kryminaliści
zamykali oczy, odwracali głowy,
czy pochylali rondo kapelusza,
aby zakrywało im oczy. Efekty
życie. W spektaklu „Sen”, Grzegorz
Jach proponuje odświeżenie spojrzenia na świat i ludzi. Korzystając
z muzyki, światła i ruchu zanurza widza
w fantasmagorycznym świecie, zbudowanym z jednowymiarowych postaci i moralnie jednoznacznych czynów. Obok postaci z krwi i kości snują
się „ludzie-cienie”, uosabiający pragnienia i niepokoje śniącej bohaterki.
Refleksyjny charakter widowiska to
nie jedyny powód, dla którego warto
je obejrzeć. Reżyser i scenarzysta,
Grzegorz Jach, jest młodszym inspektorem Komendy Głównej Policji.
Stworzony przez niego teatr środowiska policyjnego „Scena 07” działa
już od 10 lat. Dostrzegamy siłę, jaka
tkwi w sztuce i chcemy przekazywać ją innym – stwierdza Grzegorz
Mirowski, jeden z aktorów Sceny
– nie wszyscy jednak popierają połączenie stróżowania prawu z aktorstwem. Dobrze, że wciąż rośnie krąg
podobnych działań przestępców nadały zdjęciom więziennym nazwę mug shot – zdjęcie
gęby, miny, grymasu.
Na fotografiach widać także
strach czy rozpacz zatrzymanych. Inni z dumą pozowali
– wkładali ręce do kieszeni, stawali szeroko na nogach, przekrzywiali kapelusz, uśmiechali
się, palili papierosa.
Ciekawe, czy kapelusze na
głowach bardziej pomagały
właścicielom ukryć tożsamość,
czy też detektywom utrwalić
wygląd przestępców z ulicy,
aby potem łatwiej ich rozpoznać. Fotografowano zaledwie
10 proc. kryminalistów – tych,
których posądzano o późniejszy
powrót do przestępczości.
Czy wrócili, zazwyczaj nie wiadomo – tylko nieliczne informacje na ten temat przetrwały
w aktach, kronikach kryminalnych sydnejskiej prasy i gazetce
policyjnej z tamtych lat. •
Miasto Cieni - fotografia policyjna z początków XX wieku,
Sydney, Australia
Yours Gallery, ul. Krakowskie
Przedmieście 33, Warszawa
Czynna od 11.00 do 20.00
I piętro galerii,
31 stycznia – 16 marca 2008
Jan Dąbkowski
ludzi, którzy są innego zdania. Co
roku nowa grupa osób otrzymuje od
Teatru błękitne siódemki za pomoc
w realizacji jego projektów. •
8 marca 2008
10 lecie teatru Scena 07
od godziny 17:00:
fragment “Wyspiańskiego...”,
wręczenie błękitynch siódemek,
wernisaż w galerii zdjęć aktorów,
tort i fragmenty 22 premier,
spektakl „Sen” (o 22:30, a następnie
o 23:30), 1:00 - 5:00 - dla najbardziej
wytrwałych jam session
Teatr środowiska policyjnego
Warszawa ul. Domaniewska 36/38
(wejście od ul. Magazynowej)
wstęp wolny
rezerwacja tel. (22) 60 117 26
Wioletta Wysocka
„Co Cię ostatnio poruszyło?” Często
wzrusza mnie gruziński kompozytor Gija Kancheli, a ostatnio wzruszył mnie negatywnie, banałem.
Antywzruszył. Wtedy był smutek.
Nie agresja, lecz smutek. Są różne
kształty niezgody. Można wpaść
w furię, a można się zasmucić.
z Andrzejem Chłopeckim rozmawiała Katarzyna Michałowska
■ Chciałabym porozmawiać
z panem o Arvo Pärcie czy
Martynowie, ale obawiam się,
że nie potrafię.
Andrzej Chłopecki: Dlaczego?
■ Gotowość odbioru muzyki i jej
przeżywania nie oznacza, że się
tę muzykę potrafi analizować.
Czy krytyk analizuje? Analiza to zajęcie muzykologa, a krytyk raczej
powinien być na bieżąco w ramach
tego, o czym pisze. W moim przypadku obie profesje się krzyżują, bo
jestem związany z Akademią Muzyczną, gdzie analizuję utwory ze
studentami. Analizuje się też, kiedy
trzeba napisać komentarz do nowej
płyty, programu festiwalu czy koncertu. Najtrudniej jest w przypadku
utworów, które jeszcze nie były wykonywane. Wtedy trzeba wziąć do
ręki partyturę i spróbować wyobrazić sobie brzmienie. Trzeba poddać
utwór analizie i go opisać. Potem
pozostaje już tylko czekać z tremą,
czy to, co się opisało, sprawdzi się
podczas pierwszego wykonania.
■ Często zawierza pan intuicji?
Jeśli kompozytor nigdy nie
rozczarował, to czy przeczuwa
pan, czego można się po nim
spodziewać?
Zazwyczaj wiem, z czego nie wynika fakt, że do nowego utworu
znanego kompozytora nie powinno
się podchodzić ze świeżym nastawieniem. Rutynowe nastawienie
jest bardzo niebezpieczne. Widać
to dobrze na przykładzie muzyki
Krzysztofa Pendereckiego. W przypadku jego koncertu fortepianowego miałem przeczucie, że nie będzie
przekonujący. I niestety było jeszcze gorzej niż się spodziewałem, co
bardzo mnie zdenerwowało. Z kolei
do jego VIII Symfonii podchodziłem
nieufnie, a okazało się, że mnie bardzo mile zaskoczyła. A tak swoją
drogą, to krytyk nie może kompozytora ani zabić, ani beatyfikować.
■ Ostatecznie muzyka obroni się
sama.
Tak. Tylko, przed czym i przed kim?
■ Krzysztof Penderecki był dla
pana autorytetem.
Już w liceum wiedziałem, że jeśli
dostanę się na muzykologię, to
napiszę pracę magisterską o „Pasji
wg św. Łukasza”. Wiele osób uważa,
że krytyk nie powinien przyjaźnić
się z tymi, o których pisze, nawet
przechodzić z nimi na „ty”. Uczucia
osobiste mogą nakładać pewne zobowiązania. To niebezpieczeństwo
Andrzej Chłopecki, muzykolog, teoretyk, krytyk muzyczny, publicysta.
W latach 1975-81 i ponownie, od 1991, jest pracownikiem Polskiego Radia
na stanowisku kierownika redakcji muzyki współczesnej (1977-81 oraz 199295), nast´pnie był komentatorem, w latach 1999-2005 ponownie kierował
pracami redakcji muzyki współczesnej Programu 2, a od 2005 jest komentatorem
w Redakcji Muzyki Powa˝nej Polskiego Radia. Jest autorem ok. 2000 audycji
radiowych. Od 1994 programuje udział Polskiego Radia w Mi´dzynarodowej
Trybunie Kompozytorów UNESCO w Pary˝u.
Andrzej Chłopecki w latach 1986-95 współpracował z Redakcjà Muzyki Nowej
rozgłoÊni radiowej Deutschlandfunk w Kolonii, w latach 1993-97 był felietonistà
miesi´cznika „Res Publica Nowa” (cykl „Dziennik ucha”), od 1974 współpracuje
z „Ruchem Muzycznym”, od 1989 z dwumiesi´cznikiem „MusikTexte. Zeitschrift
für Neue Musik” w Kolonii (od 1993 członek rady programowej pisma),
od 2001 jest felietonistà „Gazety Âwiàtecznej” – weekendowego wydania
„Gazety Wyborczej” (cykl „Słuchane na ostro”). Od 1999 jest członkiem Komisji
Repertuarowej „Warszawskiej Jesieni” (z przerwà w 2003).
dla krytyka, który powinien w miarę
swoich możliwości, umiejętności, intuicji mówić od siebie pewną prawdę. Krytyka jednak nie powinna być
obiektywna. Obiektywna może być
historia muzyki czy analiza utworu.
To, co z analizy wynika, podlega
ocenie subiektywnej. Wydaje się,
że subiektywność jest przykazaniem krytyka. I dystans. Na pewne
sytuacje po prostu trzeba być impregnowanym.
■ Tak jak w przypadku pana
i muzyki Pendereckiego?
Może gdybym uprzednio nie był
apologetą Pendereckiego, nie byłoby mojej histerii po jego – wedle
mojej oceny – utworze nieudanym.
W pewnym momencie, jeśli się
w czymś siedzi głęboko i z sympatią, to, co burzy w człowieku kształt
akceptowany, tym bardziej rani.
W związku z tym uczciwość nakazywała mi powiedzieć: „Zaraz, apologia nie jest na zawsze”.
■ Pan żywo reaguje na muzykę.
Zdarza się Panu głośno
westchnąć po koncercie.
Tak. Albo się spienić.
■ A kiedy się pan ostatnio
wzruszył?
Na ostatniej „Warszawskiej Jesieni”
utworem Helmuta Lachenmanna.
Wzruszenie wynikło z przyjaźni
i kontaktów osobistych. Pamiętam,
jak był wygwizdany, a teraz ogromny aplauz. A muzyka porywająca!
Także „Cztery pieśni” Gerarda Griseya, które odniosły wielki sukces
na „Warszawskiej Jesieni” parę lat
temu. Wzruszenie to słowo, które
zakłada pewien sentyment. „Och, to
jest takie piękne!” A pojęcie piękna
w nowej muzyce mocno się zdewaluowało i często nie przystaje do tego,
z czym obcujemy. Bywa tak, ale wydaje się, że jest to rzecz zamknięta
w pewnej przestrzeni należącej do
przeszłości, więc właściwsze, bo
mniej romantyczne, jest pytanie:
■ Jakie jeszcze emocje pan
towarzyszą?
Ciekawość. Ciekawość detektywistyczna. Jeśli jest jakaś afera, to
w którym momencie i jak się ona
rozwiąże. Albo, jeśli jest zamontowana na początku jakaś strzelba,
to jak ona wypali. Ktoś czasem
wmontuje coś kolażowego, zabrzmi coś, co wydaje się Mozartem
czy muzyką dawną. Co się stanie,
gdy to wszystko wmontowane
zostanie w materię nowoczesną?
Czyli ciekawość intrygi. Czasem
ciekawość, bo się bardzo dużo dzieje w utworze, którego się nie wykonuje, jak w utworze „4 33"″” Johna
Cage’a, którego się nie gra [Utworu
się nie gra. Partytura na pulpitach,
orkiestra na swoich miejscach, sala
– nierzadko wypełniona po brzegi. Dyrygent chwyta batutę i… nie
daje sygnału rozpoczęcia gry. Cisza.
Przez 4 minuty i 33 sekundy nikt
nie gra, choć artyści przewracają
kartki partytury, a dyrygent – jeśli
ma poczucie humoru – wyciera pot
z czoła – przyp. red.]. To jest radykalne. Zdarza się, że się zastanawiam,
czy ktoś nie wciska mi kitu, nie małpuje, nie wchodzi w inną skórę.
■ Jak pan poznaje fałsz?
Nie ma na to pytanie odpowiedzi.
Trudno udowodnić fałszywość
utworu. To jest intuicja podobna do
tej, gdy się komuś patrzy w oczy
i dostrzega, że jest w nich coś fałszywego. Coś w mimice, głosie. I teraz udowodnij, że tak właśnie jest?
Najłatwiej dostrzec fałsz, jeśli coś
jest skomponowane przy użyciu
środków należących do zupełnie innego obszaru, gdy się wchodzi w nie
swoją rolę po to, żeby udawać sztukę wysoką. Ale nawet i tego przed
żadnym sądem się nie udowodni.
■ Dla kogo jest „Warszawska
Jesień”?
Od dobrych pięciu, ośmiu lat poza
zawodowcami, kompozytorami, krytyką czy stałą grupą melomanów,
jest także dla „imprezowiczów”.
W sensie pozytywnym. To dobrze.
Jest impreza. Możemy wpaść. Oni
czują, że to jest dla nich.
■ Punkt ciężkości, jeśli chodzi
o przestrzeń „Jesieni”, przełożył
się na modne miejsca, jak
Fabryka Trzciny, M25, Koneser.
Czy to ukłon organizatorów w
stronę młodego pokolenia?
Nie, to byłoby populistyczne,
gdyby tylko o to chodziło. Bez
wątpienia zależy nam na tej publiczności, ale bez mizdrzenia się
w jej kierunku. Nowe, inne niż sale
filharmonii, Akademii, kościołów
czy opery przestrzenie wynikają
z samej istoty nowej muzyki, która
ich poszukuje. Nie da się na przykład wykonać utworu Karlheinza
Stockhausena „Gruppen” w filharmonii, bo to utwór na trzy orkiestry.
Najlepsza jest więc hala sportowa.
Nowa muzyka estetycznie i stylistycznie bardzo mocno się demokratyzuje. Kiedyś współczesność
muzyczna szła jedną szosą, teraz
nie ma żadnej szosy. W przeciwieństwie do lat pięćdziesiątych, nie ma
żadnej awangardy, bo nie wiadomo,
w którą stronę oddziały maszerują.
Mamy wiele oddziałów, które idą
w wielu kierunkach. Istnieje bardzo
dużo konwencji i każda jest równoprawna.
■ Czy w związku z tym, że
muzyka rozwija się wielotorowo,
można gdybać, co będzie w
przyszłości?
Nastąpiła zmiana pokoleniowa. Teraz twórcy myślą komputerem. Następuje sprzężenie zwrotne – materiał myśli tym, który myśli. Dobrze
pokonywać materiałowe trudności,
żeby dojść do czegoś więcej.
Charles Ives napisał, że kiedyś wieśniacy będą kopali ziemniaki i gwizdali swoje melodie w ćwierćtonach.
Chodziło mu o to, że każdy może
być prywatnym artystą i tak może
być już teraz – sto lat po wypowiedzi Ivesa – gdy na podstawie zwykłych programów komputerowych
można napisać symfonię Haydna
czy w stylu Haydna.
■ Czy nie dopada pana czasem
myśl, że zajmuje się nikomu
niepotrzebnymi dźwiękami?
Często zastanawiam się, patrząc po
ludziach siedzących na sali: „I po co
im to?” Lub, kiedy kompozytor pisze
kolejną symfonię, to przecież nawet
setnej części tego nie posłuchamy.
I musi pisać następną? Jest tego za
dużo. Już się umeblowaliśmy. Ale to
leży w naturze człowieka. Robi wiele
niepotrzebnych rzeczy, bez których
świat by mu się zawalił. •
15