Przez całe życie robię to, co kocham
Transkrypt
Przez całe życie robię to, co kocham
P ozna ń ski gwiazdozbiór Znakomity muzyk, przez wielu uważany za jednego z najlepszych polskich gitarzystów, lider zespołu Turbo, na scenie od ponad trzydziestu lat – Wojciech Hoffmann. Człowiek, który posiadł pewną cenną umiejętność – słucha muzyki tak, jakby był w trakcie jej komponowania. W wywiadzie dla nas opowiada o swoich muzycznych inspiracjach, spelnianiu własnych marzeń i solowej płycie „Behind the windows”. Próbowaliśmy się też dowiedzieć, czy dorosłe dzieci nadal mają żal. Jak często słyszysz od fanów, że flagowy, najpopularniejszy kawałek zespołu Turbo – „Dorosłe dzieci” – jest wciąż aktualny? „Dorosłe dzieci” powstały w 1980 roku. Pamiętam, że wymyśliłem ten utwór dokładnie za ekranem kinowym w nieistniejącym już dzisiaj kinie Kosmos, na Dożynkowej. Tak sobie tam siedziałem, dłubałem – a zawsze miałem przy sobie magnetofon kasetowy Grundig – świetny sprzęt. I nagrywałem wymyślone dźwięki. Wtedy graliśmy w składzie trzyosobowym. Pomyślałem, że jak na taką niewielką kapelę, to może ten utwór nie będzie dobrze brzmieć i lepiej by było, gdyby była jeszcze jedna gitara. I tak „Dzieci” przeleżały do 1982 roku. Zaraz na początku stanu wojennego robiliśmy próby w Domu Kultury Stomil na Ratajach. Skład zespołu się ustabilizował i zaczęliśmy przygotowywać materiał na płytę, między innymi „Dorosłe dzieci”. Daliśmy teksty do napisania Andrzejowi Sobczakowi, już współpracowaliśmy wówczas ze sobą – i on ten tekst napisał. Andrzej zawsze powtarzał jedną rzecz, która się sprawdza do dzisiaj: w utworze najistotniejszy jest refren. Jasne, ważne są też zwrotki, ale zawsze ta główna pieczątka jest w refrenie. I on to tutaj wymyślił genialnie: Dorosłe dzieci mają żal. Do tego dochodziły warunki geopolityczne i wszystko pięknie się zazębiło. Myślę, że oprócz „Przeżyj to sam”, to „Dorosłe dzieci” są najlepszym tekstem Andrzeja. I nie sądzę, żeby on sam w tamtych latach pomyślał, że za trzydzieści lat ten utwór będzie tak potwornie aktualny, nawet bardziej niż wtedy. My też tego nie przeczuwaliśmy. Konflikty pokoleń są od zawsze, może o to chodzi? Nie wiem. Ja myślę, że raczej chodzi o brak perspektyw i wizji takiej normalnej, lekkiej przyszłości, która już de facto po tych dwudziestu paru latach od odzyskania niezależności powinna być. Natomiast jest zupełnie odwrotnie. Gdyby mi ktoś powiedział w 89., kiedy był Okrągły Stół, kiedy wszystko zaczęło nabierać wspaniałych barw i Polska zaczęła się w jakiś sposób cywilizować i rozwijać, gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że w 2016 roku będzie tak średnio, jeżeli chodzi o samopoczucie Polaków, to pewnie bym nie uwierzył. Z tą piosenką może być też taka sytuacja, że każdy z niej czerpie to, co chce. Bo to, że ja mówię, że dzisiaj ta piosenka jest bardzo aktualna, niebezpiecznie aktualna, to jest jedna historia. To jest moje spojrzenie i moje obserwacje zewnętrzne. Ale przecież rozmawiamy z młodymi ludźmi po koncertach i wiemy, jakie jest nastawienie. Oczywiście istnieje też taka grupa ludzi, którzy na dzień dzisiejszy są szczęśliwi i zadowoleni z tego, co jest. Niemniej jednak ta piosenka po tylu latach stanowi dla wielu pewien rys wspomnieniowy, nostalgiczny, jak „Schody do nieba” Zeppelinów. Coś takiego, że włączamy i jest „wow, 20 2(8)/2016 jak fajnie było”. I zaczyna ci się łezka w oku kręcić, bo to było trzydzieści parę lat temu, miałeś jakieś przeżycia, emocje, wspomnienia. Utwór „Dorosłe dzieci” powstał w latach osiemdziesiątych. Czy nie odnosisz wrażenia, że w tamtych czasach muzyka rockowa miała większy zasięg i popularność niż dzisiaj? Zespoły, które powstały 30, 40 lat temu nadal grają, a ich muzyki słuchają kolejne pokolenia. My zaczęliśmy grać nie myśląc w ogóle o tym, czy i ile nam zapłacą. Teraz sytuacja jest zupełnie inna. Zapewne wśród tych dzieciaków tworzących obecnie muzykę jest też jakaś pasja i miłość do tego, co robią, ale myślę, że w dużej mierze jest tutaj jakiś element kalkulacji. W tamtych latach rodzili się artyści, rodziła się prawda. Muzyka rockowa jest czystą prawdą. Tam nie ma żadnego oszustwa. Natomiast teraz muzyka staje się produktem. W tej chwili są „przetwórnie” płytowe, jak ja to nazywam. My zaczynaliśmy grać z miłości do muzyki. Obecnie do tej dziedziny wkradły się korporacje i zaczął się biznes, zaczęły się słupki sprzedaży. W pewnym momencie, na przełomie lat 70. i 80., kiedy rodziła się muzyka gitarowa, wszechobecne były na przykład solówki gitarowe. Przyszły lata 90. i późniejsze, i solówki zniknęły z utworów. Dlaczego? Dlatego że piosenki mają być krótkie. Takie, żeby były nastawione na bycie przebojem. Nie ma miejsca na jakieś tam solówki, ponieważ te utwory są zapełniaczami między reklamami, które z kolei utrzymują cały ten biznes. Owszem, szukaliśmy różnej stylistyki, ale w ramach muzyki rockowej. Miałem 25 lat, muzyka metalowa się wtedy rodziła. I powstawały coraz to nowe odnogi gatunkowe: speed metal, trash metal, black. Jako młody chłopak mówiłem sobie: „Moja kapela musi być najlepsza na świecie i dlatego trzeba iść do przodu.” Stąd te rozchwiania stylistyczne. Po wielu latach stwierdzam, że nie było to zbyt dobre z punktu widzenia fana, bo fan jest jednak bez litości i kiedy on się przyzwyczai do jednego Iron Maiden, to chce mieć do końca świata swój Iron Maiden, który nagle nie zaczyna grać jak AC/DC. My tego nie wiedzieliśmy. I tu od razu nasuwa się pytanie o inspiracje muzyczne z tamtych czasów. W jednym z wywiadów wspominałeś, że chciałbyś zagrać z Deep Purple. To wcale nie było takie niemożliwe do zrealizowania, jakby się mogło wydawać. Tomek Dziubiński, nasz świętej pamięci wydawca i właściciel firmy Metal Mind z Katowic przyjaźnił się z nimi. Z Gillanem przyjaźnił się do tego stopnia, że ten przyjeżdżał do niego do Wisły, na Sylwestra, na imprezy. Byli super zaprzyjaźnieni. Tomek znał moją miłość do Deep Purple i wtedy wystarczyło naprawdę niewiele, aby to mogło się spełnić. Tylko że wtedy byłem z Tomkiem skonfliktowany dosyć mocno i to się nie 2(8)/2016 21 P ozna ń ski gwiazdozbiór Przez całe życie robię to, co kocham stało. Trudno. Natomiast zrealizowałem inne marzenie. Grałem w Czerwonych Gitarach trzy lata. To była taka sytuacja, że w 91. roku poszedłem na ich koncert do Areny. Wchodziłem wejściem C i widzę, że stoją Krajewski, Dornowski i Skrzypczyk. Widziałem, że stał też tam Krzysiek Wodniczak, znajomy, więc podchodzę, witam się i mówię, że bardzo chciałbym poznać moich idoli. Krzysiek przedstawił nas sobie, okazało się, że mnie kojarzyli. Miałem wtedy rozpuszczone pióra, dżinsy poszarpane, kurtkę ramoneskę i rzucam do nich takim tekstem: „Panowie, jestem jedynym heavy metalowcem na świecie, który mógłby wejść w tej chwili na scenę i zagrać wszystkie wasze piosenki. Bez mrugnięcia okiem”. Pamiętam, że Krajewskiego trochę zatkało, wspominał potem tę sytuację w jednym z wywiadów. No i cóż, koncert się odbył, obejrzałem go niemal z euforią, ale też i z krytycznym spojrzeniem. Byłem już jakimś tam muzykiem, coś już zrobiłem i zacząłem wszystko oceniać. I powiem ci, że to było inne, niż oczekiwałem. Wspominałem, że zmienialiśmy stylistykę i naszym fanom to nie odpowiadało. Właśnie. Na tym koncercie to ja byłem właśnie takim fanem Czerwonych Gitar. Chciałem usłyszeć moje ukochane piosenki dokładnie takie, jakie znałem z płyt jeszcze z Klenczonem. A znam je na pamięć, każdą nutkę, każdą zagrywkę Krzysztofa. Pamiętam, że pomyślałem wtedy, że jednak strasznie go brakuje, on dodawał tego czadu rockowego. Ale cóż, wtedy już Krzyśka nie było i nawet nie śniło mi się, że ja stanę na jego miejscu. P ozna ń ski gwiazdozbiór P ozna ń ski gwiazdozbiór Zupełnie inna stylistyka, duże przejście. Można powiedzieć, że zastąpiłeś Klenczona. Nie wiem, czy można tak powiedzieć. Chociaż właściwie… Zarówno siostra Krzyśka, jak i jego żona patrzyły na mnie i mówiły: „Jesteś jak Krzysiek.” Jestem żywiołowy na scenie, bardzo. Nie mogę stać. Czerwone Gitary to przecież najbardziej rockandrollowa grupa jaka w Polsce powstała. To byli polscy bitlesi, oni grali mocno, bardzo melodyjnie, te gitary trzaskały – to był prawdziwy, czysty rock and roll! I po tym pamiętnym koncercie pojechałem do domu po płyty, wróciłem do Areny po ich podpisy, siedzieliśmy w garderobie do trzeciej nad ranem. Sześć lat później nagrywałem coś u Andrzeja Mikołajczaka, który grał kiedyś w ABC na klawiszach. Przychodzę do niego, a on mi mówi: „Słuchaj, „Czerwone Fujary” będą u mnie nagrywać.” Wtedy zażartowałem: „To zapytaj, czy nie będą potrzebować gitarzysty.” No i wieczorem dzwoni do mnie Andrzej i mówi, że potrzebują. To tak w wielkim skrócie. W 2015 roku nagrałeś drugi solowy album. Czytając wszelkie recenzje czy opinie na temat tej płyty, a także i poprzedniej, nie natykamy się w zasadzie na niepochlebne słowa. Wychodzi na to, że tworzysz coś, co podoba się niemal wszystkim, to sukces. W pewnym momencie życia dochodzisz do takiego punktu, gdzie zadajesz sobie pytanie: gdzie jest twoje miejsce. Tak, odniosłem sukces największy – mianowicie przez całe życie robię to, co kocham. I będę to robił do końca. Na drugim miejscu jest to, że robię to, mimo przeciwności losu wynikających z tego mojego grania. Poza tym też za sukces uważam to, że jestem wolny, od zawsze. W tym punkcie mogę to wszystko podsumować: wolność nie ma ceny. Za żadne pieniądze nie oddałbym tej wolności. Jeśli chodzi o sukces płyty – wydaje mi się, że to jest mój najlepszy album. Oczywiście dotychczas, bo ten najlepszy dopiero będzie. Rzadko bywam zadowolony, ale tę płytę oceniam bardzo dobrze. 22 2(8)/2016 Do współpracy nad „Behind the windows” zaprosiłeś Grzegorza Skawińskiego i Leszka Cichońskiego. Dlaczego właśnie oni brzmią na twojej płycie? Rozmawiałem z wydawcą, Michałem Kubickim i to on zasugerował te nazwiska. Pomyślałem, czemu nie? To znakomici muzycy i moi estradowi koledzy. Wspominałeś dzisiaj, że „Dorosłe dzieci” musiały swoje odleżeć, aby mogły ujrzeć światło dzienne. Czy w przypadku „Behind the windows” też tak było? Tak. Materiał powstał dziesięć lat wcześniej. Chciałem się zebrać i nagrać, ale zawsze coś przeszkadzało. A to jakaś współpraca, a to płyta Turbo. Zmotywował mnie wydawca, Michał Kubicki, który powiedział do mnie, że po prostu trzeba to zrobić. Kiedy nie mam bata nad sobą, trudno mi się zmobilizować, czasem potrzebuję bodźca. Znany jesteś z udziału w przedsięwzięciach z bardzo odległych nurtów od tego, w jakim się zwykle poruszasz: hip-hop, big-beat, klimaty flamenco – szeroki wachlarz. Została mi przeklejona łatka heavy metalowca, co jest totalnym nieporozumieniem. Myślę, że jestem w stanie zagrać wszystko – łącznie z jazzem, nie znając przy tym jego struktury i harmonii. Ten gatunek ma różne skale, trzeba je znać, trzeba wiedzieć, jak uzyskać tę harmonię. Pod koniec lat siedemdziesiątych byłem na warsztatach jazzowych w Chodzieży, gdzie miałem zajęcia z Jarkiem Śmietaną. Bardzo go lubiłem, fantastyczny, świetny muzyk, niezwykle bezpośredni, kontaktowy. I ja zacząłem z nim grać nie mając pojęcia w ogóle o jazzie. Wydaje mi się, że to dzięki temu, że posiadam ważną umiejętność – umiem słuchać muzyki i bardzo często wiem, jakie akordy nastąpią po sobie, nie znając wcześniej utworu. Koncert życia Wojciecha Hoffmanna. Gdzie i z kim? Był już taki, czy jeszcze przed tobą? Mam takie jedno marzenie – zagrać ze Stevenem Wilsonem, twórcą muzyki bardzo progresywnej. W zeszłym roku nagrał wspaniałą płytę, notabene cała wizualizacja jego koncertu pochodzi z Poznania. To są nasze osiedla, nasze bloki, tramwaje. Okładka tego albumu także. Chciałbym kiedyś z nim zagrać. Byłem w Łodzi na jego koncercie, zostałem zmiażdżony. Chciałbym zacząć na Zachodzie wydawać swoje płyty. Powiem ci jedną rzecz, zawsze byłem wycofany, żeby nie powiedzieć skromny, ale myślę, że mogę śmiało powiedzieć, że dwie moje solowe płyty to najwyższa półka światowa, jeśli chodzi o granie gitarowe. Nie urodziłeś się w Poznaniu, ale mieszkasz tutaj wiele lat. Czujesz się poznaniakiem? Poznań i Wielkopolska to jest całe moje życie. Moja rodzina ze strony ojca pochodzi z Wielkopolski. Poznań zawsze mi się podobał. To jest inne miasto niż wszystkie. Kiedyś przynajmniej tak było, bo teraz ta różnica się zamazuje. Ale jeszcze jakiś czas temu wyjątkowo czuło się tu klimat europejski, nowoczesny. Przez trzy lata mieszkałem w Warszawie, którą też uwielbiam, ale wróciłem tu z dobrymi emocjami, w Poznaniu przede wszystkim jest spokojniej, dobrze mi tu jest. Niektórzy mówią, że nie ma tak naprawdę w naszym mieście dobrych miejsc, sal koncertowych. Podzielasz tę opinię? To prawda, nie ma. Nie ma na przykład takiego klubu na dwa tysiące osób. Nie ma żadnej sali nowoczesnej, takiej jakie są w Berlinie lub chociażby w innych polskich miastach. Amfiteatr? No nie ma żadnego. Są kluby. Jest Blue Note, który uwielbiam. Zawsze lubię tam grać, ale tam można zrobić koncert jedynie na 500 osób. Jakie plany artystyczne na najbliższe miesiące? Kolejna solowa płyta? Nowy album Turbo i tak, także moja nowa solowa płyta „Mirror”. Realizuję jeszcze jeden pomysł – Klenczon Experience. Przez dwie godziny gramy utwory Klenczona. W starych aranżacjach, tak jak on grał w Czerwonych Gitarach i w Trzech Koronach. Nawet do tego stopnia jest to zbliżone do oryginału, że mamy gitary identyczne jak te, na których grał Krzysiek, z 61. I te gitary brzmią dokładnie tak jak wtedy. I wiesz, co jeszcze? Chciałbym grać bluesa. Rozmawiali Julita Banaśkiewicz i Tadeusz Sławomir Lisiecki Zdjęcia: Maciej Mańkowski 2(8)/2016 23